Kilka dni temu "Dziennik" opublikował mój artykuł o sytuacji Kościoła w nowej niepodległości - po części w reakcji na wcześniejszy tekst dziennikarza tej gazety Bogumiła Łozińskiego. Widzę, że tej mojej reakcji dziennik.pl nie zamieścił (jest tam tekst Łozińskiego i polemika Marcina Przeciszewskiego) - w związku z tym zamieszczam cały tekst tutaj, w wersji "reżyserskiej".
Gdy blisko dwadzieścia lat temu startowała nasza nowa niepodległość, Kościół w Polsce musiał zmierzyć się z dwoma zadaniami szczególnie ważnymi z punktu widzenia jego najściślej pojętej misji: z ponownym zdefiniowaniem systemu przekazu wiary (w tym zwłaszcza katechezy, wracającej do szkoły) i z rozwinięcie pracy charytatywnej. O ile pierwsza kwestia wciąż wydaje się niestety daleka od efektywnego rozwiązania, o tyle w drugiej dziedzinie Kościół wspaniale kontynuował model swojej solidarności z narodem, dobrze przećwiczony w latach 80. Można bez przesady powiedzieć, że to mnóstwo inicjatyw kościelnych Polski parafialnej zamortyzowało upadek systemu PRL-owskiej księżycowej gospodarki, dając materialne i psychiczne wsparcie najbardziej poszkodowanym. Równocześnie okazywało się, że w Polsce jedynym masowym przejawem wyśnionego na różnych konferencjach "społeczeństwa obywatelskiego" są parafialne stowarzyszenia charytatywne, kluby sportowe, akcje wakacyjne, bractwa trzeźwościowe, jadłodajnie, czytelnie i kursy dla bezrobotnych.
Pierwszym zaskoczeniem dla modnych w latach 90. proroków nieuchronnego konfliktu Kościoła i demokracji było więc odkrycie, że to katolicyzm stanowi w Polsce najżywszy potencjał republikańskiej, lokalnej odpowiedzialności za dobro wspólne. Razem z silną tradycją historycznej konsubstancjalności katolicyzmu i polskości czynnik ten przyczynił się na pewno do minimalizacji postępów laicyzacji typu „zachodniego” oraz do zachowania szczególnej pozycji Kościoła. Także dziś problemem wcale nie jest ani jakiś ofensywny polski zapateryzm, ani spodziewana kiedyś przez niektórych masowa laicyzacja postaw bogacących się Polaków. Czy to oznacza, że Kościół w Polsce przeszedł przez ostatnich dwadzieścia lat bez większych dolegliwości?
Niestety nie. Jedną z najtrudniejszych prób lat 90. było zetknięcie się Kościoła z soft power, czyli z kwintesencją nowoczesnej demokracji medialnej: władzą interpretacji wydarzeń, wykonywaną przez najsilniejsze, opiniotwórcze media. W Polsce lat 90. o obecnej jakiej takiej pluralizacji ideowej rynku mediów można było tylko pomarzyć – było w zasadzie tylko jedno duże medium od początku do końca świadome swojej misji zmieniania świata: „Gazeta Wyborcza”, czyli ówczesna gazeta nad gazetami, orkiestra autorytetów i wielka fabryka objaśnień rzeczywistości.
Czynnika wpływu „Wyborczej” nie da się pominąć nie tylko w historii III RP, ale także Kościoła w III RP. Pewnych ciągnących się do dziś zahamowań, lęków czy przesądów pokutujących w środowiskach kościelnych nie sposób wytłumaczyć bez intensywnej perswazji, którą uprawiano na łamach tej gazety – czy to w sprawie aborcji, czy w kwestii obecności hierarchii w życiu publicznym, czy nawet w zakresie interpretacji pontyfikatu Jana Pawła II.
