Wspomnienia konkretnych osób, sławnych i zwykłych, dotyczące czasów reformy liturgicznej nie są specjalnie znane. Opinia tamtego czasu – pozytywna, czy negatywna jest przykryta licznymi analizami teologicznymi, a częściej jeszcze niż analizami, życzeniowym patrzeniem na rzeczywistość, dostrzeganiem owoców tam gdzie ich nie było lub herezji kiedy do niej nie doszło. