Felietony
2016.09.27 22:45

Rozwijać łaskę chrztu…

W wywiadzie dla „The Vatican Insider”, którego w listopadzie 2015 roku udzielił były prymas Belgii, kardynał Godfried Danneels, znajdujemy bardzo dziwne zdanie. Kardynał odnosząc się do zaawansowania procesów sekularyzacyjnych w swoim kraju stwierdza: „To, że stajemy się chrześcijanami i trwamy w wierze jest tajemnicą, a nie skutkiem jakiegoś mechanizmu wychowawczego czy socjologicznego”[1]. Nie wchodząc w kwestię intencji autora tego zdania, które być może było po prostu sformułowane na szybko i bez przemyślenia, trzeba powiedzieć, że jest ono głęboko nieprawdziwe. Warto spojrzeć na nie przez pryzmat zarówno przed- jak i posoborowych obrzędów chrztu. W tych pierwszych, na pytanie szafarza, „Czego żądasz od Kościoła Bożego?”, rodzice chrzestni w imieniu katechumena odpowiadają: „Wiary”. W tych drugich, na analogiczne pytanie („O co prosicie Kościół Boży dla swojego dziecka?”), pada odpowiedź: „O chrzest”. Wiara, jak mówi dalej stary ryt chrzcielny, daje życie wieczne. Katechumen słyszy też, że aby je osiągnąć musi zachować przykazania miłości Boga i bliźniego. Jest oczywiste, że w przypadku niemowląt pouczenie to jest równoznaczne z poleceniem skierowanym do jego chrzestnych i rodziców, aby wiarę jako zadatek życia wiecznego w dziecku rozwijali. W rycie nowym z kolei, rodzice proszący o chrzest słyszą wprost, że czyniąc to przyjmują na siebie obowiązek wychowania dziecka w wierze, „aby zachowując Boże przykazania miłowało Boga i bliźniego, jak nas nauczył Jezus Chrystus”.

W świetle tekstów rytuału chrzcielnego czytanych oczyma wiary, stanie się chrześcijaninem i trwanie w wierze nie jest jakimś kompletnie dla nas nieprzejrzystym zjawiskiem i procesem. Oczywiście Pan Bóg może kogoś obdarzyć łaską wiary w sposób tajemniczy, jednak podstawową metodą jej przekazu, pozostawioną nam przez Chrystusa jest ścieżka sakramentalna, w sposób niezbywalny połączona z tym, co kard. Danneels, jak się zdaje nieco pogardliwie, nazywa „mechanizmem wychowawczym i socjologicznym”. Chrzest to sprawowany społecznie rytuał, dający człowiekowi potencjał wiary prowadzącej do życia wiecznego. Otrzymuje go on od Kościoła, żądanie jednak od tego ostatniego wiary nie zostaje w sposób całkowity spełnione w samym akcie sakramentalnym, ale wymaga, aby Kościół wiarę swoich dzieci ustawicznie rozwijał i umacniał. Dotyczy to oczywiście całej wspólnoty wiernych, jednak w pierwszym rzędzie tych, którzy są za danego człowieka bezpośrednio odpowiedzialni – jego rodziców.

Wypowiedź kard. Danneelsa jest zrozumiała w pewnym określonym kontekście. Stwierdzenie, że wiara jest czymś, co pojawia się i trwa w całkowitym oderwaniu od „mechanizmów wychowawczych i socjologicznych”, musi mieć w tle faktyczny zanik tego zwyczajnego transferu wiary w obrębie rytuałów i więzi społecznych oraz rodzinnych. Taka jest właśnie sytuacja Belgii i wielu innych krajów Europy Zachodniej. To, co budzi niezgodę to brak zauważenia, że ta perspektywa uwarunkowana jest lokalną (w szerokim sensie) sytuacją i uczynienie z niej rodzaju reguły. Nasza polska sytuacja wygląda ciągle inaczej. Można powiedzieć, że łaska wiary, którą przyjęliśmy 1050 lat temu, trwa ciągle w jakiś sposób nie tylko na poziomie indywidualnym, ale również zbiorowym. Jednak choć o niebo lepsza niż w Belgii, nasza sytuacja wcale nie jest bardzo dobra. Tym bardziej dojmująca jest potrzeba zaangażowania rodziców w rozwijanie łaski chrztu, zarówno własnego, jak i swoich dzieci (jest oczywiste, że oba te procesy są nierozłączne). Stąd też konieczność poszukiwania czystych źródeł życia chrześcijańskiego – takich, które i nam, i naszym dzieciom dadzą właściwy kierunek.

