Od kilku lat słyszymy tu czy tam o pomyśle, żeby w aktach urzędowych zrezygnować z kategorii ,,matka'' i „ojciec'', a zastąpić je kategoriami „rodzic 1'' i “rodzic 2'' (ostatnio pomysł ten przyjął kształt ustawy w parlamencie Francji, lecz chwilowo zablokował ją Senat; wcześniej wprowadzono to we Włoszech, lecz niedawno premier ogłosił, że rzecz odkręci). Od razu powiem, że zmiana tego rodzaju nie wydaje mi się ani najgorsza, ani najgłupsza – na tle aktów zwyczajnie zbrodniczych (jak zezwalanie na dzieciobójstwo prenatalne) i moralnie wywrotowych (jak formy cywilnego uprzywilejowania związków jednopłciowych). Nie, na ich tle zmiana rubryk w dokumentach nie robi już wrażenia, a oprotestować trzeba ją na pewno nie z osobna, lecz jako składnik pakietu rewolucyjnego, który jest bombą pod cywilizacją życia.
A jednak w zamianie kategorii „ojciec” i „matka” na kategorie „rodzic 1” i „rodzic 2” jest znacznie więcej znaczeń niż wygląda to na pierwszy rzut oka. Być może jest tam też znacznie więcej „objawienia” na temat umysłu tych, którzy promują nie tylko tę zmianę lecz i cały pakiet „równościowy'', do którego ta zmiana należy.
Na pierwszy rzut oka rzecz wygląda na po prostu wybryk absurdu. Czy może być propozycja równocześnie bardziej zalecająca się pozorną „równością” i bardziej naładowana rzeczywistą, arbitralną nierównością? Kto mógłby wpaść na pomysł, że bycie matką lub ojcem jest czymś mniej odpowiadającym równości niż bycie „numerem 1” w dwuelementowym (?) zbiorze pt. „rodzice”? Numer dwa nigdy nie będzie równy numerowi jeden.
Oczywiście, przyznaję, te zastrzeżenia biorą się z ograniczeń mojego pojmowania świata i człowieka – dokładnie mówiąc, z tego ograniczenia, zgodnie z którym rodzicami są zawsze oni oboje: kobieta i mężczyzna, ona z nim. W świecie tych moich umysłowych ograniczeń kwestia równości lub raczej wyrównania dotyczyła zawsze oddania sprawiedliwości każdemu z nich obojga - każdemu jako bardzo różnemu względem drugiego oraz jako niezbędnemu, żeby drugie było sobą.
Gdy zatem teraz w miejsce tej oczywistości życia milionów ludzi - że jest ojciec i jest matka – wchodzi plan, byśmy przedstawiali się naszej wspólnocie politycznej jako „rodzic 1'' i „rodzic 2”, cała piękna tęczowa bańka ,,każdy różny, każdy równy" pęka po cichu, pyk: można sobie nadal „dowartościowywać rolę matki” - lecz odtąd prawdziwym zagadnieniem w przestrzeni publicznej będzie po prostu to kto jest „numerem 1” (a kto wchodzi na podium jako „numer 2”, może i z żalem, że nie ma – w rubrykach – żadnego „numeru 3”).
Myślę, że pomysłodawcy zmiany kategorii wzruszyliby ramionami na cały ten mój wywód: oni na pewno „w ogóle tak tego nie widzą”; oni nie sądzą, żeby promowane przez nich numerowanie przynosiło skutki, które byłyby „aż tak ważne”. Ba, może oni tak nie myślą - lecz zmiana w rubrykach to początek zmiany w definicjach; zaś zmiana w definicjach tym razem będzie mogła się oprzeć jedynie na numerach: 1 i 2. Odtąd to numery staną się decydujące (jak w kolejce do okienka: „który masz numer?”). Jeśli zaś ktoś zacznie dowodzić, że kolejne zmiany doprowadzą też do „równości numerów”, czas będzie rzeczywiście wycofać matematykę ze szkół.
To, co piszę, jest tylko z pozoru frywolne, a na pewno nie jest histeryczne. Jedynie przecież notuję sensy i konsekwencje ich zastosowania - zapewne w ogóle nie interesujące obecnie dla promotorów zmiany, a znajdujące się jeszcze dalej za horyzontem świadomości szerokiej publiki. Zmiana słów na numery, jeśli ma coś znaczyć, zaznaczy się potężnie na naszym życiu, z czasem.
Zastanówmy się jeszcze przez moment. Dlaczego zmiana nazw na liczby jest tak atrakcyjna dla aktualnych ideologów? Myślę, że powód jest prozaicznie prosty - i ściśle związany z wyjściem poza ograniczenia mojego umysłu, o których wspomniałem wyżej. Przecież gdy chce się nazwać rodzicami nie tylko dwoje różnych (kobietę i mężczyznę, odróżnianych m.in. przez inną biologiczną rolę w poczęciu i zrodzeniu potomstwa oraz przez inną rolę w jego wychowaniu), ale i dwóch takich samych czy dwie takie same – z istoty niezdolnych / niezdolne do wspólnego spłodzenia i urodzenia dzieci, wtedy właśnie szuka się kategorii „neutralnych”.
