Komentarze
2019.05.09 12:21

Sukces nieoczywisty

Piętnaście lat temu głosowałem przeciwko wstąpieniu Polski do Unii Europejskiej. Do dziś nikt mnie nie przekonał, że będąc przeciwny „uniowstąpieniu” nie miałem racji. Ani mnie nie zawstydza teza wypowiedziana przez J. Kaczyńskiego, że „przynależność do UE jest wymogiem polskiego patriotyzmu”, ani nie wywołuje wyrzutów sumienia rytualne wręcz odwoływanie się do „rozstrzygającego” głosu i nauczania Jana Pawła II w zakresie naszego miejsca w zjednoczonej Europie[1]. Co gorsze, wypowiedzi takie niemal automatycznie przywołują inne, znacznie mniej afirmatywne, licznych akolitów „naszego Papieża”, dotyczące obywatelskich inicjatyw na rzecz prawnej ochrony życia.

Trzydzieści lat temu Joanna Szczepkowska w komunistycznym „Dzienniku Telewizyjnym” podała (zastrzegając, że ma nadzieję, iż to prawda), że w Polsce skończył się komunizm. Przyznam, że włączając trzydzieści lat później, 1 maja o 19:30 pierwszy program TVP nie oczekiwałem równie elektryzującej wiadomości. Otóż myliłem się! Okazało się bowiem, że ze swoim eurosceptycyzmem zostałem zupełnie sam! Wszyscy inni są zachwyceni, dumni, spełnieni, pełni wdzięczności. Polityk, mama, tata, dziecko, babcia, ksiądz - przed 1.05.2004 byli nikim, tego dnia stali się Wszystkim - tak jak dzieci, które Ojciec Stalin obdarował nowymi kredkami.

„Dokonaliśmy olbrzymiego skoku.” Różnie skoki można mierzyć. Od samego początku naszej obecności UE zasadniczym parametrem skuteczności władzy państwowej była jej skuteczność w pozyskiwaniu środków unijnych, a miarą sprawności różnych podmiotów w terenie - umiejętność absorpcji tych środków. Opozycja zawsze przekonywała, że władza wzięła za mało, a władza, że za rządów opozycji środki nie zostały wykorzystane. W ten sposób, naszą „wspólną ciężką pracą” „zagospodarowaliśmy” w ciągu tych piętnastu lat 110 miliardów euro netto z funduszy UE. Dużo to, czy mało? Czy wygoda jazdy bardzo drogą autostradą przekłada się na konkurencyjność zawodową polskiego użytkownika tej drogi w stosunku do mieszkańca „starej Unii”? Czy w oblepionym unijnymi tabliczkami nowoczesnym kampusie uniwersyteckim powstają dziś lepsze prace magisterskie niż te, które pisali studenci przed trzydziestu laty, przed dostępem do Erasmusów, a nawet piętnaście lat temu?

Czy staliśmy się bardziej innowacyjni?