Kościół jasno pokazuje, że pierwszym i podstawowym źródłem całego jego działania jest liturgia, jednocześnie w niej właśnie znajduje ono swój szczyt (por. Konstytucja o Liturgii Świętej Soboru Watykańskiego II Sacrosanctum Concilium, 10). Jest to prawda często przywoływana, ale jednocześnie paradoksalnie słabo rozumiana. Dobrze, choć nie w sposób wyczerpujący, streszcza ją zdanie, które wypowiedział do uczestników jednej z codziennych porannych Mszy akademickich niegdysiejszy duszpasterz krakowskiego dominikańskiego duszpasterstwa akademickiego „Beczka”: „Dziś już nic ważniejszego się nie wydarzy”. To, czego w tym zdaniu brakuje to uściślenia, że nie chodzi tylko o sam cud sakramentalnej Przemiany, ale o cały rytuał, w którym dochodzi do mistycznej wymiany: dołączając się do Ofiary Chrystusa w Duchu Świętym oddajemy Ojcu właściwą chwałę i czerpiemy łaskę, którą On nas obdarza. Bez tej właśnie wymiany miłości, zachodzącej w ramach konkretnego rytuału, Kościół byłby „jak miedź brzęcząca albo cymbał brzmiący” (1 Kor 13,1), pozbawiony źródła mocy do działania. Z drugiej strony, liturgia wyznacza również najwyższą granicę („szczyt”) działań Kościoła – nie ma w życiu chrześcijanina nic cenniejszego czy większego, co może zrobić, poza oddaniem Bogu chwały przez włączenie się w Ofiarę Chrystusa. Nie chodzi oczywiście w żadnym wypadku o ustanawianie jakiejkolwiek relacji wykluczającej, np. w stosunku do miłości bliźniego czy dzieł miłosierdzia, ale o właściwe rozumienie tego, co jest źródłem ich właściwej realizacji, i co określa hierarchię ważności w życiu całego Kościoła – jak napisał św. Augustyn, „Gdzie Bóg jest na pierwszym miejscu, wszystko jest na swoim miejscu”.        

Logicznie rzecz biorąc, jeśli potraktować poważnie teologiczne rozpoznanie soboru, to trzeba je zastosować również – a raczej przede wszystkim – do sprawy rozwijania łaski chrztu. Na pewnym poziomie ma to posmak oczywistości – wierzący „chodzą do kościoła”, zabierając tam ze sobą również swoje dzieci. Większość z nas intuicyjnie czuje, że wprowadzenie w uczestnictwo w liturgii, jest głównym elementem wchodzenia w przestrzeń wiary. Wydaje się jednak, że samo „chodzenie do kościoła” to mało, w aktualnej sytuacji trzeba zapytać, czy wszystkie sposoby sprawowania liturgii, z jakimi się spotykamy można rzeczywiście uznać za ukierunkowane na oddanie chwały Bogu. Sprawa jest poważna, ponieważ liturgia, która taka nie jest, staje się niejako zaprzeczeniem samej siebie. Jeśli  zamiast kierunkować chrześcijan w pierwszym rzędzie na prymat Boga i miłość ku Niemu, za swój główny cel uznaje np. wytwarzanie jakichś stanów emocjonalnych (np. „poczucie wspólnoty”), moralne pouczenie, ekspresję indywidualnej kreatywności czy cokolwiek innego, tym samym usuwa się z pozycji „źródła i szczytu” działania Kościoła. I tym samym to, co miało być życiodajną wymianą dającą nam nadprzyrodzoną łaskę, zaczyna operować na płaszczyźnie horyzontalnej, czysto ludzkiej – człowiek w liturgii zwraca się sam do siebie. W perspektywie rozwijania łaski chrztu – wiary, prowadzącej do życia wiecznego – nie jest to rzecz obojętna, przeciwnie, nie wahałbym się z nazwaniem jej mniej lub bardziej śmiertelną trucizną.  

