Opowiadania
2024.11.29 10:43

Spowiedź

Ten artykuł, tak jak wszystkie teksty na christianitas.org publikowany jest w wolnym dostępie. Aby pismo i portal mogły trwać i się rozwijać potrzebne jest Państwa wsparcie, także finansowe. Można je przekazywać poprzez serwis Patronite.pl. Z góry dziękujemy.

 

Był wrześniowy piątek, słońce było jeszcze wysoko, ale szybko schodziło ku zachodowi. Upał stawał się lżejszy, niebo było bezchmurne, lecz nieco przyćmione unoszącym się w powietrzu pustynnym pyłem. Dariusz wysiadł z samochodu, siwe włosy rozwiały się na wietrze. Westchnął ciężko, oparł się na lasce i ruszył w kierunku śnieżnobiałego kościoła, który stał na środku dużego, trawiastego placu, opodal majestatycznego dębu. Przed kościołem miejscowym zwyczajem wznosił się maszt z podniesioną flagą Stanów Zjednoczonych. 

Kościół był niewielki, ale starannie utrzymany. Zbudowany w stylu nieco kiczowatego amerykańskiego neogotyku, stał tu od ponad półtora wieku, zbudowany kiedyś przez emigrantów z Polski, odnowiony w 2000 roku. Zresztą i miejscowość nosiła dość niezwykłą jak na Teksas nazwę –  “Panna Maria”. Po polsku. Wszedł do świątyni, przyklęknął przypominając sobie, że to czynił za młodych lat w ojczyźnie. Rozejrzał się dokoła. Pod boczną ścianą stał konfesjonał, zbudowany w takim samym neogotyckim stylu, co cała świątynia. Uśmiechnął się, bo przypomniał sobie słowa wykładowcy z czasów studiów, że neogotyk odróżnić można od gotyku średniowiecznego między innymi po czystości i jednolitości stylu. 

Ale tego właśnie szukał. Przeczytał wcześniej w miejscowej parafialnej gazetce, że jest tu ksiądz słuchający spowiedzi na pół godziny przed każdą Mszą. Msza miała być odprawiona o godzinie 18.00, było dziesięć po piątej. Usiadł w ławce w półmroku. Doskonale pamiętał, że przed spowiedzią należy zrobić rachunek sumienia. Miałby więc na to dwadzieścia minut. Przez dwadzieścia minut miały przypomnieć sobie i przeanalizować trzydzieści lat życia… Ale przecież pamiętał te kluczowe momenty owych trzech dekad doskonale. I wiele razy je przesuwał sobie jakby film przed oczyma, tym częściej, im bardziej jego stan zdrowia przypominał mu o kruchości życia na tej ziemi. Dariusz miał lat 62, przeżył już zawał serca i miał spore kłopoty z płucami. Obecnie czuł się nienajgorzej i postanowił to wykorzystać by odbyć rozrachunek z dotychczasowym swym życiem.

Nie musiał spoglądać na zegarek ani komórkę, którą zresztą celowo zostawił w aucie. Siedział naprzeciw dużego stojącego zegara z wahadłem. Przypomniał sobie podobny, który stał w kościele w Poznaniu za czasów jego dzieciństwa.  Na tamtym był napis „czas ucieka wieczność czeka”. Była godzina 17.35, a kapłana słuchającego spowiedzi nadal nie było.  

Do kościoła przyszło kilka osób. W ławce przed nim usiadła młoda kobieta z dwoma chłopcami w wieku wczesnoszkolnym. Dariusz zatrzymał na nich wzrok na dłuższą chwilę. Wtedy pojawiła się w prezbiterium wysoka, wyprostowana postać w czarnej sutannie. Kapłan w wieku chyba zbliżonym do wieku Dariusza, ale wyraźnie w lepszej kondycji, sprężyście przyklęknął i szybkim krokiem udał się do konfesjonału. Dariusz wstał i zdecydowanie podszedł do kratek. 

