Jednym z najlepszych opisów naszych relacji ze świętymi jest krótka historia Zofii Szczuckiej z Szaleńców Bożych, w której dwóch polskich dominikanów spotyka ważnego dostojnika kościelnego. Jest nim ich współbrat Jacek. Z dialogu pomiędzy oczekującymi możemy szybko rozeznać, że jest to postać mogąca wtajemniczyć rozmówców w meandry bieżącej polityki lub wyjaśnić zawiłe kwestie wiary. Jednak dla jednego z nich liczy się tylko jedno – pierwszy polski dominikanin sprawił jakiś czas wcześniej, cud pierogowy. Wytworzył pierogi ex nihilo lub przynajmniej rozmnożył. I jest to tak naprawdę jedyna sprawa nurtująca młodego brata kaznodzieję. Jedyna, o którą musi zapytać… jak to w końcu z tymi pierogami było?
Czasami zachowujemy się identycznie. Spotykamy w swoim życiu osoby święte, które swoim życiem, wiedzą czy pobożnością świadczą o Bogu i mogłyby być naszymi przewodnikami w drodze ku zbawieniu. A o co je pytamy?
Jakże łatwo przychodzi nam zająć skrajną postawę. Możemy na przykład zachwycić się prostotą – przykładem jest Kossak-Szczucka w swoim opowiadaniu o świętym Jacku – i nie zastanawiać się, nawet przez chwilę nad tym, że może ono przejść w prostactwo. Łatwo ulec obecnemu w świecie przekonaniu, że wyłączenie umysłu powoduje nasze większe otwarcie na działanie i głos Boga.
Poczynając od obrazów acheiropetos, które wedle legend były uczynione nieludzką ręką – co dawało gwarancję ich prawdziwości – wiara chrześcijańska szła ku bezkrytycznemu cytowaniu słów o prostaczkach, co osiągają niebo przed uczonymi w piśmie. Ostatecznie także Kossak-Szczucka pokazała w swym opowiadaniu, że to prostaczkowie mają pierwszeństwo przed wykształconymi i wyważonymi.
Dla mnie to jest jednak kompletne pomieszanie z poplątaniem – w ten sposób rozumując dojdziemy do wniosku, że w Kościele zbędni są Akwinata, Augustyn, Jan od Krzyża, Teresa, czy wielu innych… Oczywiście nie w całości, byli to przecież rozmodleni mistycy co stanowić by miało jedyne kryterium ich wartości. Ale te wszystkie mądre księgi – kto je będzie czytał?
Jako motto swojej książki Elżbieta Wiater wybrała słowa sługi Bożego, Stefana Wyszyńskiego:
Jacek i Dominik! Dwaj ludzie – prości, zda się, jak tylu synów tej ziemi, ale czyż oni na przykładzie swego życia nie pokazują, że może być życie i życie? Może być życie zmarnowane może być życie wspaniałe, może być życie, które będą przeklinać, i może być życie, któremu będą błogosławić. Może być życie, które będzie gorszyło i które będzie budowało: może być życie, które na wspomnienie historyków przerażać będzie, i może być takie, które będzie wywoływać uśmiech pogodny, radości, wdzięczności. Jest życie i życie!
Na podkreślenie zatem zasługuje szóste z kolei słowo: prości. Być może kwestia z tego jak owo słowo rozumiemy. Lektura Wiernego Psa Pańskiego… może być bardzo pomocna w owym rozróżnieniu miedzy prostota, a prostactwem.
Jak bowiem rozumieć prostotę w odniesieniu do potomka potężnego i możnego rodu, biskupiego siostrzeńca – zapewne od wczesnej młodości sposobionego do piastowania urzędów lub kościelnych godności. Ostatecznie do zakonu żebraczego Jacek wstąpił jako krakowski kanonik.
W tym chyba momencie najwyraźniej widać prostotę życia i uczynków polskiego możnowładcy przemieniającego się biedaka. W przypadku Jacka nie ma bowiem mowy o ekscesach czy awanturach o jakich możemy wyczytać w hagiografiach Franciszka z Asyżu czy Tomasza z Akwinu. Nie ma awantur, skandali, czy efektownych ucieczek. Jacek i Czesław do nowicjatu Dominika Guzmana wstąpili nie na skutek kontestacji rodzinnych tradycji lecz wręcz na odwrót – najprawdopodobniej za namową wuja – krakowskiego biskupa, który wskazał swym kuzynom, że jest to droga umacniająca dzieło Boga w ich ojczyźnie.
Trzeba w tym momencie zwrócić uwagę na pewien fakt – chociaż w Polsce tak naprawdę nie było żadnej groźnej herezji, zagrażającej jedności Ludu Bożego, to trudno byłoby określić jej mieszkańców jako prawdziwie chrześcijańskich. Misja zakonów kaznodziejskich w trzynastym stuleciu nad Wisłą, Wartą i Bugiem była tak naprawdę misją chrystianizacyjną.
