Coraz częściej może wydawać się, że chrześcijańskie życie wiary jest poddane dziś nieustannej presji krzyczącego kontrastu. Między głębią a dziwactwem czasem nie ma już nic. Ta rozpięta skrajność zdolna jest podzielić Kościół. Czytałem właśnie fragment najnowszego wywiadu z księdzem Janem Kaczkowskim, gdy w moim domu zadzwonił telefon. Ksiądz Kaczkowski ze wzruszeniem opowiada, jak to po pierwszej w życiu spowiedzi klęknął przy ołtarzu, by odprawić zadaną pokutę i nie mógł za nic odnaleźć naznaczonej mu modlitwy. Jednak blisko klęczącego w emocjach młodego penitenta przechodził właśnie stary proboszcz, który w parafialnej opinii powszechnie widziany był jako zimny, nieprzystępny i twardy kapłan. Wyczuwając zakłopotanie chłopca, prałat uklęknął przy nim, otworzył swój brewiarz i pomógł mu dobrze odprawić pokutę. Ksiądz Jan swoje wspomnienie tamtego dnia kończy dziś stwierdzeniem, że ten moment a potem ten ksiądz nauczył go podstawowego szacunku dla Eucharystii, postaw wyrażających ten szacunek na zewnątrz oraz wewnętrznej prawdy, że nigdy nie można przyjmować Ciała Pańskiego w grzechu śmiertelnym. Zamknąłem książkę i podniosłem słuchawkę dźwięczącego natrętnie telefonu. Z kolei jeden z moich kolegów misjonarzy, chciał koniecznie podzielić się ze mną nowym niepokojem. W jego placówce misyjnej trwa ostatni etap przygotowań do pierwszej Komunii Świętej. Misjonarz pracuje tam od roku, tę ważną uroczystość również więc przeżyje pierwszy raz. Natychmiast natknął się na opór zespołu katechetycznego, gdy po wstępach, próbach i przygotowaniach, został poinformowany, iż poprzedni duszpasterz - ideologicznie dotknięty teologią wyzwolenia - od lat już w tamtej placówce, pierwszej Komunii Świętej dzieciom udzielał w niedzielne popołudnie - poza celebracją Mszy Świętej. Jeśli w jednym, powszechnym, uniwersalnym i katolickim Kościele, Eucharystia ma wciąż spełniać pragnienie Jezusa, aby wszyscy stanowili jedno, to naprawdę nie można istoty Jej rozumienia i sposobu Jej celebrowania, pozostawić dowolnemu wrażeniu duszpasterza lub zmiennemu kontekstowi miejsca, w którym się Ją składa.
Myślę, że od kilku lat w teologii współczesnej toczy się niedoceniony spór, którego rozstrzygnięcie będzie miało praktyczny i ogromny wpływ na skuteczność duchowej formacji katolików w Kościele współczesnym. Dyskurs ten można by nazwać pytaniem o teologię na kolanach. Wszyscy chrześcijanie wprawdzie, zgrupowani w jednym lub drugim narożniku debaty, zgadzają się co do jednego: teologię należy uprawiać na kolanach! Jednak zdaje się, że teologiczny klęcznik tak jedni, jak i drudzy, chcą ustawić przed odmiennymi zgoła relikwiami. 10 września 2007 roku, papież Benedykt XVI odwiedza austriackie, cysterskie opactwo Heiligenkreuz. Kilka miesięcy wcześniej otwarto w tym miejscu akademię teologiczną imienia Josepha Ratzingera. Papież wygłasza tam swoje przemówienie, w którym pierwszy raz właśnie pojawia się na Jego ustach - inspirowany medytacjami Hansa Ursa von Balthasara - znaczący termin: teologia na kolanach. Według Benedykta XVI to pojęcie oznaczać może szansę na: powrót do prymatu Boga i świata Bożego w rzeczywistości doczesnej, zdrową duchowość eklezjalną, zaufanie do wiary i Objawienia oraz wynikającą z powyższych punktów, nową, radosną, głęboką płodność duszpasterską Kościoła. Z kolei w lutym 2014 roku, siedem lat później, kardynał Walter Kasper udziela wywiadu włoskiemu pismu "La Stampa", w którym wyjaśnia oficjalnie motywy swego kontrowersyjnego już wystąpienia na rzymskim konsystorzu z dnia 20 lutego 2014, podczas którego niemiecki purpurat, w dwie godziny trwającym referacie, przedstawił własną interpretację więzi małżeńskiej, sytuacji moralnej osób rozwiedzionych żyjących w ponownych związkach oraz wiadomego już wszystkim kontekstu udzielania im Komunii Świętej. Kasper jednoznacznie powołał się na wolę papieża, którym miał mu powiedzieć: otwieraj kwestie, ale nie dawaj jeszcze odpowiedzi. Wydaje się, że ten właśnie moment staje się z kolei dla Waltera Kaspera i wszystkich zwolenników jego stylu myślenia, absolutnym początkiem ogłaszania innej teologii na kolanach, która byłaby dla odmiany: natchnionym przez wiarę humanizmem, katechezą łagodności, służącej Kościołowi za taktykę zdobywania nieco lepszej opinii wśród współczesnych, stylem duszpasterskim, odtąd znaczącym już znacznie więcej niż twarda doktryna wiary oraz manifestem katolicyzmu, który natchnienia dla swoich aktów będzie szukał bardziej w kontekście społecznych przemian i zjawisk, niż na kartach Biblii. Właściwe rozumienie teologii na kolanach nie jest już subtelnym sporem intelektualistów lecz kształtuje życie wewnętrzne chrześcijan nowego pokolenia.
