Ten artykuł, tak jak wszystkie teksty na christianitas.org publikowany jest w wolnym dostępie. Aby pismo i portal mogły trwać i się rozwijać potrzebne jest Państwa wsparcie, także finansowe. Można je przekazywać poprzez serwis Patronite.pl.
Z góry dziękujemy.
Pojęcie „nowej ewangelizacji” jest bardzo często objaśniane jakby w przeciwstawieniu do duszpasterstwa liturgicznego: mówi się przecież, że nowa ewangelizacja ma mieć na względzie społeczeństwa już od dawna objęte zwykłymi formami inicjacji sakramentalnej, kiedyś w ten tradycyjny sposób schrystianizowane – a obecnie dotknięte jakimś lenistwem w służbie Bożej lub wręcz zmagające się ze zjawiskiem milczącej apostazji. Takie społeczeństwa – mówi się dalej – nie potrzebują „sakramentalizacji”, lecz właśnie – oto przeciwstawienie – ewangelizacji. Zgodnie z tą logiką szuka się jakiegoś sposobu dotarcia do umysłów i przeżyć, aby obudzić w nich wiarę; nie neguje się przy tym na ogół, że jednym ze skutków takiej nowej ewangelizacji miałaby być większa gorliwość – entuzjazm – w liturgicznym celebrowaniu sakramentów. W każdym razie jednak to celebracja ma być uleczona (rozbudzona?) przez wiarę „przeżywaną”, a nie przeżywanie wiary – przez jej celebrację.
Autorzy tych koncepcji skupiają więc uwagę na tym, w jaki – nieliturgiczny – sposób docierać do ludzi i mobilizować ich do życia chrześcijańskiego. Podczas gdy klasyczne formy devotio moderna (nabożeństwa prywatne, rekolekcje w duchu Ćwiczeń duchowych…) uchodzą za dość elitarne, czasami nadmiernie indywidualne lub introwertyczne, wytwarza się propozycje kopiujące modele wspólnoty ery kultury masowej: koncert rockowy, wiec polityczny, spektakl, warsztaty terapeutyczne. Katolicki instynkt twórców tych nowych propozycji ewangelizacyjnych na ogół nakazuje im wiązać je jakoś z liturgiczną celebracją (zwykle: ze Mszą świętą) – jednak im mniej mechaniczne, mniej sztuczne jest to połączenie, w tym większym stopniu sama liturgia jest modyfikowana i adaptowana tak, aby najważniejsze stawało się w niej to, co odpowiada dynamice koncertu, wiecu, terapii grupowej itp. W tym połączeniu liturgia może być więc albo „zupełnie czymś innym” postawionym nagle przed uczestnikami para-światowych happeningów – albo sama musi przemieniać się w taki happening. W pierwszym przypadku ryzykujemy niepotrzebne zderzenie z przeżyciami nakręconymi do innych wrażeń, w drugim – banalizację sacrum. W pierwszym przypadku sprowokuje się u wielu uczestników podejrzenie, że np. Msza to wymagający uczczenia – może jednak nudny? – przerywnik w całkiem sympatycznej zabawie „ewangelizacyjnej”. W drugim przypadku – stworzy się być może sugestię, żeby zawsze zrobić to i owo „ewangelizacyjnie”, aby „Msza była fajna”.
Czy jednak wszystko to nie są przede wszystkim problemy, które sami sobie stwarzamy, gdy ulegamy jakiemuś błędnemu założeniu? Taki kompleks błędnych założeń jest zbudowany z rozumowania, że rytuał szkodzi wierze, a zatem jeśli już jakaś liturgia jest pożyteczna w ewangelizacji – to taka, w której jest właśnie najmniej rytuału.
W praktyce wyznawcy tego założenia produkują jednak następnie mnóstwo rytuałów w postaci scenariuszy „ewangelizacyjnych” działań grupowych – które od obrzędów Kościoła różnią się po prostu tym, że są fabrykowane „w tym momencie”, wedle zasad psychoedukacji, przez „tych, którzy wiedzą” – i często tym, że w swej fakturze przypominają „produkty jednorazowego użytku”. Te rytuały potrafią mocno wiązać – ale i mocno wykluczać. Co prawda nie woła się w ich trakcie „kto nie skacze, ten ateista” (byłby to nietakt) – ale komenderuje się zdecydowanie, i np. brak reakcji na wezwanie do „wzniesienia dłoni w uwielbieniu Pana” na pewno robi się czymś oburzającym.
Nie wydaje się zatem, by problem tkwił w istnieniu czy nieistnieniu „rytuałów”. Są one obecne zawsze. Kwestią pozostaje to, o jakie rytuały chodzi.
W odróżnieniu od wspomnianych przed chwilą quasi-rytuałów „ewangelizacyjnych” – tradycyjne rytuały liturgii katolickiej mają w sobie coś, co sprawia, że odbiera się je jako „przychodzące z zewnątrz” – i jako „prowadzące na zewnątrz”.