Cóż bardziej neutralnego niż numer? Odpowiedzmy: cóż bardziej hierarchizującego?
I co bardziej przypadkowego czy arbitralnego? Jakie konkretne jakości sprawiają, że ktoś jest „numerem 1”, a ktoś „numerem 2” w związku? Niedawno na spotkaniu Platformy Kulturalnej One of Us w salach francuskiego Senatu słuchałem węgierskiej minister ds. rodziny, która nawiązując do pomysłów z numerkami wyznała, że jako matka bywa dla swoich dzieci czasami numerem 1, a czasami numerem 2 - lecz zawsze pozostaje matką (dla której jej dzieci też nie są numerami). Pomyślałem, że w ten oto sposób objawiają się przed nami dwie rzeczy: błogosławieństwo harmonii możliwej dzięki różnorodnościom, a więc i aspektowym nierównościom - oraz groźna arbitralność sztucznych równowag wytwarzanych w świecie odróżnorodnienia.
Odróżnorodnienie to dziwne słowo. Znajdujemy je u jednego z największy myślicieli współczesnych, René Girarda - i jest ono u niego kluczem do zrozumienia pożądliwości, niszczącej człowieka i jego relacje. Odróżnorodnienie to potężny temat w antropologii Girarda, lecz na potrzeby obecnego rozważania wystarczy kilka słów syntezy. Odrożnorodnienie to stan, w którym otwarte i świadome naśladowanie pewnych jakości innych osób (będące, dopowiedzmy, zwykłym motorem uczenia się i rozwoju), przekształca się w tyrańską i skrywaną żądzę, by stać się „jak X”, czyli wyzwolić się od bycia sobą przez stanie się kimś na tyle „równym mnie”, że można mu zazdrościć. Girard zauważył, że to przejście od naśladowania do żądzy bycia kimś innym następuje gdy dystans między człowiekiem a przedmiotem jego pragnienia naśladowania skraca się - gdyż jest on już nie bohaterem świecącym w dali jak latarnia morska czy jak zachęcający z góry szczyt, lecz jest „kimś takim jak ja”, także pod względem dystansu jakości moralnych. Ostatecznie dzieje się tak, że co prawda człowiek „chce być jak X (ktoś inny)”, lecz faktycznie zmierza do tego, by nikt nie był inny – a raczej żeby każdy mógł być każdym. Gdy każdy jest każdym, nikt nie jest już innym. Odróżnorodnienie to zatem stan, w którym nieustannie każde „ja” sprawdza czy może być „innym”.
Zastosujmy to do małej wspólnoty domowej. Dopóki każdy jest sobą, ryzyko niszczącej żądzy co prawda nadal istnieje, lecz jest minimalizowane. Każda różnica stanu życia i kondycji osłabia nadużycie żądzy mimetycznej: podziwiając rodziców, dzieci nie muszą sprawdzać się jako (swoi) rodzice itd. To samo między małżonkami: dopóki w ich relacji funkcjonuje uznanie za wartościowe swego własnego życia (kobiety, mężczyzny, ojca, żony…), a życia drugiego - za inne od mojego, mimetyzm ma ramy, w których oboje nie muszą rywalizować. Co najwyżej starają się naśladować coś z życia innych (!) mężczyzn, kobiet, mężów, matek, ojców itd. Jednak sytuacja zmienia się gdy zamiast tego ducha komplementarnej różnorodności wchodzi despotyczny ideał unitarny. Łagodniejsza forma tego defektu polega na narzucaniu wszystkim we wspólnocie „monoteizmu” jednego ideału, wziętego z wewnątrz wspólnoty: czymś takim będzie np. kult ojca traktowany jako zasada spójności domowej. Przedmiot kultu i naśladowania jest jeden, umieszczony wewnątrz wspólnoty, obowiązujący tak samo dla wszystkich. Ten defekt jest groźny jako pokusa odróżnorodnienia zwłaszcza dla synów, których może stawiać w sytuacji znanej morderczej rywalizacji z ojcem. Jest także szkodą dla człowieczeństwa kobiet (żony i córek), gdyż perswaduje się im naśladowanie wyłącznie kogoś kim stać się nie mogą. Jednak z drugiej strony w tym układzie (dominacji męskiego lub kobiecego ideału domowego) istnieją nadal również bariery bezpieczeństwa: naśladowanie ojca jest w przypadku synów obarczone wraz z upływem czasu coraz większym ryzykiem - ale w końcu zawsze ojciec może pozostać kimś „z innego świata”, a przez to kimś na tyle innym że zazdrość z nie-bycia nim nie musi kończyć się ojcobójstwem- samobójstwem. I znowu: narzucenie wzoru męskiego kobietom na pewno hamuje i zniekształca ich własne aspiracje - ale w oczywisty sposób nie stawia ich, jak na razie, w sytuacji Edypa.
