Wywiady
2023.01.26 13:51

Sprawiedliwość, suwerenność, naród

Ten artykuł, tak jak wszystkie teksty na christianitas.org publikowany jest w wolnym dostępie. Aby pismo i portal mogły trwać i się rozwijać potrzebne jest Państwa wsparcie, także finansowe. Można je przekazywać poprzez serwis Patronite.plZ góry dziękujemy. 

Paweł Milcarek i Tomasz Rowiński rozmawiają o wojnie, która toczy się na Ukrainie.

 

TR: Jak odbierasz bojowe nastroje panujące w Polsce - ale przecież nie tylko - w związku z wojną na Ukrainie. Dość mocno kontrastują one z oficjalnym pacyfizmem współczesnej kultury europejskiej?

PM: Rozumiem to tak, że ten oficjalny pacyfizm jest postawą wtórną - karykaturą naturalnego pragnienia życia w pokoju. Pragnienie życia w pokoju nie wyklucza udziału w wojnie, jedynie wyznacza jego cel i granice. Równocześnie "nie ma pokoju za wszelką cenę" - w tym słynnym bon mocie minister Beck powtarzał klasyczną mądrość, nawet jeśli dyskusyjne jest zabsolutyzowanie przezeń honoru, a bon mot nie zastępuje dyplomacji. Rzeczywiście, są dobra, których zagrożenie wymaga nawet, ostatecznie wejścia w wojnę. Myślę, że takim dobrem jest np. niepodległość, możliwość układania życia zbiorowego przez naród. O tym, że są takie sprawy na serio - których nie da się zawsze załatwić hanzeatyckim wekslem i cierpliwością kupiecką - przypomniała Ukraina. Przypomnienie to jest odbierane przez szereg społeczeństw, zwłaszcza tych, które mają solidny i żywy etos narodowy oraz pamięć własnej walki o niepodległość. Możliwe, że czasami jest to obecnie emocja oderwana od doświadczenia wojny, więc emocja wzlatująca niebezpiecznie ponad konkretny rachunek ryzyka państwowego - na to też trzeba uważać. Niemniej wojna przynosi z sobą równocześnie zniszczenia i przypomnienia.

TR: Czy nie towarzyszy Ci uczucie pewnego rodzaju dysonansu pomiędzy byciem chrześcijaninem i jednocześnie emocjonalnym zaangażowaniem w wojnę? Ze swojej strony stale odczuwam rodzaj niepokoju, gdy oglądam materiały wideo przedstawiające bez wątpienia ludzką śmierć - nawet jeśli jest ona ukryta za blachami pancerzy. Dotyczy to także rosyjskich żołnierzy. Nie potrafię ani do tych widoków przywyknąć, ani tym bardziej uczestniczyć w nastrojach entuzjazmu z powodu śmiertelnej dla załogi eksplozji kolejnego czołgu, bojowego wozy piechoty czy ciężarówki. Podobnie budzi we mnie opór traktowanie żołnierzy, wrogiej - także i nam - armii, w kategorii masy do przemielenia przez ukraińską artylerię, rakiety i gąsienice. Może po prostu jestem przewrażliwiony?

PM: Podobno św. Joanna d'Arc po bitwie płakała nad zabitymi Anglikami. A ginęli w bitwach, których by nie było bez jej akcji i determinacji na rzecz uwolnienia królestwa Francji. Potem sąd zapytał ją podchwytliwie "czy Bóg kocha Anglików" - a ona odpowiedziała: "Bóg miłuje króla Francji i chce, by Anglicy opuścili jego królestwo". Brzmi porządkująco, prawda? No cóż, emocje w sprawach ludzkich to za mało - za mało gdy są to emocje bólu na widok śmierci i za mało gdy są to wybuchy radości, że "ubiliśmy potwora". Przy czym w obu wypadkach emocje są zrozumiałe. Tyle że nie one mają decydować. Słuszna obrona powinna być także obroną skuteczną, celną. Na ogół to oznacza konieczność "eliminacji siły żywej przeciwnika" na polu walki. Aż agresor wycofa się, zostanie pokonany w swym zamiarze bandyckiego napadu. Z drugiej strony jest oczywiście wskazane, by brać odpowiedzialność za swoje czyny, więc walczyć bez odczłowieczania przeciwnika. To nie orkowie, to ludzie. Jest taka scena w filmie "Misja Greyhounda", o ochronie konwojów przed u-bootami na Atlantyku: marynarze amerykańscy cieszą się z zatopienia niemieckiej łodzi. "To 50 szkopów mniej!" - woła jeden z nich. "Tak, to 50 dusz" - mówi ich kapitan. Obie rzeczy prawdziwe.