Po granicach tak zróżnicowanego myślenia o teologii na kolanach, biegną też skrajnie różne rozstrzygnięcia, komentując z odmiennej perspektywy kilka najbardziej istotnych spraw w samym sercu wiary chrześcijańskiej. Spór i rozdzielenie zaczął się jednak od pozornie drobnego szczegółu, ujawnia się najczęściej praktycznie poprzez ten drobny szczegół i uważam, że paradoksalnie może zakończyć się przez uszanowanie tego właśnie szczegółu. Jest nim kwestia postawy klęczącej podczas adoracji, pokuty lub modlitwy osobistej. Rozwijając własną koncepcję teologii na kolanach, papież Benedykt XVI zaczął udzielać Komunii Świętej wszystkim na klęcząco. Zwolennicy humanistycznej teologii na kolanach, w wielu diecezjach świata, nie klękają już nawet w momencie konsekracji. I jedno i drugie ma swoje głębokie konsekwencje. Postawy klęczącej wobec Boga obecnego tu i teraz nie wolno sprowadzić jedynie do kwestii rygoryzmu, do ciszy w świątyniach, do porządku podczas nabożeństw, do sposobu rozumienia przepisów liturgicznych lub do niekończących się, niechętnych sobie, irytujących już czasem przepychanek tradycjonalistów i postępowców. Właściwe lub błędne interpretowanie teologii na kolanach kończy się bowiem właściwym lub błędnym sposobem prowadzenia życia wewnętrznego. Tak wiele zależy od ugiętych kolan na modlitwie.
Zwolennicy modernistycznej teologii na kolanach usuwają klęczniki ze świątyni, powołując się na fałszywą teorię i mówiąc, iż klękanie podczas adoracji, pokuty lub modlitwy, to gest, który wszedł w Kościół jako podstawowe dziedzictwo feudalizmu. To niewolnik miał klękać przed panem. Nic bardziej błędnego. To prawda, że Kościół w wielu momentach swej egzystencji, czasem zbyt sprzymierzony z dworem, musiał wiekami otrząsać się z feudalnej tandety. Co więcej - musi to robić do dziś: wyrzekając się przesadnego przywłaszczaniu sobie nazbyt światowych tytułów, szat i nawyków wcale nieznanych z Ewangelii, uzdrawiając niekiedy pozbawioną ducha braterskiego relację między biskupami a kapłanami, między księżmi a resztą Ludu Bożego lub rezygnując z żenującego momentami wikłania się wspólnoty w materializm i politykę. To są elementy feudalizmu, które podtrzymane - korumpowałyby Kościół. Natomiast gest ugiętych kolan pochodzi z ducha. To Jahwe prosi Mojżesza, by ten zdjął swe sandały, zanim wstąpi na ziemię, pełną Bożej obecności - w ten sposób prorok porzuca w sobie starego człowieka, pierwszy raz w życiu smakując wieczności. To powracający do domu miłosiernego ojca syn marnotrawny, klęka z pokorą, dostępując obfitego przebaczenia. To skruszona prostytutka pada u stóp Jezusa, na oczach faryzeuszów obmywając stopy Mistrza łzami i wycierając je włosami - odzyskuje w ten sposób godność dziecka Bożego. Wreszcie to sam Chrystus klęka przed uczniami w wieczór Ostatniej Wieczerzy, inicjując tym samym epokę wolności - epokę Nowego Przymierza. Nie wolno nam pomylić pojęć. Biblijne ugięcie kolan ma zupełnie inne, wewnętrzne źródło pochodzenia. To nie Biblia stworzyła feudalizm i to nie liturgia była lub jest źródłem jego społecznego podtrzymania. To nieporozumienie może kosztować nas wiele.