„Przychodzące z zewnątrz”: nie my je stworzyliśmy, nie powstały w imaginacji naszego pokolenia czy naszej grupy; rosły wiekami, jest w nich doświadczenie najróżniejszych pokoleń i środowisk. Jest w nich coś, co stawia opór naszej tendencji do tworzenia sobie czegoś wyłącznie na obraz i podobieństwo nas samych. Dlatego właśnie są to formy świetnie nadające się do tego, by reprezentować przed nami Objawienie, prawdę przynoszoną spoza ludzkich ograniczeń i spoza granic pragnień.
„Prowadzące na zewnątrz”: nie tylko przyjęta we Mszy świętej „orientowana” postawa celebransa, ale i wiele innych właściwości tych rytów (m.in. ich adoracyjność) powodują, że nawet bardzo bogate obrzędy okazują się natychmiast tylko drogą, prowadzącą na spotkanie Pana – który przychodzi właśnie spoza ludzkiej wspólnoty.
Takie rytuały liturgiczne oczywiście organizują bardzo wyraźnie przestrzeń i czas – i tak samo wyraźnie określają „ruch” odbywający się między Bogiem i ludźmi, między Świętym Zbawicielem i uświęcanymi grzesznikami, między Bogiem Ojcem i Synem, występującym tu jako „cały Chrystus”, z Głową i członkami. Jednak ta „struktura”, nad której poprawnym podtrzymaniem ma czuwać ten, kto przewodniczy celebracji, raczej zaprasza niż przymusza obecnych. Uczestnictwo zgromadzonych ma swój wymiar także zewnętrzny (wstawanie, klękanie, gesty, odpowiedzi…), ale jest on traktowany jako raczej wzbogacenie, mocniejszy wyraz przyłączenia się do ruchu wewnętrznego; a nie jako deklaracja uczestnictwa. Wiernym zostawia się swobodę rozmaitego włączania się w Akcję, do której zawsze są jakoś włączeni na mocy Chrztu.
Asceza tego splendoru liturgicznego polega na tym, że jest niewiele okazji, by poczuć się wzruszonym tłumem (co tak łatwo jest mylone z więzami wspólnoty) – i jeszcze mniej okazji, aby wśród modlących dopuścić wyraźnie widoczne rozwarstwienie na prymusów i maruderów, „aktywnych” i „biernych”.
Można domniemywać, że wobec czegoś tak równocześnie bogatego i „chłodnego” niektórzy z nas, ludzi obecnego czasu – doby nieustannego stręczycielskiego komunikatu reklamowego – odczują niedosyt: niedosyt bycia namawianym, zapraszanym, usadawianym, nauczanym, zabawianym etc. Czy jednak taka jest rzeczywiście naturalna ludzka reakcja?
Może jest ona częstsza u nas – katolików z jednej strony pewnych swego aktu wiary, a równocześnie zblazowanych jego wyrazami, umęczonych bezskutecznością domysłów na temat „jak dotrzeć do człowieka współczesnego”? Ale nowa ewangelizacja – jak to się rzekło na początku – ma dotrzeć do trochę innych ludzi: do tych, których wiara ostygła, wykruszyła się. Na przykład w tych dziesięcioleciach, gdy – poczynając od przełomu lat 60/70. ubiegłego wieku – niektóre kraje katolickie stawały się duchowymi pustyniami.
Czy są wśród tych ludzi – tych, którzy wówczas odchodzili, i tych, którzy potem wychowywali się pod wpływem tych pierwszych – tacy, których wiara wyczerpała się po tym, gdy po prostu zniechęcono ich do regularnych praktyk religijnych? Gdy przypomni się o tym, co działo się w wielu parafiach Zachodu, nie jest to wykluczone: eksperyment wypędzania z kościołów ludzi o nie dość postępowym profilu duchowym, zbyt „masowo” wierzących kończył się ich odpadnięciem od Kościoła. Odchodzili nie z powodu nierozwiązywalnych dylematów moralnych czy metafizycznych – lecz dlatego, że dano im do zrozumienia, iż mają za płytką wiarą, aby zrozumieć swojego proboszcza.
Z przypadkiem tym graniczy także inny – przypadek ludzi, którzy pewnego dnia odeszli, gdyż odepchnęła ich banalizacja rzeczy świętych: wrażenie zaprzeczenia wierze przez jej reprezentantów, „sympatyczne duszpasterstwo”, natrętne moralizatorstwo (także moralizatorstwo polityczne) zabierające ostatnie przestrzenie modlitewnego skupienia… Znamy świadectwa ludzi, którzy wprost w samej rewolucji liturgicznej doznali największego zgorszenia.