Prawdopodobnie najbardziej spektakularnym popisem siły perswazyjnej „Wyborczej” w stosunku do Kościoła było skuteczne wytłumienie przesłania Jana Pawła II z jego pielgrzymki w 1991 roku (gdy Papież przyjechał zaproponować Rzeczypospolitej budowę państwa na fundamencie Dekalogu). Innym skutecznym przejawem soft power było wytłumaczenie polskim biskupom, że nie opłaca im się zabieranie samodzielnego głosu w sprawach publicznych (to znaczy wytłumaczenie, że gwałt na demokracji dzieje się, gdy abp Michalik mówi w kazaniu o kryterium katolickim w wyborach, a Jan Paweł ostrzega przed demokracją bez wartości – za to czymś najzwyklejszym w świecie jest gdy abp Życiński upomina się o tekę ministerialną dla Balcerowicza, a bp Pieronek płazuje polityków prawicy).
Jednak najbardziej dalekosiężnym skutkiem wpływu medium Adama Michnika na polski katolicyzm jest głęboka ingerencja w procesy wewnętrznej komunikacji Kościoła – i w końcu narzucenie temu ostatniemu własnych kryteriów oceny poszczególnych zjawisk życia katolickiego.
O co tu chodzi, wspaniale pokazuje przykład sytuacji Radia Maryja. Dziś znamy dobrze blaski i nędze tego medium, któremu z punktu widzenia Kościoła można by stawiać pytania o instrumentalizację wielkich haseł, żyrowanie nimi środowiskowych interesów lub mieszanie istotnego przekazu ze zbyt negatywnymi emocjami. Jednak w latach 90. Radio było ostro krytykowane w zastępstwie całego Kościoła, a ówczesne medialne nagonki na toruńską rozgłośnię były często lekcjami upokarzania katolicyzmu realnego i nonkonformistycznego – lekcjami mającymi odstraszyć katolicką inteligencję od solidarności z ludowym nurtem katolickiego zaangażowania. Lekcje te uruchomiły falę posłusznego dystansowania się szeregu autorytetów kościelnych od Radia Maryja – tylko po części z powodu faktycznych błędów o. Rydzyka, a w znacznym stopniu zwyczajnie z obawy przed zaliczeniem do flekowanej „czerni”. Katolickie autorytety zamiast formułować własne oceny krytyczne, często przyłączały się po prostu do nagonek z kręgu „Wyborczej”, w których tak naprawdę winny był nie styl o. Rydzyka, tylko Katechizm i encyklika Evangelium vitae.
Przykład Radia Maryja jest tylko ilustracją pewnego szerszego procesu, w którym chodziło zawsze o wyszukanie, napiętnowanie i ośmieszenie ośrodków katolickiego nonkonformizmu. Na naszych oczach działo się coś z tego, przed czym w końcu lat 90. ostrzegał kard. Ratzinger: „Przede wszystkim rośnie groźba chrześcijaństwa zaadaptowanego, które zostaje z radością podchwycone przez społeczeństwo jako przyjazny człowiekowi sposób bycia chrześcijaninem i przeciwstawione rzekomemu fundamentalizmowi ludzi, którzy nie potrafią mieć tak opływowych kształtów. Narasta groźba dyktatury opinii - kto nie trzyma z innymi zostaje odizolowany, dlatego nawet zacni ludzie nie śmią się już przyznać do takich nonkonformistów”.
w pierwszym dziesięcioleciu nowej niepodległości doszło do ukształtowania się patologicznego systemu, w którym wielu zgodziło się odgrywać fałszywe role: prononsowani katoliccy intelektualiści utrzymywali swą pozycję jeśli angażowali się w kolejne akcje "antyfundamentalistyczne", Radio Maryja polubiło rolę prześladowanej "ostatniej nadziei dla Polski", absolutnego autorytetu rozżalonych. A biskupi? Episkopat Polski jako całość stopniowo wycofywał się z debaty o Polsce, wydając pytyjskie komunikaty - natomiast poszczególni biskupi stawali się patronami i zakładnikami swych ulubionych środowisk: jedni mieli za to okienko w „Wyborczej”, a drudzy oklaski na pielgrzymkach Radia Maryja – przy czym z reguły ani jedni ani drudzy nie mówili „swoim” nic trudnego, raczej mówiąc dokładnie to, czego oczekiwała dana publiczność. Pacyfikowany przez krytykę liberalną, Kościół hierarchiczny uznał za błąd swoje zaangażowanie w początku lat 90. w rekonstrukcję świeckiej społeczności chrześcijańskiej (określane w utrwalonej czarnej legendzie jako „zbytnie zaangażowanie w politykę”), i odtąd już gros swej aktywności poświęcał defensywnemu potrzymywaniu status quo oraz zabiegom o korzystanie przez instytucje Kościoła z funduszy celowych. Nie powstało z tego ani żadne ogólnopolskie kościelne medium, ani żadna prężna organizacja formacyjna (choć były nadzieje związane z Akcją Katolicką). To zresztą ciekawe, że większość strukturalnych osiągnięć Kościoła związanych wprost z jego misją zostało wypracowanych do roku 1993, czyli w tym po wielekroć wyklinanym okresie kościelnych błędów i wypaczeń.
