Wśród katolickich użytkowników Internetu krąży czarno-biała grafika z napisem Votes for Catholic Women. Pochodzi ona ze strony catholicwomenspreak.com, na której można znaleźć list do kobiet-uczestniczek trwającego w Rzymie Synodu biskupów. Powodem tej akcji, jak się zdaje, jest dość dziwna decyzja Watykanu, by włączyć do grona Ojców Synodalnych przełożonych generalnych męskich kongregacji nie będących kapłanami, dając im w ten sposób prawo głosowania, a w konsekwencji (i w sposób niezamierzony) wykluczając z głosowania przełożone kongregacji żeńskich. Można było żywić niemal pewność, że ten ruch połowicznej inkluzywności będzie odebrany jako fałszywy. W takich czasach żyjemy i takie mamy odruchy, że wszyscy wszędzie i zawsze powinni partycypować. Na tym poziomie i mnie ten odruch, by uznać decyzję (zapewne sekretariatu Synodu) za niemądrą, wydaje się dość bliski.
Przez kilka dni jednak chodziłem z tym hasłem w głowie i zastanawiałem się, co ono praktycznie znaczy i do czego prowadzi poza doraźną solidarnością. Aż w końcu grafika ta i cała akcja złączyły się w moim umyśle z niewielką książeczką Josepha Ratzingera i Hansa Meiera pod tytułem Demokracja w Kościele. Pierwsze wydanie tej bardzo skromnej objętościowo pozycji miało miejsce w 1970 roku, drugie zaś, rozszerzone – trzydzieści lat później. Wydaje się, że pod względem opisu i wniosków, jakie wyciągał blisko pięćdziesiąt lat temu prof. Ratzinger, obserwując procesy w Kościele niemieckim, jest ona bardzo analogiczna do dynamiki tej akcji sprzeciwu.
Moją odruchową solidarność z akcją Votes for Catholic Women dobrze wyraża także wstępna akceptacja Ratzingera dla kwestii demokratyzacji w Kościele w latach sześćdziesiątych. Autor ten pisze:
Jeśli bowiem szeroko pojęta demokratyzacja oznacza jednocześnie wprowadzenie praw człowieka w jak najszerszym wymiarze, to krytyka tego zjawiska oznaczać może jedynie opowiadanie się po stronie niewoli, nierówności społecznej, braku braterstwa, a więc pojęć niemożliwych do przyjęcia (tamże, s. 8).
Jeśli weźmiemy poprawkę na to, że dziś prawa człowieka stały się czymś niemal zupełnie innym od tego, czym były pół wieku temu i że Ratzinger myślał o nich jako o konstrukcie zachowującym jeszcze wiele chrześcijańskiego charakteru, dobrze zrozumiemy jego stanowisko. Drażnią nas takie arbitraryzmy wobec płci w czasach, gdy problemy Kościoła przebiegają w innych miejscach. W katolickim sensie powinny nas drażnić, jeśli rozciągają się one poza sferę kompetencji kapłańskich, których granice arbitralne już nie są. Ratzinger, najkrócej reasumując, swoje rozumienie demokratyzacji widzi jako „odciążenie państwa na rzecz społeczeństwa”. Jednocześnie jednak zauważa, że w Kościele postulat demokratyzacji w strukturze synodalnej prowadzi do
totalnej integracji wszystkich inicjatyw w powszechny synodalny regiment, regulujący wszystko - od Mszy po mandat polityczny w ramach całkowicie zintegrowanej gminy (tamże, s. 41).