Feudalizm w swej istocie jest ludzką, niesprawiedliwą ideologią, która za narzędzie swego funkcjonowania w świecie przez wieki obierała uporczywe zacieranie rzeczywistości. Ktoś skłamał, sugerując, że ludzie nie są sobie równi i że można podzielić ludzkość na uprzywilejowanych i służących nie według stanu wykształcenia lub posiadania, ale według ich godności. Tak zaczął się feudalizm i tak on trwał. Był i jest u swych podstaw zakłamaniem realiów. Naprzeciw bowiem siebie ustawił w nierównej roli dominującego feudała i klęczącego niewolnika - dwie, jednakowo ludzkie osoby, w rzeczywistości zawsze równe sobie. Z feudalnym zakłamaniem realiów nie ma nic wspólnego postawa człowieka klęczącego. Wprost przeciwnie: adoracja, modlitwa lub pokuta dokonywana na kolanach, jest dla człowieka gwarancją uznania prawdziwej rzeczywistości: Bóg i tylko On jest bytem najwyższym, z którym żaden człowiek w niczym nie może się zrównać. Jeśli więc feudalizm wypaczył realia i bezzasadnie podzielił ludzi na lepszych oraz gorszych, tak postawa ugiętych kolan jest najgłębszą obroną stwierdzonej rzeczywistości: istnieje Byt Absolutny, Bóg, wobec którego każdy byt ludzki musi uznać swą zależność. Bez uznania tej zależności człowiek popada w nieład, zagrażać zaczyna sam sobie, aż w końcu jego własna egzystencja zanika.
Zatem powrót do właściwej, teistycznej teologii na kolanach, jaką zaproponował Benedykt XVI i stosowna ostrożność wobec modernistycznej teologii na kolanach Kaspera, moim zdaniem przynieść nam może znaczący efekt: ugięte kolana służą inicjacji i dynamizowaniu pogłębionego życia duchowego człowieka oraz bronią właściwej antropologii, co również w kontekście przerażających i narastających problemów społecznych świata współczesnego, ma fundamentalne znaczenie.
Istotnie wiele w życiu duchowym człowieka zależy od tego, czy dotknie on prawdy o Bogu i sobie - czy uklęknie? Osobiście uważam, że prawie zupełny brak owoców wiary, jakiego doświadcza się w ostatnich latach w kulturze zachodniej, jest spowodowany nie tylko laicyzacją społeczną świata oraz naporem wrogich wobec chrześcijaństwa sił. Bardziej niebezpieczna jest pustka wewnątrz Kościoła, rozmycie wiary, miałka duchowość, wyzbycie się Bożego misterium ze świątyń, humanizacja tego, co naprawdę powinno być boskie. Dlaczego człowiek Zachodu nie bierze dziś powszechnie udziału we Mszy Świętej? Bo się nudzi - pada odpowiedź. A dlaczego się nudzi? Ponieważ chwilami propozycja duchowa tego samego Kościoła nie jest w stanie doprowadzić go do kontaktu z Bogiem. Zagłusza się niekiedy w Kościele moment pobudzenia do wiary - akcentuje się natomiast staranie o to, by wszyscy czuli się sympatycznie. Natomiast ten, w kim zapłonie iskra Bożej obecności, może przeżywać w wierze radość lub ciemność, spełnienie lub tęsknotę, nie ma jednak już mowy o znudzeniu. Misterium zawsze prowadzi do fascynacji, banał zaś do nudy. Nie jesteśmy naprawdę w stanie, w żadnej parafii ani diecezji, stworzyć doskonałej wspólnoty, która atrakcyjnością życia swoich członków, naturalnie pociągałaby innych do Boga. To idealistyczna mrzonka, której we współczesnym stylu duszpasterskim poświęca się coraz więcej energii, zaniedbując jednocześnie to, co skuteczny przełom w doświadczeniu Boga przynosi nam w zasadzie bez wysiłku: adorację, pokutę i modlitwę. Jeśli więc człowiek współczesny ma w swoim mieście brzydki, zaniedbany kościół, wchodzi jeszcze do jego wnętrza z nadzieją i spotyka tam miłą reklamę miejscowej wspólnoty w zamian za poznanie prawdy, rockowy koncert zamiast modlitwy i przepowiadanie kopiowanego banału, zamiast nawrócenia - odchodzi bez doświadczenia Boga.