Miarą naszego „sukcesu” związanego z „uniowstąpieniem” ma być kontrast jaki daje zestawienie luksusowej infrastruktury drogowej z siermiężnymi, niedoinwestowanymi i zdewastowanymi przez lata naszego „dostosowywania się”, post-peerelowskimi pozostałościami i reliktami. Na pierwszy rzut oka, kwestionowanie zasług piętnastu lat naszego członkostwa może wydawać się szaleństwem, czy wyrazem irracjonalnego fanatyzmu (i de facto, taką gębę przyprawia się wątpiącym). Tymczasem, mamy tu do czynienia z zamierzonym lub nie, jednak poważnym błędem metodologicznym interpretacji takiego porównania, zestawienia. Z całą pewnością można powiedzieć, że tyle-a-tyle dróg, kampusów uniwersyteckich, akwaparków, orlików etc. powstało w ciągu ostatnich piętnastu lat w wyniku takiego a nie innego korzystania z możliwości, jakie daje członkostwo w Unii Europejskiej. Nie ma jednak żadnych podstaw do tego, by przyjmować (explicite czy implicite), że obraz Polski sprzed piętnastu lat jest tożsamy z efektem hipotetycznej, alternatywnej historii naszego kraju, gdyby ówczesna decyzja referendalna była inna. Choć można by przyjąć hipotezę, że dziś byłoby jeszcze gorzej, że ostatnie piętnaście lat byłoby historią powszechnego rozpadu. Równie dobrze można sobie wyobrazić (przy odrobinie dobrej woli), że było nas stać na podjęcie wysiłku ambitnego rozwoju niesprowadzającego się do sprawnej absorpcji unijnych środków. A jak by wtedy wyglądał ów kontrast? Pewnie nie mielibyśmy tych tysięcy kilometrów dróg ekspresowych i autostrad, błyszczących kampusów uniwersyteckich, akwaparków i orlików. Nie mielibyśmy, bo przez piętnaście lat bylibyśmy skupieni na budowie i pomnażaniu swojego własnego potencjału wytwórczego - tak w zakresie produkcji dóbr materialnych jak i intelektualnych. Czy jakikolwiek odpowiedzialny gospodarz, wiedząc o tym, że przyszłość jego gospodarstwa zależy od efektów jego pracy, cały swój zysk zainwestowałby w dobra luksusowe, które nie dość, że w żaden sposób nie przyczyniają się do lepszego funkcjonowania gospodarstwa, to będą generować nieustanną troskę o ich ochronę, zabezpieczenie? A przecież takimi luksusowymi dobrami są owe pomnikowe zdobycze naszej przynależności do Unii.

Miarą sukcesu w zakresie rozwoju kraju nie powinno być jego wysycenie luksusami, czy coś równie mało konkretnego jak różne wskaźniki „jakości życia”. To jak iluzoryczny może okazać się taki „sukces” pokazuje nam dziś przykład Wenezueli - niegdyś „jaśniejącej gwiazdy na firmamencie” Ameryki Łacińskiej. Gdy nieograniczone zasoby petrodewiz służyły budowaniu zasobnego, egalitarystycznego i zadowolonego z życia społeczeństwa, system polityczno-gospodarczy tworzony w czasie rządów Hugona Chaveza dla wielu ludzi lewicy jawił się jako idealny. Czy ktoś z ówczesnych piewców socjalistycznej „Wenezueli Saudyjskiej” potrafi dziś przyznać, że przyczyną obecnych nieszczęść tego narodu nie jest nieudolność obecnego prezydenta czy jego poprzednika, a sam model „rozwoju” służący realizacji nadrzędnej zasady zapewnienia powszechnie dostępnej wysokiej „jakości życia”? Czy nikt z dzisiejszych piewców „polskiego sukcesu” piętnastu lat członkostwa w Unii Europejskiej, które dało nam 110 mld euro na podniesienie „jakości życia” nie dostrzega tu jakiejś złowieszczej analogii?

Z drugiej strony, do czego może dojść skazany na siebie, nieuznawany przez większość państw i organizacji międzynarodowych, ubogi w zasoby naturalne, sąsiadujący z wrogim mocarstwem niewielki kraj - pokazuje przykład Tajwanu, który w tym samym czasie co Europa Wschodnia wchodził na drogę demokratycznego rozwoju. Jeśli dziś Tajwańczykom żyje się dobrze, to na pewno nie dlatego, że dostali pieniądze czy dlatego, że istnieje niekończący się popyt na ich bogactwa naturalne...