Można by się zdziwić dlaczego tak jest. Jednak sprawa jest dość prosta: państwo i Kościół są organizowane, co do zasady, przez inne rzeczywistości i przyłożenie do tych społeczności jednego uproszczonego narzędzia musi wywołać w ich wnętrzu inne efekty. Ratzinger pisze w swoim szkicu o sytuacji Kościoła lokalnego, jednak podobne problemy są i dziś widoczne w wymiarze powszechnym w wykorzystaniu struktury synodalnej przez Papieża Franciszka. Struktura ta wcale nie jest demokratyczna, można mieć też wątpliwość, czy rzeczywiście ma charakter decentralizacyjny, wydaje się, że bardziej przypomina system dworski lub autokratyczny. Uczestnicy synodu są przecież włączani do tej struktury na zasadzie suwerenności politycznej (w szerokim sensie) Papieża.
Kluczowym sformułowaniem w tekście Ratzingera jest „aktywna mniejszość”, pisze on o jej roli w Kościele niemieckim tak:
Aktywne mniejszości podające się [...] za „pełne zgromadzenie” oraz „posiadające demokratyczną legitymację” przedstawicieli całości, wypracowują synodalne konstytucje wspólnot, które uwidaczniają totalitarne skutki tej koncepcji (tamże s. 41).
Pojęcie aktywnej mniejszości jest także zasadnicze dla zrozumienia funkcjonowania kooptacji dworskiej, a w naszym przypadku, dla trudnej do określenia, co do zasady, rozszerzającej się struktury synodalnej. Jeśli bowiem synod czy sobór rozszerza się poza grono biskupów, coraz większe znaczenie zaczynają odgrywać właśnie „aktywność” i „zaangażowanie”. Może to być ambicja, ale mogą to też być niekoniecznie katolickie idee. Chodzi zatem o to, że aktywna mniejszość dołączana przez kooptację do synodu staje się reprezentacją traktowaną analogicznie do reprezentacji demokratycznej, choć nią nie jest. Stanowi jedynie regulator gry sił wprowadzany przez samego suwerena. Reprezentacja demokratyczna byłaby oczywiście równie zwodna wobec rozrzedzenia wiary licznych chrześcijan i w tym sensie nie jest ona reprezentacją właściwą Kościołowi. Kościół reprezentuje Chrystusa, a nie ludzi. Dominacja kultury dworskiej sprawia, że w samym Kościele znaczenie jego “konstytucji”, czyli wiary staje się drugorzędne. Ratzinger obrazując ten problem posługuje się doświadczeniem niemieckiego Kościoła i jego kultury zdominowanej przez środowiska akademickie. Nie jest to jednak aż tak bardzo odległe od dzisiejszej sytuacji Kościoła powszechnego.
Kościół w środowisku uniwersyteckim nie jest już w chwili obecnej [lata sześćdziesiąte - przyp. TR] wolną od wszelkiego nacisku ofertą słowa i sakramentu, lecz odgórnym przejęciem wszystkich chrześcijan przez, zdefiniowaną niezależnie od wiary, grupę zaangażowanych (tamże, s. 41-42) .
Zatem system dworski czy świecki demokratyzm premiuje „zaangażowanych [...] niezależnie od wiary”, ponieważ zasady działania tych systemów ostatecznie znajdziemy w przypisach do socjologii władzy, a nie w Credo czy szerzej, w doktrynie Kościoła. Dekoracje kościelności zachowuje się zadając - domyślnie - kooptowanym pytanie, czy wierzą, a nie, w co wierzą. Jednym z takich przypisów socjologicznych do socjologii władzy będzie choćby postawa emancypacja, która jest jedną z twarzy religii demokratycznej. W praktyce zmierza ona do uwolnienia Kościoła od Tradycji (czyli de facto wiary), choć dzięki koktajlowi specyficznych fundamentalistycznych lektur biblijnych przedstawia się jako esencja ewangeliczności. System dworski jest mniej szkodliwy dla wiary, jeśli jest ograniczony do społeczności biskupów, czyli społeczności, do której dostęp utrudniony jest przez wysoki próg wejścia i - przynajmniej teoretycznie - próbę wiary. Jednak dziś widzimy, że nie jest to wystarczające do tego, by synod nie był rozrywany przez cele przychodzące spoza zadań, jakie stawia sobie Kościół w swojej doktrynie i tradycji.