Co to wszystko ma do obecnej kondycji Kościoła w Polsce? Tylko tyle, że jeśli rzeczywiście coś mu realnie grozi, to przede wszystkim swoista „anglikanizacja”: stan religii uznawanej powszechnie za nieusuwalny składnik życia narodowego – ale niejako za cenę wypłukiwania jej z treści wymagających indywidualnej odwagi moralnej, osobistego nonkonformizmu, zdolności krytycznej względem systemu lojalności doczesnych.
„Anglikanizacją” jest także rozczłonkowanie Kościoła na kilka różnych „kościołów”, jakby chodziło o różne „kanały tematyczne” katolicyzmu (na jednym nadawano by wciąż filmy grozy o najeździe „obcych” na piękne „u Pana Boga za piecem”, na drugim trwałyby pogodne fety ku czci JP2 i apele o wsparcie Świątyni Opatrzności, a na trzecim toczyłyby się nieustanne debaty „za i przeciw Vaticanum II”). Ta fragmentacja wcale nie musi być efektem niechęci czy nawet różnicy zdań – wystarczy już samo niezrozumienie, nadawanie „na innych falach”. Dalszym etapem jest separacja kilku „kościołów” i stopniowa sekciarska degeneracja każdego z nich, oczywiście przy zachowaniu pewnej formalnej jedności.
Oczywiście nawet w najbardziej zintegrowanej wspólnocie ludzkiej zawsze widoczne będzie pewne zróżnicowanie, odpowiadające zresztą różnym zakamarkom człowieczeństwa, znanym psychologii: po pierwsze, nurt „dziecięcej” fundamentalnej, bezwarunkowej wierności zasadom; po drugie, nurt „rodzicielskiej” zaradności w zachowywaniu wspólnoty; wreszcie po trzecie, nurt „dorosłego” zmysłu znajdowania się w ciągle nowych warunkach, podejmowania osobistej odpowiedzialności za trudne wybory. Upraszczając, w Kościele będą to: nurt katolicyzmu ludowego, nurt instytucjonalny lub hierarchiczny i nurt inteligencji katolickiej.
Te trzy elementy potrzebują się i warunkują. Niestety już od połowy lat 90. "dzieci" Kościoła uczyły się, iż mają sobie radzić same na podwórku, "rodzice" uznali, że wystarczy jeśli zapewniają rodzinie jaki taki byt, a "dorośli" nabywali fatalnego obyczaju obgadywania swego domu u niechętnych sąsiadów. Ta dysfunkcja rodzinna polega nie tylko na permanentnej kłótni, lecz na tym, iż wszyscy wyciągają korzyści właśnie z kłótni - jedni by utrzymywać dyscyplinę we własnych szeregach, a inni by usprawiedliwiać bierność obawą "rozpętywania wojny religijnej". Ten układ trudno uzdrawiać, bo jego uczestnicy czerpią zeń zbyt wiele paradoksalnych korzyści, plusów ujemnych i dodatnich. W tym problem.