Jestem z pokolenia, której jeszcze pamięta czasy Gierka i jego „małą stabilizację”. Wolne soboty, „Studio 2”, dla wielu niemal darmowe wczasy, sanatoria, liczne masowe popularne imprezy. Gdy widzi się dziś rozpromienioną twarz głównego narodowego „impresario”, Prezesa TVP, zapowiadającego kolejne ogólnonarodowe uciechy (seriale telewizyjne, programy rozrywkowe, Sylwestry w Zakopanem, promowanie i sponsorowanie celebryckich karier polskim dzieciom - i wiele, wiele innych), wykazującego rekordowe uczestnictwo w owych uciechach, nieodparcie pojawia się skojarzenie z tamtymi czasami. Skojarzenie jak skojarzenie, choć zawsze subiektywne, to w moim przypadku wynikająca z niego intuicja jest bardzo niekorzystna dla obserwowanego obecnie zjawiska. Umieszczając jedne i drugie „igrzyska” w swoich historycznych kontekstach, odnoszę nieodparte wrażenie, że rubasznie zobrazowany niegdyś przez Andrzeja Mleczkę proces upadku obyczajów, był niczym wobec współczesnego hołdowania hedonizmowi i bezguściu. I to również (a może przede wszystkim) w „publicznej”, „misyjnej” TVP.

Można powiedzieć, że pierwsze piętnaście lat naszej obecności w Unii poświęciliśmy na zapełnianiu naszej piaskownicy przeróżnymi zabawkami i na kłótniach o to, kto mógł, a nie naciągnął „ciotki” na jedną lub dwie dodatkowej super-zabawki, kto pozwolił (przez złe zachowanie, albo zwykłe gapiostwo) odebrać już przyznane zabawki. Nie zaczęliśmy skuteczniej kształcić dzieci i młodzieży, nie zbudowaliśmy sprawnego systemu opieki zdrowotnej, nie poprawiliśmy swojej innowacyjności.

Umiejętności, które z całą pewnością w tym czasie bardzo dobrze opanowaliśmy, bynajmniej nie za sprawą uczestnictwa w programie „Potencjał Ludzki”, to „kompetencje” sprawnego klienta-konsumenta i sprawnego beneficjenta „środków pomocowych”. Ilu z nas piętnaście lat temu posługiwało się kartami płatniczymi, kupowało w internecie, odważało się brać i żyć na kredyt? W ciągu piętnastu ostatnich lat staliśmy się potęgą światową w zakresie kupna smartfonów i ilości samochodów przypadających na jednego mieszkańca. Kupujemy coraz więcej, kupujemy coraz sprawniej - to najbardziej powszechna zdobycz w zakresie nabytych „kompetencji”. Druga, znacznie bardziej elitarna, polega na opanowaniu procedur wnioskowania o granty, dotacje, a także na umiejętnym raportowaniu, rozliczaniu się realizacji sfinansowanych przez te granty projektów. To prawdziwe Eldorado dla zastępów urzędników i szerokich rzesz beneficjentów z sektora pozarządowego. I chyba są to jedyne dwie „kompetencje”, których poziom opanowania nie może być powodem naszych kompleksów. Można powiedzieć „wszyscy wygrywają”, czyli paradygmatyczne dla post-nowoczesności „win-win”. Wszak to, z czego możemy być dumni (jak co wieczór przypominają nam to Wiadomości), oznacza jednocześnie sukces całej „zjednoczonej Europy”. Myśmy wzorowo odrobili swoją lekcję, a „wspólnota” pozyskała miliony sprawnych klientów i dziesiątki czy setki tysięcy funkcjonariuszy służących obsłudze systemu finansowo-administracyjnych zależności.

A co na to katolik? Co na to polski Kościół, który ma być „nadzieją” dla Europy? Czy pozostał głosem sprzeciwu? Niezwykle głęboka diagnoza stanu ludzkości, Europy i Polski w XXI wieku została przedstawiona przez abpa Stanisława Gądeckiego na Jasnej Górze podczas trzeciomajowej uroczystej Mszy Świętej. W apokaliptyczny obraz Niewiasty i czerwonego smoka idealnie wpisują się procesy społeczne i stan duchowy współczesnych pokoleń Europejczyków. Czy radosny patriotyzm zasilany szczodrymi programami socjalnymi może być tą siłą, która skutecznie stawi opór smokowi karmiącemu się zaspokajaniem wszelkich żądz? Czy promowanie takiego patriotyzmu, w którym poświęcenie, ofiara i wyrzeczenie pozostają zamknięte w relikwiarzu jedynie na użytek rytualnej narracji historycznej, nie cieszy raczej tego samego „czerwonego smoka”?