Trudności i argumenty tych byłych katolików były trywializowane i lekceważone – zwłaszcza dlatego, że przecież całą gigantyczną operację „przybliżenia liturgii do ludzi” wykonywano rzekomo z myślą o nich, o takich właśnie nie-mocnych wierzących. Jeśli po tych wysiłkach ludzi Kościoła okazali się oni niezadowoleni, można było ich już jedynie uznać za naprawdę godnych pożałowania.
Czy jednak to nie ci ludzie – między innymi ci – tworzą dziś wyzwanie, z którym ma się mierzyć nowa ewangelizacja? Jestem daleki od twierdzenia, że jest to jedyna kwestia – a jednak uznanie, że nie jest to żadna kwestia uważam za objaw ślepoty.
Są obok nas – w świecie zachodnim – ludzie, którym wiary nie przywrócą ani sympozja o stopniach gotowości do dialogu w społeczeństwie pluralistycznym, ani moralizm wojen kulturowych, ani wielkie zgromadzenia plenerowe ze skandowaniem, iż „Jezus żyje!”. Jedyną szansą pozostaje dla nich to, co mogloby i powinno by być główną strawą dla każdego z nas: bywanie w przestrzeniach, gdzie po prostu „Pan czeka”.
Taką przestrzenią jest już każdy katolicki kościół – o ile go nie zamknięto dla przechodniów i o ile nic nie przeszkadza być tam wobec Eucharystii. Przestrzeń ta nabywa jeszcze więcej swej potęgi, gdy okazuje się w sposób widoczny, że Głowa przyciąga tam swoje Ciało, a więc zbiera ludzi na adoracji, karmi sobą przez widzenie i spożywanie. Jednak nic przecież nie zastapi sytuacji, gdy ta przestrzeń adoracyjna okazuje się napełniona jedynym właściwym mu działaniem: ofiarowaniem, Mszą świętą.
Dysponujemy obfitością świadectw, że każda Msza święta wzbudza dość łaski – która potrafi działać nawet w wyjątkowo niesprzyjających warunkach. Czy każde jej celebrowanie, każde w niej uczestniczenie daje do tej łaski taki sam dostęp?
Nie trzeba tu rozwijać odpowiedzi na to pytanie, zatrącające o zagadnienie udzielania łaski ex opere operantis. Powiedzmy po prostu, że nie każdy sposób odprawiania Ofiary Eucharystycznej jest w tym samym stopniu chroniony przed podporządkowaniem jej jakiemuś innemu zadaniu – przed zdeformowaniem jej bezpośredniości przez dobroduszne imitacje.
Nowa ewangelizacja potrzebuje zatem czegoś co się nie ugnie przed jej własnymi planami i żądaniami – czegoś co będzie nie tylko bezczelnie nieposłuszne ludziom (w tym sensie: kontrkulturowe), ale i stworzone „według Logosu”. Czymś takim jest tradycyjna liturgia: przychodząca spoza dzisiejszych planów, nie dająca się zbyt łatwo „adaptować”, olśniewająca kultem a nie wariantowością.
Oczywiście – cały czas powtarzamy to na różne sposoby – tradycyjny ordo liturgiczny nigdy nie okaże się ewangelizacyjną pałeczką czarodziejską, poprzez dotknięcie którą będzie można przemieniać przechodniów w gorliwych chrześcijan. W dalszym ciągu pozostaje aktualne przepowiadanie „na ulicach i placach”. Jednak jeśli tradycyjnie pojęty obrzęd chrześcijańskiej Liturgii uznamy za „miejsce”, do którego tak czy inaczej chcemy przyprowadzić również owych przechodniów – wówczas zapewne wpłynie to również na to co i jak będziemy im „mówili” już przy pierwszym spotkaniu.
Ostatni Sobór Powszechny określił świętą Liturgię także jako „źródło” – ale najpierw jako „szczyt”. „Szczyt” – dlatego, że zanim uczestnictwo w Liturgii stanie się „źródłem”, powinno być celem i miarą wszelkiej formacji chrześcijańskiej. Mogłaby i powinna by nauczyć się tego również nowa ewangelizacja.
Paweł Milcarek
-----
Drogi Czytelniku, prenumerata to potrzebna forma wsparcja pracy redakcji "Christianitas", w sytuacji gdy wszystkie nasze teksty udostępniamy online. Cała wpłacona kwota zostaje przeznaczona na rozwój naszego medium, nic nie zostaje u pośredników, a pismo jest dostarczane do skrzynki pocztowej na koszt redakcji. Co wiecej, do każdej prenumeraty dołączamy numer archiwalny oraz książkę z Biblioteki Christianitas. Zachęcamy do zamawiania prenumeraty już teraz. Wszystkie informacje wszystkie informacje znajdują się TUTAJ.
(1966), założyciel i redaktor naczelny "Christianitas", filozof, historyk, publicysta, freelancer. Mieszka w Brwinowie.