W praktyce demokratyzacja Kościoła niemieckiego okazała się emancypacją i otwarciem dostępu do władzy w nim dla coraz mniej katolickich grup ekspresji i ideologii działających w systemie „totalnej integracji”. W konsekwencji Kościół ten w niewielkim tylko stopniu głosi jeszcze nauczanie katolickie swoim członkom (bo czy wiernym?). Tradycja katolicka została zastąpiona różnego rodzaju - mniej lub bardziej naukowymi - fundamentalizmami biblijnymi, które odnosząc się do samego tekstu Pisma Świętego, ustawiają jego sens według własnych oczekiwań. Co za tym idzie, świeccy w praktyce (pomimo przeprowadzenia demokratyzacji) zostali tam, gdzie byli, być może opuścili Kościół lub udali się na wewnętrzną emigrację, ponieważ przestali rozpoznawać w rysach tego Kościoła rysy Kościoła Chrystusa. To zagrożenie, które stoi także przed Kościołem powszechnym w sytuacji silnych wpływów niekatolickich wśród samych biskupów będzie się zwiększać wobec rozszerzania systemu dworskiego o kolejne arbitralnie dołączane wolne grupy i różnego rodzaju postępowo-fundamentalistycznych peryferyjnych chrześcijan.
Jaki to ma związek z apelem kobiet stojących za akcją Votes for Catholic Women? Przecież ich akcja jest w istocie reakcją na dziwną decyzję Kościoła w sprawie głosowania na synodzie. Kiedy jednak czytam, kto nadaje ton tej akcji, nie mam raczej wątpliwości, że to tylko etap pewnego procesu, że chodzi o władzę (np. kapłaństwo dla katolickich feministek) w Kościele, a nie głos dla katoliczek. Feministyczne działaczki stanowią właśnie „aktywną mniejszość” podającą się za „pełne zgromadzenie” katolickich kobiet, uzurpujące sobie „posiadanie demokratycznej legitymacji”. Ta uzurpacja musi się już opierać na fundamencie albo ideologii religii demokratycznej, o której pisze Ratzinger, albo na oderwanych od tradycji katolickiej fundamentalistycznych odczytaniach Pisma. Choć wygląda to jak paradoks, owe na ogół fundamentalistyczne zawsze okazuje się dekonstrukcją znaczenia tekstu biblijnego, ponieważ opiera się na przypisywaniu mu znaczeń, a nie ich odczytywaniu w jego właściwym sensie zawartym w tradycji. Zatem feministki przeważnie po prostu realizują idee religii demokratycznej na odcinku katolickim. Konsekwencja ich zwycięstwa będzie analogiczna do zwycięstwa “świeckich” w Kościele niemieckim. Katoliczki pod rządami feministek zostaną tam, gdzie były do tej pory, ponieważ są zgorszeniem dla religii emancypacyjnej czy demokratycznej. Czy dlatego, że realizują jakiś patriarchalny stereotyp życiowej uległości? Nie sądzę, zwykłe życie wskazuje, że tak nie jest, raczej dlatego, że świadomie przyjmują wiarę katolicką, jako konstytucję swojego życia nadaną nam przez Pana Jezusa, w której ich powołanie jest w pewnych zakresach inne niż powołanie mężczyzn. Dlatego katoliczki (w ramach totalnej integracji) uznaje się za złogi minionej epoki i fałszywej świadomości, emancypacyjną massa damnata.