Teologia na kolanach według Ratzingera może być tu ratunkiem. Tak naprawdę bowiem człowiek rozpoczyna proces swego nawrócenia i podtrzymuje go potem w ciągu całego życia za pomocą ugiętych kolan. Nawrócenie i jego kontynuacja w postaci procesu wzrostu to stanięcie w całkowitej prawdzie, rozpoznanie Boga, przyjęcie własnej zależności we wszystkim od Niego i poddanie Jemu własnej woli, które owocuje wolnością. To nie feudalizm, to biblijna wizja człowieka, jego szczęścia i proporcjonalnego umieszczenia istoty ludzkiej w ramach prawdziwej rzeczywistości. Od takiego początku i rozwoju zależy wzrost wewnętrzny. Współczesne metody duszpasterskie, najczęściej oparte o doświadczenie protestantyzmu, odwołują się w nas do emocji, deklaracji lub przeczucia. Z konieczności ma to charakter mniej trwały. Wyznanie Jezusa jako Pana i Zbawiciela ustami, bez prawdziwej przemiany wewnętrznej człowieka, jest niczym znaczącym. Natomiast uznanie właściwej proporcji między Bogiem i człowiekiem oraz konsekwentne budowanie potem świata wewnętrznego według tej normy, prowadzi w efekcie od nawrócenia do świętości. Dlatego warto klękać.
Wystarczy zresztą przeprowadzić tutaj bardzo praktyczny eksperyment, zważyć owoc, zobaczyć prostą konsekwencję w duszach. Czego doświadcza ktoś tańczący w kościele? Chwilowego upojenia, narkotyku zapomnienia o problemach, które ostatecznie nie znikną i wrócą. Skupienia na sobie, dreszczu emocji wywołanych taką lub inną sensacją, która ma posmak tajemnicy. Podziwu dla charyzmatycznego lidera, bo on widzi coś, czego nie dostrzega zwykły śmiertelnik. Przemija euforia, znudzenie nie odchodzi. Czego zaś doświadcza człowiek na kolanach? Bólu przemiany, radości przebaczenia, Bożych odwiedzin, intensywnej obecności świata wiecznego, subtelnej, intymnej modlitwy oraz wyzwalającej świadomości, że jest w tym świecie coś trwałego na zawsze, co ma gwarancję w Bogu, a nie w człowieku. Klęcznik jest jak intymna izdebka, do której w Ewangelii Pan zapraszał tych, którzy szukali prawdziwej modlitwy.
To ciekawe, że w klasycznej teologii Jana od Krzyża, która - mam taką nadzieję - wciąż stanowi właściwą, centralną i oficjalną inspirację dla każdej, innej interpretacji w duchowości - jest bowiem bezbłędna, najgłębsza i uznana przez doświadczenie Kościoła - występuje ważne pojęcie duchowej pustki (vacío). Jest to termin metaforyczny, oznaczający czasem - gnębiący człowieka wiary - brak treści lub zawartości wewnętrznej. Jan od Krzyża zdaje się postrzegać duszę na wzór naczynia, które gromadzi w sobie dwa rodzaje rzeczy: ludzkie - będące pozornie duchowymi, lecz tak naprawdę są one tworami działalności własnej człowieka, jego intelektu, pamięci lub wyobraźni i krótko jedynie nasycają duszę, wrzucają ją niebawem ponownie w przepaść pustki i głodu; albo boskie - naprawdę wieczne, możliwe do osiągnięcia nie przez stan jakiegokolwiek napięcia emocjonalnego, lecz przez poznanie prawdy w pokorze. Ze wszystkich tych przedmiotów naturalnych, ludzkich ma opróżnić się dusza, aby jej duchowe przepaści - od narodzin gotowe na to - mogły napełnić się Bogiem: sycąc, uspokajając, wyzwalając. Mówi genialny Karmelita: próżnię rozumu stanowi wielkie pragnienie Boga; próżnię woli - Jego głód; próżnię pamięci - rozpłynięcie się niejako duszy za posiadanie Boga. To jest jedynie realna perspektywa rozwoju wewnętrznego człowieka: nasycenie się sobą znów prowadzi do pustki, zaś wyzbycie się siebie, nasycać będzie na wieki. Kto klęka - zanika, by stać się pełnym wyższego istnienia.
ks. Jarosław Tomaszewski
(1975), kapłan diecezji płockiej, doktor teologii duchowości. Obecnie pełni posługę misyjną w diecezji Minas, w Urugwaju oraz prowadzi regularne wykłady na Wydziale Humanistycznym Universidad de Montevideo