TR: Sądzisz, że Papież Franciszek kieruje się jakiegoś rodzaju emocjonalną oceną sytuacji, gdy skupia się na cierpieniu poszczególnych osób, które biorą udział w wojnie? Widzimy jak wielokrotnie pochyla się także na ofiarami rosyjskimi, tak jakby pomijał wymiar rosyjskiej odpowiedzialności. A może świadomie przyjął tego rodzaju "egzystencjalną" postawę, by właśnie w pierwszej kolejności nie nazywać bliźnich orkami. Jest też jednak drugie wytłumaczenie. Papież, swoim egzystencjalnymi komentarzami w niezbyt sprawy sposób maskuje to, że rzeczywiście w pewien sposób stoi po stronie rosyjskiej. Powody tego mogą być różne, na przykład silny sentyment anty-waszyngtoński. Jak byśmy nie tłumaczyli jego wypowiedzi o "szczekaniu NATO u drzwi Rosji” Franciszek zdaje się uważać, że to Zachód sprowokował wojnę. Może nawet sądzi, że to Amerykanie prą do zderzenia wojennego w dużej skali i dlatego podtrzymuje tego typu egzystencjalną narrację. Tym trudniej oprzeć temu właśnie wyjaśnieniu im więcej widzimy zastanawiających gestów ze strony Papieża. Weźmy przykład jego niedoszłej wizyty w Kijowie. Franciszek ogłasza, po wielomiesięcznych przygotowaniach do pielgrzymki, że nie może jednak odwiedzić Ukrainy z powodów zdrowotnych - rzeczywiście ostatnio porusza się na wózku - jednocześnie okazuje się nie być to przeszkodą by udać się do Kazachstanu.

PM: Zacznę od potwierdzenia dwóch rzeczy, które są dla mnie oczywiste, mimo że zawsze będą wyzwaniem. Pierwsze - że kapłan zawsze powinien myśleć bardziej o duszy i duszach, o owcach (w stadzie i pogubionych), a nie o wrogach i sojusznikach. W naszej katolickiej kulturze musi się zawsze znaleźć miejsce na tę szczególną sytuację duszpasterza - że ze względu na grzeszników, do których jest posłany, jest też po trosze zwolniony z angażowania się zanadto w kurażowanie "sprawiedliwych". Może to jest trudne, ale uważam, że bez tego nie ma chrześcijaństwa. To pierwsze. A drugie - że na innym poziomie i w inny sposób ta "neutralność" duszpasterska kapłana przekłada się na to, iż Papież pozostaje w czasie wojny raczej rzecznikiem pokoju niż wojennego zapału. I w tym kontekście moje oczekiwania np. wobec Franciszka nie są jakieś daleko idące i zadziorne. Rozumiałbym jego powściągliwość, rozumiałbym koncentrowanie uwagi na bólu i cierpieniu zwykłych ludzi. Ale niestety z Franciszkiem jest inaczej. W jego wystąpieniach mieliśmy manifesty oderwanego pacyfizmu - to co innego niż powściągliwość. Natomiast gdy postanowił pochylić się nad cierpieniami "zwykłych ludzi", jakoś za przykład wziął zaangażowaną rosyjską propagandystkę, jej śmierć była okazją do papieskiego zasmucenia. Tak więc z Franciszkiem jest rzeczywiście problem, ponieważ jego postawa to raczej zachowanie ideologa, który nawet w sytuacji gdy zaatakowani bronią się, wygłasza marzenia o świecie bez wojen, a apele o "zatrzymanie wojny" wygłasza akurat wtedy gdy byłoby to na rękę Rosji, a nie Ukrainie. Zapewne wspomniany przez Ciebie antyamerykanizm odgrywa tu swoją rolę. Inna rzecz, że jak na razie nie ma to wszystko wielkiego znaczenia politycznego, gdyż nikt nie traktuje Franciszka jako poważnego partnera, rzecznika czy - jak powinno być i bywało - jako autorytetu z Rzymu. Dużą stratą jest kompromitowanie tego moralnego autorytetu w oczach ofiar agresji. Do rangi symbolu faktycznej obojętności Franciszka względem tych "peryferii" ukraińskich urosło pomijanie hierarchy grekokatolickiego przy mianowaniu kardynałów. Za dużo tych gaf, żeby były tylko gafami.