Na jakim etapie jesteśmy dziś w Polsce? Jeśli symbolicznym patronem i przewodnikiem katolicyzmu „kilku podstawowych prawd” jest o. Tadeusz Rydzyk (osoba bardzo zasłużona dla uformowania w latach 90. aktywnej i szerokiej opinii katolickiej), czy nie jest niepokojące, że od jakiegoś czasu dla Ojca Dyrektora ważniejsze od tychże fundamentalnych prawd jest załatwianie sobie dotacji na badania wód geotermalnych? Jeśli symbolem katolicyzmu intelektualnej odwagi bywał ks. prof. Tomasz Węcławski, czy nie jest czymś zgoła przerażającym, że ten ceniony autor podręczników teologii od jakiegoś czasu jest publicznym apostatą od wiary w Chrystusa? Jeśli naturalną funkcję rodzicielską pełnią w Kościele biskupi (w Polsce dziedziczący zasługi Prymasa Tysiąclecia i uformowani pod Janem Pawłem II), czy nie jest czymś zatrważającym, że ostatnio najsilniejsze poczucie ich kolegialnej jedności mieliśmy w momencie, gdy unikali uczciwego rozliczenia się z komunistyczną przeszłością?
Na szczęście to nie jest pełna prawda o Kościele w Polsce, choć z całą pewnością wrażenie zreferowane wyżej nie jest tylko konfabulacją nieprzychylnych Kościołowi mediów. Choć dobrych ludzi nie brak, każde wspomniane środowisko ma kłopot z odrzuceniem patologii, którą zdążyło polubić.
Jak powiedziałem wyżej, obecny stan rzeczy jest w znacznej mierze wynikiem złamania i rozproszenia katolickiego nonkonformizmu lat 90. Dziś nową szansą na przebudzenie tego nerwu jest Benedykt XVI, który właśnie w mądrym nonkonformizmie widzi ważną cechę chrześcijaństwa. Widać to zarówno w ubiegłorocznej zachęcie do kultywowania w Kościele jego oryginalnej łacińskiej tradycji liturgicznej, jak i w woli realnego oczyszczenia duchowieństwa z "lawendowej mafii" odpowiedzialnej za nadużycia seksualne w USA, jak i wreszcie we wspieraniu katolickiego oporu społecznego wobec cywilizacji śmierci i dechrystianizacji w Europie. W każdym z tych aktów zaangażowania następcy Piotra jest element burzenia fałszywych schematów postępu w Kościele, fałszywych lojalności grupowych i fałszywych kompromisów cywilizacyjnych - zwykle otrzymujących wsparcie i medialną legitymizację spoza Kościoła. Pozostaje nam tylko zapytać kto i w jakim stopniu jest w polskim Kościele gotów podjąć te sygnały i pojąć ten program w jego całym rozmiarze.
Czas też wrócić w Kościele do rozmowy, w której role nie są rozdawane przez interesownych podpowiadaczy. W latach 20. niemiecki teolog Romano Guardini wyobrażał sobie, jak poważną rozmowę o wierzę prowadziliby: uniwersytecki profesor teologii próbujący łączyć ortodoksję i nowoczesne metody naukowe, działacz lokalnego Caritasu uformowany przez pobożność ludową oraz entuzjasta ruchu liturgicznego pragnący zbliżyć wiernych do społecznie przeżywanego misterium. W roku 2001 kard. Ratzinger uznał, że ta rozmowa wciąż jest zadaniem. Czy jest zadaniem wykonalnym w Polsce? Czy jest np. możliwe, by zrozumieli się, zaczęli wzajemnie uznawać i szanować oraz korzystać jeden od drugiego: proboszcz-administrator dbały o katechezę i pracę charytatywną, biskup-teolog przejęty promocją cywilizacji życia w przestrzeni publicznej i młody duszpasterz zafascynowany Benedyktowym "powrotem do tradycji" w liturgii i duchowości? Tego nie wiem. Ale przyznajmy, że pontyfikat Benedykta XVI bardzo sprzyja temu spotkaniu.
Paweł Milcarek
(1966), założyciel i redaktor naczelny "Christianitas", filozof, historyk, publicysta, freelancer. Mieszka w Brwinowie.