Chociaż film pochodzi sprzed około półtora roku, to napotkałem go dopiero teraz, przeglądając internetowe materiały z obchodów 80. urodzin ks. Adama Bonieckiego. A ponieważ miałem już okazję „miło” wyrazić się na temat jubilata (Christianitas 55/2014, s. 262)[1], to pozostaje mi już tylko życzyć mu wszystkiego najlepszego i skupić się na wypowiedzi innego jego bohatera – Piotra Sikory.
Będąc zaproszonym do debaty na temat Kościoła otwartego, Sikora mówi: "Czasami bywa wątpliwość, czy Kościół otwarty nie rozmywa rdzenia [naszej wiary]” i zaraz dodaje prowokacyjnie: „Rozmywa, i dobrze, że rozmywa”. W ten sposób mówca rysuje wyraźną oś sporu, łatwo – zbyt łatwo – ustawiając sobie przeciwnika. Któż bowiem jest tym przeciwnikiem? No właśnie… Rozmówcy w zasadzie niechętnie wymieniają jego „imię”, jak gdyby nie chcąc wywoływać wilka z lasu. Ale nasuwa się tu najprostsza i najbardziej oczywista klisza: Kościół zamknięty.
Tymczasem, mam nieodparte wrażenie, że toczy się tu spór z… Nieistniejącym, z mirażem stworzonym na potrzebę tej – i nie tylko tej – polemiki. Jeśli więc coś powstrzymuje mnie przed wejściem w tę polemikę, to nie jest to bynajmniej motywowane chęcią dokonania uniku. Autor Credo katolika otwartego zdziwiłby się zapewne, dowiadując się, że dylemat wyrazistości bądź niewyrazistości, posiadania lub nieposiadania prawdy nie jest wcale obcy adwersarzom Kościoła otwartego. W rzeczywistości bowiem problem leży zupełnie gdzie indziej.
Piotr Sikora mówi dalej: „Bo to jest kluczowy moment. […] My nie wierzymy w dogmaty. Przynajmniej ja nie wierzę. Ja wierzę w Boga, Ojca wszechmogącego […], a nie w dogmat o Bogu, Ojcu wszechmogącym”.
Nawiązując do słów Jezusa, chciałoby się spytać: Cóż jest łatwiej powiedzieć: wierzę w Boga, czy wierzę w dogmat? (por. Łk 5,23). Wiara w Boga bez dogmatu wymaga zapewne sporej dozy wyobraźni, być może nawet włożenia całego serca, wszystkich myśli, wszystkich sił swoich w ów „projekt” stworzenia Boga „na Nasz obraz, podobnego Nam”, Boga, nad którym będziemy mięli kontrolę, i który będzie nam służyć. A nie ukrywajmy, służba to niełatwa. Bo w miarę jak wzrasta nasza samoświadomość, coraz trudniej spełnić nasze oczekiwania, zaspokoić nasze potrzeby. A wiara w dogmat? Cóż – zdawałoby się – prostszego: zwykłe powtarzanie wytartych haseł – pozbawione refleksji, bez świadomości historycznych uwarunkowań, zmienności i nieuchwytności ich „prawdziwego” znaczenia etc.
A jednak uwierzyć w dogmat oznacza w pierwszym rzędzie otworzyć się na drugiego – tego, kto nam ten dogmat przekazuje, włączyć się w łańcuch jego sukcesorów, pogodzić się z faktem, że to nie my władamy dogmatem, lecz on włada nami. Mówiąc krótko: przyjąć dogmat to umniejszyć się. Czyż to nie jest właśnie postawa prawdziwego otwarcia?
Czy zatem nie powinniśmy deklaracji Piotra Sikory o jego wierze w Boga wziąć w cudzysłów? Przyjąć jako swego rodzaju anachronizm, który już wkrótce zostanie przezwyciężony dzięki jego zdolnościom intelektualnym i cnotom duchowym? Bo czy można cokolwiek wiedzieć i twierdzić, a tym samym nie manifestować swojej bezbrzeżnej pychy? – Nie wiem. – Czy wolno mówić z całą prostotą, że Tym, w Którego się wierzy, jest Bóg, ignorując przy tym doświadczenie transcendencji, nieskończoności czy absolutu tych, którzy nie wierzą w Boga osobowego (albo też z innych źródeł czerpią ochotę do życia)? – Nie wiem. – Czy w ogóle można tu mówić o Kimś, a nie o czymś? Jak, wreszcie, odróżnić wiarę od niewiary? – Nie wiem. Wiem natomiast jedno: że nie wierzę w dogmat. Bo cóż dogmat mógłby mi powiedzieć, czego i tak nie wiedziałbym lepiej?
Sikora przywołuje przy tym postaci, które – gdybyśmy nie znali ich skądinąd – moglibyśmy pomyśleć, że żyrują stanowisko Sikory: św. Grzegorza z Nyssy, św. Tomasza z Akwinu, Mikołaja z Kuzy. Co więcej, wtóruje mu w tym chętnie o. Maciej Zięba OP cytując Augustynowe Si comprehendis, non est Deus, albo Tomaszowe Deum tamquam ignotum cognoscimus. Moje pytanie o to, czy treść wiary jest dla Sikory jeszcze w jakikolwiek sposób żywa, czy też jest już tylko zwykłym sztafażem odziedziczonym po przodkach, jest tym bardziej uzasadnione, że nie pojawia się ona nigdy w kontekście pozytywnym. Nigdy nie widzimy jej jako wartości samej w sobie – zawsze tylko jako czynnik wymagający przezwyciężenia, jak mówi: „umierania”. Umierania w drodze do czego? – Nie wiem.
Sprawą zasadniczą wydaje się tu stosunek do kwestii inkarnacji. Wcielenie przedwiecznego Słowa sprawia, że to, co niewidzialne, staje się widzialne, ale jednocześnie to, co uniwersalne partykularyzuje się. W ten sposób – zwłaszcza w zetknięciu z innymi propozycjami uniwersalizmu – chrześcijaństwo ukazuje swoją specyficzną zaściankowość, która najbardziej chyba uwiera członków Kościoła otwartego. Aż wstyd przypominać okoliczności, w jakich Syn Boży przychodził na świat… Nie dziwi zatem popularność słowa kenoza, za pomocą którego – pod pozorem radykalizmu – można ukryć swój brak zrozumienia i lekceważenie dla cielesności. Oczywiście absolutyzowanie tego, co z natury uwarunkowane i konkretne byłoby błędem. Jednak apofatyzm Sikory w najbardziej nikłym nawet stopniu nie spotyka się z ujęciem katafatycznym. Zamiast być instancją krytyczną dla tego, co chrześcijaństwo twierdzi w sposób pozytywny, staje się okazją do czysto negatywistycznej spekulacji, dążącej do… No właśnie – do stanu całkowitego nieuwarunkowania, jak w systemach religijnych rodem z Dalekiego Wschodu, dla których cielesność jest zwykłą ułudą.
Na koniec spróbuję jeszcze odnieść się do pytania redaktor Ewy Kiedio, którym otwiera ona całą zarejestrowaną na filmie debatę: „Czym właściwie jest Kościół otwarty? Czy jest to jakaś oddzielna grupa w obrębie Kościoła?” – Czy aby na pewno w obrębie Kościoła? Nie wiem.
Piotr Feliga
[1] Zob. także: http://christianitas.org/news/o-swiatowe-dni-starcostwa-czyli-starcy-potrzebni-od-zaraz/
(1977), doktor teologii, autor książki "Czas i ortodoksja. Hermeneutyka teologii w świetle Prawdy i metody Hansa-Georga Gadamera".