TR: Czy w tej sprawie możemy, jako świeccy katolicy zachowywać autonomiczne stanowisko, “nie przejmować się”, tym co mówi Papież? Nie raz w redakcji rozmawialiśmy o sytuacji Polski w polityce międzynarodowej, nie zawsze wszyscy byliśmy jednoznacznie proatlantyccy. Wojna pokazała jednak, że dywagacje o możliwości jakiegoś balansowania Polski między wschodem i zachodem trzeba uznać, za mrzonkę. Jako autorzy “Christianitas” opowiedzieliśmy jednoznacznie po stronie sojuszu, w który Polska jest zaangażowana, czy po stronie NATO. Tymczasem można spotkać głosy w debacie publicznej, głosy katolickie mówiące, że Papież, głosząc swój pacyfizm proponuje stanowisko dojrzalsze, bardziej ewangeliczne, a Ci którzy stają po stronie Ukrainy, to jednak bardziej niż za pokojem po prostu są za wojną, a zatem - finalnie - błądzą. Czy sądzisz, że mogliśmy czegoś nie przemyśleć do końca? Może Papieża ma rację, kiedy zwraca uwagę na cierpienie konkretnych ludzi ginących i odnoszących rany po obu stronach konfliktu. Franciszek zdaje się mówić, że wszystko co nie jest ponadjednostkowe w tej wojnie wynika nie z troski o dobro ludzi, ale z interesów elit. Jak to traktujesz? 

PM: Oczywiście, że my mogliśmy czegoś nie przemyśleć, a jeszcze bardziej oczywiście - że Ewangelia ciągle musi nas nawracać. Ale niestety istnieje też "lepsza ewangelia", czyli podróbka prawdziwej, raz danej. Ona nieraz powstaje przez izolację i absolutyzację jakiegoś wątku - a jest z tym jak z licytacją: maksymalizm wygląda w pierwszym momencie na coś głębszego i doskonalszego niż i tak wymagająca ewangelia Jezusowa Kościoła. Wspomniałeś o tym rzeczywiście dziwnym aspekcie myśli różnych autorów, wśród nich i Franciszka: uznanie ponadjednostkowego za nieprawdziwe lub drugorzędne, w stosunku do przeżyć jednostki, jednostek. Dla mnie to jest jeden z symptomów głębokiej choroby naszego czasu, ten nominalizm.

TR: Na czym polega ta choroba?

PM: To z jednej strony odbieranie rozumowi jego przedmiotu - którym jest to, co powszechne i wspólne. Pozostają wtedy ersatze rozumienia, zamiast którego ludzie zaczynają się kierować co najwyżej sądami szczegółowymi, czyli pewnymi zgrubnymi, schematycznymi ocenami. Bez umiejętności zgłębienia tego co w danej sytuacji istotne, możemy tylko operować gotowymi "mądrościami". Wtedy człowiekowi, którego opadli zbójcy, będziemy mówili, że "przemoc jest zła, a dialog dobry" itd. Dobór ulubionych "mądrości" jest uzależniony nie od tego co się dzieje, tylko od pewnej ideé fixe, bądź od emocji dominujących w danej chwili u człowieka i w jego środowiskuśrodowisku. Chodzi też o pogłębiającą się niemożność uchwycenia zależności tego co jednostkowe i szczegółowe od tego co wspólne i całościowe. Części od całości. To elementarne, to są dosłownie pierwsze kroki rozumu - ale rozum cichnie tam gdzie emocje dobierają sobie pasujące im "mądrości". Żyjemy w cywilizacji, którą rządzi kombo obraz - emocja - moralizm emocjonalny. Okazuje się, że ma to wpływ nawet na interpretację Ewangelii. 

TR: Czy Papież twoim zdaniem stał się u początku wojny kimś w rodzaju “przyjaciela” Hioba - mówił, że owszem Ukraina cierpi, ale by może nie cierpiała gdyby się nie wdała w konszachty ze złym, czyli Amerykanami i NATO, gdyby nie zaczęła mieszać w interesach wielkich. I ostatecznie sama jest sobie trochę winna, że musi toczyć wojnę.

PM: Myślę, że trochę inaczej. Papież rysuje te wydarzenia raczej jako dramat podległości Ukrainy względem demonicznego Wuja Sama, działającego poprzez NATO. Ukraina jest tak biedna jak kraj trzeciego świata będący zabawką supermocarstwa. Rosja Putina jest traktowana jak znany recydywista na osiedlu - o którego skłonności do bicia się wie, więc powinno się chodzić wokół niego na palcach, zgadzając się z tym, że pół dzielni to jego "teren". Natomiast USA i cały Zachód to albo perfidny imperialista prowokujący konflikty, albo słoń w składzie porcelany. Jednak podstawowa w narracji Franciszka jest nuta współczucia dla "zwykłych ludzi", tak jakby nie byli oni częścią wspólnot, lecz ofiarami tego, że istnieją różnice narodów i państw. W utopii jednego ludu i państwa konfliktów przecież by nie było.

TR: Z czego twoim zdaniem wynika upór z jakim Papież Franciszek przeciwstawia się myśleniu w perspektywie wojny sprawiedliwej? W encyklice Fratteli tutti - najwyższej rangą wypowiedzi Papieża w tej sprawie - sprawa wojny sprawiedliwej jest przedstawiona jednoznacznie - nie ma mowy by jakąkolwiek wojnę określać mianem sprawiedliwej. Wydaje się - do takiego wniosku skłania lektura encykliki - ostrze papieskiego sprzeciwu skierowane jest w nadużywanie wojny, szczególnie jako narzędzia prewencyjnego. I można to zrozumieć. Politycznie ten fragment FT jest skierowany w rzeczywiście problematyczną politykę Zachodu na Bliskim i Środkowym Wschodzie. Kiedy jednak Papież mówi: żadna wojna nie jest sprawiedliwa mam poczucie, że dochodzi tu do pewnego nieporozumienia. Sam rozum skłania nas do przekonania, że - wbrew pozorom - Ukraina i Rosja nie toczą tej samej wojny. Gdy w roku 1939 Polska walczyła przeciw agresji niemieckiej toczyła inną wojnę niż wojska Wehrmachtu. Papież Franciszek zaś - takie jest znów moje wrażenie - od razu suwerenny opór Ukraińców wpisuje w wielkie światowe szachy - które oczywiście trwają - i w ten sposób zamiast widzieć, że naród ten broni się przed zniewoleniem traktuje go jak pionka w grze. Wygląda to tak, jak gdyby Papież chcąc być niezwykle przenikliwym politycznie pomijał podstawowy fakt agresji nieprzyjacielskiej jednego państwa na drugi.

PM: Postępowanie Franciszka w tej sprawie przypomina mi po trosze blokady, które miewali papieże wieku XIX i początku XX w sprawie niepodległości narodów. Papieże dość często - choć przyznajmy, że nie zawsze - reagowali tu przez założenie, że każdy ruch niepodległościowy (także narodów katolickich, w Polsce czy Irlandii) jest podszyty rewolucyjnym przewrotem przeciw cywilizacji chrześcijańskiej. I dlatego ostatecznie bardziej wierzyli policyjnej polityce Metternichów niż manifestom powstańców. Paradoksalnie coś podobnego dzieje się z Franciszkiem, przynajmniej w sprawie Ukrainy: można by powiedzieć, że Franciszek zakłada, iż niepodległość Ukrainy jest tylko zabawką Ameryki. W obu przypadkach istniały i istnieją preteksty i racje - ale ostatecznie kończy się tak, że papieżom bliżej do jakichś systemów (Świętego Przymierza lub "państw niezaangażowanych") niż do narodów zmagających się ze zniewoleniem, walczących z mocarstwami o swoje prawo do życia. Jest w tym ponadto jakaś paraliżująca logika podejrzeń: skoro jakaś rzeczywistość (np. dążenia niepodległościowe Ukrainy) wymaga uczestnictwa w "brudnej polityce", w ogóle traci wszelką czystość - jest więc niemal tak samo brudna jak uciskająca ją przemoc i zbrodnia. "Wszyscy są winni" - to przecież zrównanie napastnika i napadniętego, dość gnostyckie z ducha ogłoszenie o zepsuciu świata.

TR: Zatrzymajmy się chwilę przy wojnie sprawiedliwej. Jest to tradycja, która niejako dopłynęła do myśli katolickiej z bardzo ważnego bocznego nurtu jakim jest dziedzictwo intelektualne pogańskiej starożytności, szczególnie rzymskiej. Pozwoliła ona oddzielić myślenie o wojnie w kategorii zemsty jaką wywiera się na wrogim sąsiedzie czy wojny świętej, prowadzonej z przekonania, że istnieje jakiś boski nakaz by walczyć. Gdy czytam katechizmowe rozstrzygnięcia w sprawie wojny coś takiego właśnie widzę. Co właściwie daje ten rodzaj sekularyzacji myślenia o wojnie?

PM: Koncepcja etyczna wojny sprawiedliwej - lub inaczej: etyka sprawiedliwego prowadzenia wojny i udziału w wojnie - to podejmowane w imię "prawego rozumu" wyłączenie wojny zarówno z chaosu i panowania mocy, jak i z systemu pogańskiej religii politycznej. Pamiętajmy, że jest to praca filozofów, którzy rzadko mogą przenosić swe koncepcje na praktykę wielkiej polityki. W istocie dopiero chrześcijaństwo okazało się takim sojusznikiem tej desakralizacji wojny, który z czasem mógł postawić wymagania polityce władców. Nie będziemy tego jednak idealizowali, bo przecież nie tak wielu było świętych Ludwików, czyli władców próbujących naprawdę wcielać te wymagania. Niemniej żądanie mierzenia wojen kryterium sprawiedliwości mogło się zaznaczyć w myśleniu o prawie moralnym i o prawie międzynarodowym. 

TR: Wspomniałem o pogańskim rodowodzie myślenia o możliwości prowadzenia sprawiedliwej wojny. Czy nie to właśnie przeszkadza Papieżowi? Czy Franciszek nie widzi w tego typu rozważaniach jakiegoś zamach za bezkompromisowość Ewangelii? Pan Jezus nie ma względu na osoby, może Kościół nie powinien mieć względu na narody?

PM: Moim zdaniem Franciszek tak nie myśli w tej sprawie. Przecież wielokrotnie dawał sygnały bardzo dalekiego zrozumienia dla pogańskich struktur kulturowo-religijnych. Dotyczyło to może zwłaszcza Amazonii. Przy tej okazji Papież mówił o inkulturacji Ewangelii, z wielkim kredytem zaufania dla rdzennych tradycji ludów. Ponadto, dał się też poznać jako realista (lub może raczej pragmatyk), gdy np. przed laty pochylał się ze zrozumieniem nad poligamią narodu, w którym po wojnie przy życiu pozostały prawie same kobiety. Zatem chyba to nie "pogańska" geneza jest dla niego trudnością w sprawie wojny sprawiedliwej. Retoryka "czystości Ewangelii" jest oczywiście w grze, zwłaszcza u paladynów Franciszka, ale nie tu widziałbym rzeczywistego źródła oporu.

TR: Czy moglibyśmy ściśle odpowiedzieć na pytanie dlaczego wojna prowadzona przez Ukrainę spełnia warunki wojny sprawiedliwej? 

PM: Czuję się sprowokowany, żeby najpierw zaznaczyć, że nie, nie możemy odpowiedzieć "ściśle", ponieważ w sprawach etyki, a jeszcze bardziej w sprawach etyki wojennej, nie ma matematycznej ścisłości; są pewne zasady i są pewne parowania ich z dynamicznymi ludzkimi zajściami. Zasady wojny sprawiedliwej opisano dawno. U Akwinaty są uporządkowane w trzech punktach: prawowita władza (autorytet), słuszna sprawa i prawdopodobieństwo powodzenia. W pierwszej sprawie mamy jasność: po stronie Ukrainy działaniami wojennymi kieruje prawowity rząd tego państwa. Drugie też wydaje się jasne: Ukraina została zaatakowana, a agresor nie krył się z zamiarem podbicia państwa, uzależnienia go od siebie, a okazał się także okrutnym mordercą ludności cywilnej. Paradoksalnie największy problem mogłaby stanowić zasada trzecia, czyli szanse zwycięstwa. Jest jasne, że 24 lutego dla wielu z nas rosyjski podbój Ukrainy był tylko kwestią czasu. Zatem wtedy na pewno ktoś mógłby przekonywać o tym, że obrona przyniesie tylko jeszcze większe straty, a przegrana jest bardziej prawdopodobna niż wygrana. Jednak te przewidywania okazały się niesłuszne. Owszem, wojna jest krwawa, wycieńczająca, ale szanse uratowania niepodległości okazały się w sumie większe niż prawdopodobieństwo upadku Ukrainy przed Rosją. Podjęcie walki z groźnym niedźwiedziem wygląda na akcję racjonalną i skuteczną, oczywiście dzięki zmobilizowaniu sił Zachodu, lecz byłoby to niczym bez determinacji Ukraińców od pierwszych chwil agresji rosyjskiej. W tym sensie można powiedzieć, że Ukraińcy na polu walki udowadniają, że - walcząc w słusznej sprawie pod prawowitym dowództwem - walczą z przewidywalnym powodzeniem. Tak, to jest z ich strony wojna sprawiedliwa.

TR: Czy ta wojna zmieni samych Ukraińców?

PM: Mam wrażenie, że może być przełomowa dla ich państwowej, obywatelskiej jedności i unitarnej świadomości narodowej. Nie tylko w tym sensie, że na naszych oczach tworzy się nowa legenda bohaterska, oparta mocno na prawdzie zbiorowej walki i poświęcenia, odparcia potężnego agresora - coś jak nasza wojna polsko-bolszewicka 1920. To oczywiście ogromnie ważne, ponieważ Ukraina ma w tej wojnie wspólnych bohaterów, wspólny cel - i jednoczy się wokół nich, z szansą na zacieranie się podziału na część zachodnią i wschodnią (to też jakieś podobieństwo z naszymi kłopotami po zaborach). Ale to również idzie w głąb, jako odkopanie własnych dziejów, odzyskanie tej długiej przeszłości ruskiej, która została zajęta i przywłaszczona przez Moskali. Mam zresztą nadzieję, że jedno i drugie rozluźnia zależność ukraińskiego nacjonalizmu i patriotyzmu od dwuznacznego albo zbrodniczego panteonu OUN i UPA: odkrywają swoją dłuższą historię oraz nabywają innych bohaterów. Oczywiście pozostaje pytanie kim chcą być Ukraińcy, jako gospodarze u siebie, czy swoją niepodległość widzą jako bezrefleksyjne przyjęcie standardów aktualnego Zachodu; czy może jednak chcieliby "pozostać sobą", ze swoją kulturą ruską, z własnym doświadczeniem, fundamentami duchowymi. Mam szczerą nadzieję, że ukraińska niepodległość - choć jest w niej oczywiście i musi być pewna zachodniość - nie jest i nie będzie wydmuszką okcydentalnej adaptacji.