Usytuowanie ideału do naśladowania w kimś spośród naszego najbliższego środowiska, stojącym jakby tuż obok nas, jest zawsze ryzykowne, bolesne, wycieńczające dla poddanych takiemu „kultowi”. Ale pomyślmy tylko – lub raczej rozejrzyjmy się i zobaczmy – jak to się zwielokrotnia gdy ideałem jest „bycie jak każdy inny”, jak tout le monde. Inni nie tylko, są tuż obok, ale jest ich mnóstwo, “są wszędzie”, a nowy kult mimetyczny popycha do tego, by każde spotkanie było porównaniem i sprawdzeniem „czy mógłbym być X”. Spotkania nie zmierzają już do tego, by ustalać aspektowe hierarchie i w nich tworzyć układy kooperacji nakierowanych na wytworzenie razem czegoś wymagającego naszych nierówności – lecz są sposobem celebrowania możliwości bycia nie-sobą. Od dziecinnej fascynacji przeskakującej z jednego idola na drugiego przesuwamy się powoli ku imperatywowi natręctwa obecnemu w powracającym pytaniu: czy potrafisz być tym lub owym? Pojawiające się co jakiś czas na portalach społecznościowych deklaracje w stylu „Jestem Charlie”, to już nie żądza utożsamienia z kimś obok kto zrobił karierę, lecz potrzeba opisania nawet moralnej solidarności z ofiarą zamachu w sposób utożsamienia: ach, umieram jak on!
Ale przecież to wszystko nieprawda: ani nie umieramy z ofiarami terroru, ani nie prowadzimy życia ukochanego rockmana. Jedynie dajemy się rozrywać, ciskając na prawo i lewo swoje emocje. Każdy pozornie gotowy być każdym lub z niepokojem sprawdzający pod tym kątem siebie albo sprawdzany przez innych. Niezastąpione jednostki w samospalającej żądzy bycia innymi niezastąpionymi jednostkami. Gra „w komórki do wynajęcia”, w której ten kto nie zdążył się utożsamić z nie-sobą ma kłopot z samoidentyfikacją, tak jakby nie mając życia zastępczego nie miał życia w ogóle!
Co dla takiego świata znaczy zastąpienie nazw ról społecznych numerami? Po pierwsze: że w każdym spotkaniu opisuje nas już jedynie hierarchia „ilościowa”. I po drugie: że pozycje w tej hierarchii w ogóle nie zostały określone, wynikają ze zmiennego układu sił. Te dwa punkty dają potwora: połączenie najtwardszego systemu stratyfikacji z najbardziej płynnym systemem przypisania w niej jednostki. Oczywiście my nadal wiemy, że Agent 007 to Bond, James Bond – ale przecież z tego, że jest on Agentem 007, nie wynika dla nas nic poza tym, że – prawdopodobnie – istnieją agenci 001, 002 i dalej. Ale nigdy nie było konieczne, byśmy ich poznali, aby lepiej zrozumieć Bonda.
Co ma do siebie „numer 1” i „numer 2”? Jeśli relacja czy związek tworzy się między ludźmi na płaszczyźnie niekomplementarnej identyczności, jest to idealna sytuacja do nieustannej rywalizacji. Ludzie w takich związkach i społecznościach są rzeczywiście jak liczby: najlepiej istnieją osobno, zaś każde spotkanie jest porównaniem, w którym albo stwierdza się jednoznaczną nierówność i przewagę jednego, albo – rzadziej - idealną równość, która odejmuje relacji fundament niesamowystarczalności. Ta idealna równość (dwóch „rodziców nr 1”?) jest właśnie ideałem partnerstwa - ale abstrahując od skrajnej rzadkości potencjału dla takiej równości, jest to w rzeczywistości sytuacja, w której siła odpychania jest większa niż siła jednoczenia. Dwóch tak równych nie potrzebuje się, są to raczej “dwa na słońcach swoich bogi”. Nie jest to z pewnością nic niepokojącego dla ludzi widzących w równości partnerstwa zabezpieczenie niezależności i możliwości natychmiastowego „zerwania kontraktu”. Stabilność gwarantowana przez wzajemne „zapotrzebowanie” byłaby przeszkodą, nie pomocą. A jednak w ogromnej większości związki ludzkie powstają i trwają nie ze „spotkania równych”, lecz z solidarności niesamowystarczalnych. Na rozeznaniu i przeżywaniu na co dzień wzajemnej niesamowystarczalności bazuje trwałość więzi.
I tak od innej strony doszliśmy do początku tych rozważań: do numerowania zastępującego nazywanie. Robimy to - lub raczej robią to establishmenty naszego świata - nie dlatego że rzeczy nie mają nazw, lecz dlatego że weszliśmy w fazę świata oficjalnie i maniakalnie odróżnorodnianego.
Paweł Milcarek
-----
Drogi Czytelniku, skoro jesteśmy już razem tutaj, na końcu tekstu prosimy jeszcze o chwilę uwagi. Udostępniamy ten i inne nasze teksty za darmo. Dzieje się tak dzięki wsparciu naszych czytelników. Jest ono konieczne jeśli nadal mamy to robić.
Zamów "Christianitas" (pojedynczy numer lub prenumeratę)
-----
(1966), założyciel i redaktor naczelny "Christianitas", filozof, historyk, publicysta, freelancer. Mieszka w Brwinowie.