Istnieje popularny kościelny dowcip, że łatwiej jest negocjować z terrorystą niż z liturgistą (ściśle mówiąc, z tym ostatnim nie są możliwe żadne negocjacje). Pod pojęciem liturgisty rozumie się tu najczęściej kogoś żądającego ścisłego przestrzegania przepisów liturgicznych. Żart jest faktycznie zabawny i pewnie w odniesieniu do niektórych konkretnych osób sporo w nim prawdy, ale jednocześnie pokazuje on pewien charakterystyczny brak rozumienia sensu prawa liturgicznego. A jest on ni mniej ni więcej taki, że stoi ono na straży obiektywnej, wypracowanej przez Kościół formy oddania Bogu Ojcu chwały przez przyłączenie się w Duchu Świętym do Ofiary składanej przez samego Chrystusa, w czym „spełnia się dzieło naszego Odkupienia” (sekreta IX niedzieli po Pięćdziesiątnicy, Mszał św. Jana XXIII). Przepisy są po to, abyśmy nie pomylili formy kultu Boga, danej nam od Niego samego przez ręce Kościoła, z naszymi własnymi wyobrażeniami, ideami i pragnieniami. Dlatego dla naszej wiary nie jest obojętne, czy liturgia, w której uczestniczymy jest sprawowana zgodnie czy niezgodnie z przepisami. Tam, gdzie są one łamane, wiara traci przestrzeń zdrowego rozwoju.

Dla stworzenia warunków rozwoju łaski chrztu naszej i naszych dzieci pierwszorzędną sprawą jest więc uczestnictwo w prawdziwej – tj. zgodnej z prawem – liturgii Kościoła, a nie wytworach prywatnych lub grupowych wyobrażeń. Drugą sprawą jest kwestia samej formy rytu. Od czasu motu proprio Summorum Pontificum papieża Benedykta XVI (2007) dużo szerzej niż to było kiedykolwiek wcześniej w okresie posoborowym otworzyła się możliwość uczestniczenia w liturgii w dawnym rycie rzymskim, tzn. według Mszału św. Jana XXIII. W tym konkretnym kształcie stanowi ona, z niewielkimi modyfikacjami, formę sięgającą średniowiecza, a w niektórych elementach późnego antyku, jest więc rezultatem wielowiekowego rozwoju. Przede wszystkim jednak jest to liturgia całkowicie teocentryczna, w której każdy element rozbudowanego rytuału odsyła z miłością i czcią do Tego, który jest ostatecznym Źródłem i Szczytem, bez ukierunkowania na którego wszelkie działanie Kościoła będzie pozbawione sensu i treści. W tym sensie jest to liturgia stwarzająca idealne warunki dla rozwoju wiary. Również (i to jak!) dzieci. Piszę to z pełną odpowiedzialnością, jako ojciec pięciorga (wkrótce sześciorga) małych chrześcijan.

Znakomity francuski muzykolog, Marcel Peres, w jednym z wywiadów powiedział znamienne zdanie: „(…) liturgia niesie w sobie projekt cywilizacji”[2]. Jednym z – jeśli można się tak wyrazić – fundamentalnych składników tego faktu jest to, że od liturgii zależy wiara (zarówno pod względem jej istnienia jak też charakteru) tych, którzy tę cywilizację i jej społeczny podmiot będą budować. A to, czy będziemy żyli w cywilizacji chrześcijańskiej ma z kolei bardzo duże znaczenie dla międzypokoleniowego transferu wiary. Wbrew bowiem temu, co twierdził we wspomnianym na początku wywiadzie kard. Danneels, jest ona jak najbardziej powiązana z tym, co się dzieje na poziomie społeczno-kulturowym i wychowawczym, oczywiście nie w tym sensie, że to ją w całości wyjaśnia, ale raczej na poziomie współpracy natury i łaski. Rozwijanie łaski chrztu za pośrednictwem życia liturgicznego ma więc znaczenie nie tylko na poziomie indywidualnym, ale również zbiorowym. Jeśli chcemy, aby Polska uniknęła sprzeniewierzenia się własnemu chrztowi, my, tj. Kościół polski, musimy prowadzić pełne i prawdziwe życie liturgiczne, to, które nas, również jako naród, ustawia we właściwej relacji w stosunku do samego Boga.                   

 

Tomasz Dekert

 

[1] http://pl.radiovaticana.va/news/2015/11/19/kard_danneels_w_belgii_te%C5%BC_mieli%C5%9Bmy_pe%C5%82ne_seminaria_/1188137 [dostęp: 29.12.2015].

[2] M. Peres, Dominika Krupińska, Łacina jest językiem przyszłości, http://christianitas.org/news/lacina-jest-jezykiem-przyszlosci (dostęp: 21.08.2016).


Tomasz Dekert

(1979), mąż, ojciec, z wykształcenia religioznawca, z zawodu wykładowca, członek redakcji "Christianitas", współpracownik Fundacji Dominikański Ośrodek Liturgiczny.