Istotę tych procesów wyjaśnił wprost o. Arturo Sosa SJ [link], odpowiadając na pytanie o niedopuszczenie kobiet: „model” synodu, upragniony przez Sobór Watykański II, „z Ludem Bożym w centrum, jeszcze się w pełni nie wcielił w historię”, ale „odbywają się stopniowe zmiany". Jeśli tak, to tylko kilka kroków dzieli nas od tego, by „aktywne mniejszości” uczyniły Kościół na swoje podobieństwo, ogłaszając światu, że zmiany te to nic innego jak realizacja „centralnego usytuowania Ludu Bożego”. Tymczasem szukając definicji totalitaryzmu, znajdujemy ją w praktyce skrajnego partykularyzmu, podającego się za całość. U bram Kościoła stoi „synodalny regiment regulujący wszystko”, łącznie z uwolnieniem katolików od ciężaru realnych zobowiązań, jakie Kościół ma wobec Boga, i które wynikają z powodów, dla których został założony. Dziś jeszcze słowa o. Sosy stoją w sprzeczności z konstytucją Epicopalis communio, która dowartościowuje lud, ale rozeznanie pozostawia biskupom, a wnioski papieżowi (p. 6-8, link), jednak tak, jak stało się z dokumentami Soboru, może ona być szybko potraktowana jedynie jako punkt wyjścia dla tzw. postępu dogmatycznego [link].
Gdyby akcja Votes for Catholic Women miała całkowicie katolickie intencje, a nie służyła wsparciu dla rozszerzania systemu dworskiego, który pozwala na lepszą promocję własnych idei, jej inicjatorki zwróciłyby uwagę, że absurdem jest udzielanie głosu niebiskupom na synodzie biskupów. Ci konkretni przełożeni zakonni, na ktorych powołują się feministki z pewnością nie należą do grona ordynariuszy, co wynika z Kodeksu prawa kanonicznego:
Kan. 134 - § 1. Pod nazwą ordynariusz rozumiani są w prawie, oprócz Biskupa Rzymskiego, biskupi diecezjalni oraz inni, którzy choćby tylko czasowo są przełożonymi Kościoła partykularnego lub wspólnoty do niego przyrównanej zgodnie z przepisem kan. 368, jak również ci, którzy w nich posiadają ogólną wykonawczą władzę zwyczajną, mianowicie wikariusze generalni i biskupi, a także (dla własnych członków) wyżsi przełożeni kleryckich instytutów zakonnych na prawie a papieskim i kleryckich stowarzyszeń życia apostolskiego na prawie papieskim, którzy posiadają przynajmniej zwyczajną władzę wykonawczą.
Tymczasem autorki petycji Votes for Catholic Women wykorzystały, jako pretekst, papieski gest otwartości (trudno powiedzieć: naiwny czy świadomy), który stał się powodem „dyskryminacji” kobiet jeśli chodzi o głosowanie na synodzie. Przestawiły one opis sytuacji na narrację emancypacyjną jako konstytutywną dla Kościoła, niemal sprawdzian jego ewangelicznej wiarygodności. Rozrost nieuregulowanej dworskości synodu będą też (a właściwie już to robią) wykorzystywać inne grupy relatywizujące trwałość nauczania Kościoła, np. zwolennicy wyodrębnienia w jego łonie tzw. katolików LGBT, których celem jest takie przeorientowanie rozumienia homoseksualizmu jakby był jedną z opcji zawartych w Stworzeniu [1].
Tomasz Rowiński
[1] Pisała o tym na „Christinitas” Monika Grądzka-Holvoote w artykule Wellness zamiast nawrócenia [link]
(1981), redaktor "Christianitas", redaktor portalu Afirmacja.info, publicysta poralu Aleteia.org, senior research fellow w projekcie Ordo Iuris: Cywilizacja Instytutu Ordo Iuris, historyk idei, publicysta, autor książek; wydał m. in "Bękarty Dantego. Szkice o zanikaniu i odradzaniu się widzialnego chrześcijaństwa", "Królestwo nie z tego świata. O zasadach Polski katolickiej na podstawie wydarzeń nowszych i dawniejszych", "Turbopapiestwo. O dynamice pewnego kryzysu", "Anachroniczna nowoczesność. Eseje o cywilizacji przemocy". Mieszka w Książenicach koło Grodziska Mazowieckiego.