— May I speak Polish? — zapytał. Wiedział, że jest to kościół zbudowany przez polskich emigrantów, nie był jednak pewien czy wszyscy księża dziś mówią tu po polsku. Sam posługiwał się angielskim zupełnie swobodnie, ale o swej historii wolał mówić w  języku ojczystym, a poza tym, miał może nie do końca uświadomioną iskierkę nadziei, że kapłan spowiedzi wysłucha, nie do końca ją zrozumiawszy.

— Bóg niech będzie w twoim sercu, abyś skruszony w duchu wyznał swoje grzechy — usłyszał w odpowiedzi.

— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!

— Na wieki wieków. Amen.

— Ostatni raz byłem u spowiedzi świętej trzydzieści kilka lat temu… — Urwał, jakby chciał sprawdzić jakie wrażenie spowoduje to wyznanie. Kapłan jednak siedział z kamienną twarzą i czekał na dalszy ciąg. 

— Wtedy właśnie porzuciłem żonę i ojczyznę, zabierając dzieci. 

— Ile dzieci, w jakim wieku? — zapytał rzeczowo spowiednik.

— Dwóch chłopców. Jeden miał pięć lat, drugi trzy. 

— W jakich okolicznościach się rozstaliście? Wzięliście rozwód?  

— Nie, nie było żadnego rozwodu.

— Mów dalej.

— Kilka miesięcy wcześniej odkryłem, że żona jest zakochana w swoim koledze z pracy i że najprawdopodobniej mnie z nim zdradza. 

— Rozmawialiście o tym?

— Tak, ale właściwie nie było rozmowy spokojnej. Emocje po obu stronach były tak napięte, że praktycznie zawsze kończyło się to co najmniej podniesionym głosem. Moja żona zresztą umiała to znakomicie wykorzystywać. 

— Być może, ale spowiedź polega na wyznaniu twoich grzechów, nie grzechów żony. Jak to było z tymi dziećmi?

— Żona nie przyznawała się do zdrady. Kilka razy przyłapana na kłamstwach, wszystkiego się wypierała. Ale z drugiej strony jakikolwiek mój atak na Karola wywoływał jej wściekłość. Wciąż zapraszała go do naszego domu, mimo moich protestów. Na górze mieszkali nasi teściowie, którzy stanęli po stronie mojej żony i Karola, twierdząc że ten chłopak jest również ich przyjacielem i nie mam prawa wyrzucać go z domu. Sytuacja stawała się nie do zniesienia. Małgorzata — moja żona — wyjechała służbowo na dwa dni. Postanowiłem działać. Spakowałem chłopców w nocy, bagaże zaniosłem do auta. Rano zawiozłem ich do szkoły. Pożyczyłem pod jakimś pretekstem pieniądze od moich rodziców i od mojego brata (których nota bene nigdy nie oddałem). Nie miałem jeszcze jasnego planu dokąd wyjeżdżamy, ale wiedziałem, że by to się udało trzeba działać szybko. 

— Dlaczego zabrałeś dzieci ze sobą?

— Małgorzata była bardzo zdesperowana co do utrzymania relacji z owym człowiekiem. Z rozmów, czy jak kto chce, awantur, wynikało, że ona nigdy nie zrezygnuje z „przyjaźni” z Karolem. Cokolwiek ja bym zrobił  ze sobą samym, nie poruszyłoby nią specjalnie. Wydawało mi się, że nawet moją śmierć przyjęłaby z ulgą. Jedynym sztyletem, którym można było ugodzić ją w samo serce, były dzieci. Gdybym zdecydował się na rozwód czy separację, to znając polskie sądy, po pierwsze nie miałbym wielkich szans na odebranie jej dzieci, po drugie ciągnęłoby się to bardzo długo, a po trzecie, pomijając już możliwe sztuczki Małgorzaty i adwokatów, i tak musiałbym potem patrzeć jak zapiera dzieci na widzenia już w oficjalnym towarzystwie swego obecnego kochanka. To wydawało mi się nie do zniesienia. 

— Czyli chciałeś jej wyrządzić krzywdę?

— Nie, tak nie mogę powiedzieć, to by nie była prawda. Chciałem, żeby podjęła refleksję nad tym jak ciężko mnie skrzywdziła i żeby tego pożałowała. 

— Udało się uciec?

— Tak. Dzieci miały paszporty, bo wcześniej wyjeżdżaliśmy do Niemiec. Wtedy jeszcze były kontrole na granicach. Wiedziałem jednak, że gdy żona odkryje naszą nieobecność zacznie nas szukać, więc trzeba było nie zostawiać śladów. Dlatego postanowiłem przekroczyć granicę samochodem a nie samolotem, a za paliwo płaciliśmy gotówką.  Miałem zamiar docelowo przedostać się któregoś z krajów Ameryki południowej, ale ceny biletów lotniczych były koszmarne. 

— Czy żona żyje? 

— Nie wiem. Zerwałem wszelkie kontakty z Polską, ale ostatnio próbowałem się czegoś dowiedzieć przez znajomych. Niestety nie odnaleźli jej.

— Muszę ci przerwać. Jest już kilka minut po szóstej, ludzie czekają na Mszę. Odprawię ją i wrócimy do konfesjonału. 

Te pół godziny Mszy odprawianej w języku angielskim zdawało się Dariuszowi całą wiecznością. Wyznanie głównych win i ich konsekwencji było jednak dopiero przed nim. Kapłan odprawiał liturgię bez przeciągania, ale z widocznym skupieniem. Wygłosił krótką homilię o opatrzności Bożej. Dariusz zapamiętał jedno zdanie: Nic na świecie nie dzieje się bez woli Bożej lub przyzwolenia Bożego — jednych rzeczy Pan Bóg chce, a na inne jedynie pozwala. Po Mszy wysoka postać w sutannie pojawiła się ponownie w prezbiterium, gdy ostatni uczestnik nabożeństwa wyszedł z kościoła. Kapłan podszedł do czekającego przy konfesjonale Dariusza.

— Pozwoli pan, że zamknę najpierw kościół i będziemy mogli w spokoju dokończyć spowiedzi — zaproponował. Dariusz potwierdził skinieniem głowy.   

Szczęknął dobrze naoliwiony zamek, chwilę potem duchowny usiadł już w konfesjonale, a gdy penitent uklęknął, wykonał nad nim ręką znak krzyża. 

— Kontynuujmy zatem. Głos księdza był ciepły ale rzeczowy. Nie wie pan czy żona żyje. Czy aktualnie żyje Pan z kimś, z inną kobietą, jak z żoną? 

— Nie, choć miałem kilka takich relacji. Ale zanim do tego doszło rozegrały się inne poważne i straszne rzeczy. 

— Proszę zatem o tym powiedzieć, skupiając się na wyznaniu win. 

— Wyjeżdżając z Polski musiałem wybrać kierunek. Zdecydowałem się jechać przez Słowacje na Węgry. Teściom skłamałem, że zabieram chłopców na kilka dni w góry, by nie wszczynać od razu alarmu. Celowo wysłałem kartkę z Zakopanego do moich rodziców. Była wczesna wiosna, więc wyjazd na naukę narciarstwa brzmiał prawdopodobnie. Na Węgrzech nocowaliśmy w jakimś kiepskim pensjonacie. Bojąc się pościgu postanowiłem skręcić na Ukrainę, podejrzewając, chyba słusznie, że tam mnie nikt szukać nie będzie. Przed wyjazdem z Węgier, w Záhony, ukradłem komuś tablice rejestracyjne. Na tych tablicach zatankowałem do pełna i nie płacąc odjechałem, szybko przekraczając granicę. Na Ukrainie ten manewr udał się jeszcze dwa razy. Po przejechaniu Karpat była noc, dzieci spały. Chciałem dotrzeć do Kijowa i stamtąd odlecieć jak najdalej. Po kolejnym tankowaniu, już na innych tablicach, ktoś zaczął mnie gonić motocyklem. Zrównał się ze mną i pasażer motocykla wymierzył z pistoletu. Zdecydowałem się na gwałtowny manewr. W konsekwencji zabiłem człowieka a drugiego przynajmniej raniłem. Zabrałem im sporą ilość gotówki i odjechałem. Byłem roztrzęsiony. Dzieciom powiedziałem, że mieliśmy wypadek, ale chyba też przeżyły to traumatycznie.  nigdy później o tym nie rozmawialiśmy. Byłem już nie tylko kidnaperem, ale i złodziejem, i zabójcą. 

Do Kijowa dojechaliśmy wieczorem następnego dnia. Położyłem dzieci spać w jakimś hoteliku. Wiedziałem że jeśli teraz nie zdobędę pieniędzy, później może to być trudniejsze. Miałem pistolet zabrany motocykliście. Rozpytwałem o cinkciarzy wymieniających walutę. Dałem do zrozumienia, że chodzi o większą sumę w dolarach. Chłopak zaprowadził mnie do człowieka wyglądającego na Cygana. Wydobyłem hrywny zabrane motocyklistom. Kiedy Cygan odliczył odpowiednią ilość dolarów, wyciągnąłem pistolet. Cinkciarz, kompletnie zaskoczony, oddał mi wszystko co miał. Klucząc po ulicach udało mi się bez przygód wrócić do hoteliku. 

— Czy później miałeś kontakt z tymi ludźmi, których okradłeś, albo z rodzinami zabitych?

— Nie. Następnego dnia w południe, porzuciłem samochód i odlecieliśmy do Meksyku przez Istambuł. Nie chciałem lecieć przez Frankfurt czy inne europejskie lotniska. Podróż trwała prawie dwie doby. Dzieci zaczęły pytac o mamę i dokąd jedziemy. Coraz trudniej było je uspokoić. 

— Próbowałeś się kontaktować z żoną i bliskimi? 

— Nie.W Meksyku udało mi się nostryfikować dyplom architekta i znaleźć pierwszą pracę. Zamieszkaliśmy na wynajętym pokoju. Jednocześnie doszło do sporego problemu z dziećmi. Zaczęły bardzo natarczywie, z płaczem domagać się powrotu do domu. Zacząłem szukać do nich opiekunki. Znalazłem wspaniałą młodą kobietę, Esmeraldę, z którą szybko zostaliśmy kochankami. Dzieci dorastały, chodziły do meksykańskiej szkoły, szybko nauczyły się mówić po hiszpańsku. Jednak kiedy starszy z nich kończył szkołę średnią, zacząłem się zastanawiać nad ich dalszym kształceniem.  I wtedy udało mi się przeprowadzić do Teksasu. 

Esmeralda odeszła ode mnie już wcześniej. Tu w Teksasie przeżyłem jeszcze dwa przelotne romanse. Młodszy syn zginął trzy lata temu w wypadku samochodowym, starszy wyjechał do Europy i straciłem z nim kontakt. Myślę, że szukał matki. Czy znalazł — nie wiem. 

— To wszystko co chciałeś wyznać?

— Tak.

— Wierzysz w Boga w Trójcy jedynego?

— Inaczej bym tu nie przyszedł.

— Czy żałujesz za popełnione zło i jesteś gotów naprawić to co jest możliwe? 

— Tak.

— Spróbujesz odnaleźć żonę i syna?

— Spróbuję.

— Nic już nie będzie takie jak przedtem, ale musisz nieść ten ciężar, ufając Bogu.

— Wiem.

— Czy postanawiasz od dziś wiernie przestrzegać Bożych przykazań bez względu na ciężar i okoliczności?