Chociaż wielokrotnie podkreśla się polityczne zdolności polskich biskupów (gnieźnieńskich i krakowskich) współczesnych Jackowi, to prawie całkowicie pomija się ich gorliwość wiary. Zabiegi o kanonizację męczennika z końca XI wieku – biskupa Stanisława – to nie tylko walka o umacnianie krakowskiej diecezji czy nawet starania o zjednoczenie polskiej korony. To przede wszystkim wysiłek mający na celu zbudowanie fundamentów wiary dla chrześcijan w naszym kraju. Dlatego też przejawem rozsądku było zainteresowanie się polskich biskupów działaniem franciszkanów i dominikanów. Przemiana Polski w kraj prawdziwie chrześcijański to zatem zasługa także owej roztropności.
Należy także zwrócić uwagę na pewien istotny rys duchowości dominikańskiej – niosącej świeży oddech chrześcijańskiego życia do na wpół pogańskich krajów Europy Środkowej i Wschodniej.
Akcent położony na Wcielenie oraz podkreślanie znaczenia sakramentów w życiu religijnym sprawią także, że szczególne miejsce w życiu dominikanów będzie miała Eucharystia. Oto uniżenie Boga mówiące o Jego miłości do człowieka sięga tak głęboko, że nie tylko staje się On ciałem, ale pozostawia w rękach kapłanów możliwości przemiany chleba w Jego ciało. Jak mocny jest to nurt w duchowości dominikańskiej, świadczy to, że o napisanie oficjum na uroczystość Ciała i Krwi Pańskiej poproszono dominikanina Tomasza z Akwinu. Wspaniały hymn w II Nieszporach tej uroczystości, Pange lingua, do tej pory porywa bezbrzeżnym zachwytem jego autora wobec tajemnicy Boga zostawiającego się ukochanym dzieciom w bezbronnym kawałku chleba i kielichu wina. (s.59)
Tu właśnie stajemy wobec rozwiązania owego podstawowego dylematu. O ile ludziom prostym potrzebę kontaktów z Bożą Wszechmocą w pełni zaspokaja zetkniecie się z cudem Eucharystii, to prostacy potrzebują dodatkowej podniety.
Są to podniety na miarę ich prostactwa – Jacek to nie jest człowiek, który na dominikańskim płaszczu poskramia żywioł. To nie ten, który ratuje Najświętszy Sakrament i figurę Matki Bożej od sprofanowania. To nie uczony i kaznodzieja. To przede wszystkim Święty Jacek z Pierogami zapewniający nam owe smaczne żarełko – bo czegóż w gruncie rzeczy więcej od Pana Boga chcemy, jak nie pełnego kałduna i świętego spokoju.
W swojej książce Elżbieta Wiater wskazuje na powszechne przekonanie o cudach dokonywanych przez świętego i podaje ich prawdziwy katalog.
Dla sobie współczesnych był także kimś, komu ogień, rozumiany przez Słowian jako żywa istota, nie czynił krzywdy i kto panował nad duchami zamieszkującymi deptane wody. Ludziom wierzącym w macierzyńską moc rzeki stawiał przed oczy inną Matkę – taką, która dawała tylko życie i której nie trzeba było od czasu do czasu rzucić ofiary, by ją przebłagać. Co więcej, modlitwa dominikanina wyrywała ofiary z głębin rzeki i dzięki jego wstawiennictwu wracały one do życia. Dla pogan czy nawet tych, co choć ochrzczeni, w sposobie postrzegania świata pozostali jednak poganami, był to z pewnością bardzo czytelny sygnał, że Bóg, którego głosi Jacek, jest silniejszy od żywiołów, jakich dotąd się bali. Przywołuje z krainy śmierci nawet tych, którzy wyda wali się porwani przez nurt nie tylko duszą, ale także ciałem, i żywioł jest mu posłuszny.
Podobnie odczytany może być także cud podniesienia zboża zbitego gradem. Otóż według słowiańskich podań grad produkowali zamieszkujący rzeki płanetnicy, którzy zbierali wiosną lód z rzek, mielili go i w swojej złośliwości zrzucali potem z nieba w najmniej odpowiednim momencie. To oczywiście pociągało za sobą głód i choroby, więc starano się robić wszystko, by nie sprowokować tych duchów. Tymczasem Jacek przychodzi i swoim zaufaniem do Boga oraz modlitwą wykazuje, że jeśli nawet ludzie zostaną dotknięci złośliwością demonów, Bóg jest w stanie odmienić tę sytuację. Mówi nawet dlaczego – bo jest miłosierny, inaczej niż duchy zasiedlające pogańskie imaginarium. Cud podniesienia zboża pod względem znaczenia sytuuje się bardzo blisko zmartwychwstania: gdy wydawało się, że zostało tylko siąść i czekać na śmierć, powróciło życie. (s. 132-133)
Ta różnica – między prostotą i prostactwem życia duchowego - polega na tym, co uznajemy za kres naszej wędrówki, cel naszego działania. Czy chodzi o to by opanować Boga i zamienić w bożka, idola, który będzie spełniał nasze życzenia. Czy też o poszukiwanie owej trudnej do nazwania łączności z Bogiem, otrzymywanym za pośrednictwem życia sakramentalnego.
Juliusz Gałkowski
(1967) historyk sztuki, teolog, filozof, publicysta, bloger. Stały publicysta miesięczników: Egzorcysta i List. Współpracuje z portalami areopag21.pl, rebelya.pl, historykon.pl, teologia polityczna.pl. Ponadto pisuje w wielu innych miejscach. Mieszka w Warszawie.