Katolik idzie z pielgrzymką do sanktuarium. Pod barokową bazyliką emblematy unijne przypominające, że naprawa dachu i zagospodarowanie placu przed kościołem zostało sfinansowane z funduszy unijnych. Te same informacje na stronie internetowej sanktuarium. Młody, rzutki zakonnik może imponować rozmachem i sprawnością w pozyskiwaniu i wykorzystywaniu funduszy. Z każdym rokiem coraz dłuższe ogłoszenia przedstawiające pielgrzymom coraz szerszą ofertę zakupów i usług świadczonych przez wspólnotę zakonu. Ad maiorem Dei gloriam?

Przypomina mi się rozmowa, jaką prowadziłem na początku stanu wojennego z pewnym duszpasterzem środowiska akademickiego w Krakowie. Jako młodemu idealiście wydawało mi się, że przynoszę mu na dłoni „srebrną kulę”: proszę księdza, przecież wystarczy ogłoszenie biskupa, że kto daje lub przyjmuje łapówkę nie może przystąpić do Komunii Świętej, bo jest to grzech, na którym opiera się cała komunistyczna niewola. Jeśli ludzie przestaną dawać, to system padnie. Ksiądz wyprowadził mnie z zarozumialczego błędu: wyobraź sobie - powiedział - tak samo myślałem i próbowałem to „sprzedać” biskupowi, ale ten powiedział tylko „czy wiesz, ile w diecezji wybudowano by kościołów, gdyby nie to? Żadnego”. Koniec dyskusji. Przypomina mi się ta rozmowa nie jako potwierdzenie tezy, że mamy deja vu, że wszystko już było. Nie jestem dwudziestoletnim romantykiem i nie odważyłbym się dziś piętnować proboszczów za to, że w niegodziwy, ale w jedynie możliwy sposób, zdobywali środki by wybudować swoim „owcom” kościół. Kościół, w którym przez długie lata przyszło im służyć wiernym, wysłuchiwać spowiedzi, udzielać chrztów, odprawiać Najświętszą Ofiarę i żegnać zmarłych parafian. Procedury wnioskowania o środki unijne, póki co (mam nadzieję), nie są obciążone sankcją naruszenia Dekalogu. A jednak, można odnieść wrażenie, że Kościół w Polsce coraz głębiej (i sprawniej) także zanurza się w „kulturę” unijnych wszechogarniających związków prawno-finansowych, owocujących nie tylko rosnącymi jak grzyby po deszczu przykościelnych parkingów, „ogrodów biblijnych”, nowych systemów ogrzewania, ale także „miękkich” efektów w postaci wystaw, warsztatów, iwentów, koncertów, których wymiar duchowy (jeśli taki w nich jest) nie zawsze jest zgodny z duchem Kościoła katolickiego. Można zadać pytanie jak to się ma do wezwania Jana Pawła II, by Polska weszła w struktury Unii Europejskiej, by wraz z żywym polskim Kościołem ożywiać w Europie chrześcijańskiego ducha? Kto kogo miał zmieniać? Kto kogo zmienia? Czy role nie zostały odwrócone?

Andrzej Bobiec

 

----- 

Drogi Czytelniku, skoro jesteśmy już razem tutaj, na końcu tekstu prosimy jeszcze o chwilę uwagi. Udostępniamy ten i inne nasze teksty za darmo. Dzieje się tak dzięki wsparciu naszych czytelników. Jest ono konieczne jeśli nadal mamy to robić.

Zamów "Christianitas" (pojedynczy numer lub prenumeratę)

Wesprzyj "Christianitas"

-----

 

[1] Tak swojej poparcie dla idei członkostwa w Unii Europejskiej uzasadniała w audycji „Aktualności Dnia” Radia Maryja w dniu 30.04. br. min. B. Kempa


Andrzej Bobiec

(1962) Wdzięczny mąż, ojciec i dziadek; w pracy badacz krajobrazów.