— Udzielę ci zatem rozgrzeszenia. Za pokutę… odmawiaj przez miesiąc codziennie część różańca. 

Dariusz krótko pomodlił się i wyszedł. 

Ksiądz Karol zamknął kościół. Na sercu czuł ciężar nie do uniesienia. Swoje winy dawno wyznał przed spowiednikiem i przed Bogiem. A jednak teraz wróciły i przygniotły go niemal do ziemi. Do seminarium wstąpił po samobójstwie Małgorzaty. Nastąpiło ono trzy miesiące po wyjeździe Dariusza. 

Szukała dzieci wszędzie i wszystkimi metodami. Seks z Karolem przestał ją interesować. Przychodziła do jednostek policji na wszystkich szczeblach, prośbą i groźbą usiłując skłonić aparat państwowy do działania. Ale ślad urwał się na granicy węgiersko ukraińskiej. Próbowała szukać przez prywatne agencje detektywistyczne na Ukrainie i w Rosji. Wszystko na nic. Strona ukraińska, czy to przez bałagan, czy to z innych powodów, nie odpowiadała na jakiekolwiek pisma. Powiesiła się latem, kiedy nikogo nie było w domu. Jej matka wpadła w depresję i zmarła kilka lat później. Ojciec Małgosi szukał pocieszenia w ramionach innych kobiet, ale w końcu został sam. Dostał ataku serca kiedy odebrał list od jednego z wnuków, adresowany do Małgorzaty. Wtedy Karol wstąpił do seminarium duchownego Chrystusowców przy ulicy Panny Maryi w Poznaniu. Kiedy opowiedział swą historię nie chciano go przyjąć. Miał wrócić po roku próby. Wrócił — pokorny i zdecydowany na pokutę. Stałem się początkiem reakcji łańcuchowej zła — wyznał ojcu duchownemu. Po święceniach wysłany został do posługi wśród Polonii w Stanach Zjednoczonych. 

A penitentowi, którego niegdyś skrzywdził, nie mógł powiedzieć, że jest częścią tej historii. To bowiem co przystępujący do spowiedzi wyznaje jest tajemnicą grzesznika i Boga. Spowiednikowi nie wolno w żaden sposób z tego korzystać.

Teraz padł na twarz przed tabernakulum w tym pustym teksańskim kościółku i powtarzał przez łzy: „Oto zrodzony jestem w przewinieniu i w grzechu poczęła mnie matka. Oto Ty masz upodobanie w ukrytej prawdzie, naucz mnie tajników mądrości. Pokrop mnie hizopem, a stanę się czysty, obmyj mnie, a nad śnieg wybieleję”. Miał uczucie jakby cały ten kościół walił mu się na plecy. Nie mógł tego znieść. Wstał i poszedł do mieszkania. Odruchowo otworzył Nowy Testament leżący na biurku. Otworzył i jego wzrok padł na słowa: „myślicie, że owych osiemnastu, na których zwaliła się wieża w Siloam i zabiła ich, było większymi winowajcami niż inni mieszkańcy Jerozolimy? Bynajmniej, powiadam wam; lecz jeśli się nie nawrócicie, wszyscy tak samo zginiecie”. Padł jeszcze raz na kolana i rozpoczął kompletę: “Converte nos, Deus, salutaris noster. Et averte iram tuam a nobis”.

Michał Jędryka

 

Ten artykuł, tak jak wszystkie teksty na christianitas.org publikowany jest w wolnym dostępie. Aby pismo i portal mogły trwać i się rozwijać potrzebne jest Państwa wsparcie, także finansowe. Można je przekazywać poprzez serwis Patronite.pl. Z góry dziękujemy. 

 


Michał Jędryka

(1965), z wykształcenia fizyk. Był nauczycielem, dziennikarzem radiowym i publicystą niezależnym. Jest ojcem czwórki dzieci. Mieszka w Bydgoszczy.