TR: Z ze swojej strony sądzę, że mogą ich dotknąć procesy i doświadczenia podobne do naszych. Chęć, idąca za zupełnie zrozumiałą potrzebą polityczną, może wytworzyć rodzaj bezrefleksyjnego w stosunku do struktur europejskich i atlantyckich. Polacy potrzebowali lat by bardziej otworzyć dyskusję o naszym miejscu w Europie. Przez długi czas tego rodzaju dyskusje były wręcz tematem tabu. Oczywiście, sytuacja jest dziś inna, władze w Kijowie widzą, kto daje im rzeczywistą pomoc, widzą, że zachód jest, owszem, zjednoczony, ale jednocześnie jego polityczne wsparcie dla ukraińskiej suwerenności nie jest równomierne. To może być szansa na przeniesienie pewnych akcentów w polityce europejskiej nie tylko w zakresie bezpieczeństwa. Warto zwrócić uwagę, jak bardzo nasz kontynent się zmienił od chwili gdy Francja i Niemcy zrezygnowały z dawnych urazów. Na dziś potencjał Trójmorza nie jest z pewnością tak duży jak Europy Zachodniej po II wojnie światowej, ale wydaje się, że znaczące zbliżenie sojusznicze Warszawy, Kijowa, Bukaresztu, Wilna, Rygi, Tallina, a być może Sztokholmu i Helsinek mogłoby nawet do pewnego stopnia przywrócić sytuację politycznej równowagi sprzed rozbiorów Rzeczypospolitej w XVIII wieku. Równowaga ta, być może, mogłaby polegać nie tylko na trzymaniu na dystans imperializmu rosyjskiego, ale i na wyjściu z cienia polityki europejskiej tych państw, które po roku 1989 uwolniły się od wpływów Moskwy. A może to tylko political-fiction i po wojnie wszystko wróci do status quo ante bellum?

PM: W tej chwili to political fiction - ale kiedyś upadek Sowietów też był political fiction. W analizie politycznej rację ma nie tylko ten kto opisuje aktualne rzeczywistości, ale i ten kto rysuje możności (które są czymś więcej niż logicznymi możliwościami).Rzecz w tym, że możności - czyli to, co podatne na urealnienie - muszą być dopiero zaktualizowane przez sprawną akcję polityczną, z wykorzystaniem sprzyjających czynników. W tym sensie opisane przez Ciebie możności nie są czystymi fantazjami, jest wiele interesów, potrzeb i okoliczności, które je uprawdopodabniają. A jednak to się nie zrobi samo, ponieważ działają też silne czynniki przeciwne. Powiedzmy więc tak: stawką obecnej gry może być rzeczywiście z jednej strony odepchnięcie Rosji poza strefę bezpośredniego udziału w polityce europejskiej, a z drugiej - budowa porozumienia państw Europy centralnej będącego biegunem Zachodu. Byłaby to stawka maksimum. Czy się do jej osiągnięcia zbliżymy - to już kwestia szczęśliwego połączenia naszych potencjałów państwa średniego z koniunkturą sytuacji międzynarodowej. Oczywiście nawet przy ewentualnie szczególnie sprzyjającej koniunkturze powinniśmy pamiętać właśnie o tym, że nie jesteśmy i nie będziemy mocarstwem - nasza "mocarstwowość" to zachowanie suwerenności państwa średniego, tyle że najsilniejszego w regionie, a więc mogącego aspirować do organizowania tej strefy, zapewne jednak wewnątrz szerszego układu bezpieczeństwa.

Do tego dochodzi wielka kwestia, o której prawie przestaliśmy myśleć w tych dniach wojny ukraińskiej: po co nam niepodległość? Po co nam mocniejsza pozycja państw środkowoeuropejskich wewnątrz politycznego Zachodu, wobec jego ośrodka "post-karolińskiego"? Na czym chcielibyśmy najgłębiej osadzić np. solidarność polsko-ukraińską? Zmierzam do tego na ile ma to wszystko znaczenie nie tylko dla układu sił i elementarnego bezpieczeństwa (wobec Rosji), ale i w głębszym sensie wspólnej tożsamości chrześcijańskiej oraz "cywilizacji życia".  

 

----- 

Drogi Czytelniku, prenumerata to potrzebna forma wsparcja pracy redakcji "Christianitas", w sytuacji gdy wszystkie nasze teksty udostępniamy online. Cała wpłacona kwota zostaje przeznaczona na rozwój naszego medium, nic nie zostaje u pośredników, a pismo jest dostarczane do skrzynki pocztowej na koszt redakcji. Co wiecej, do każdej prenumeraty dołączamy numer archiwalny oraz książkę z Biblioteki Christianitas. Zachęcamy do zamawiania prenumeraty już teraz. Wszystkie informacje wszystkie informacje znajdują się TUTAJ.

 


Paweł Milcarek, Tomasz Rowiński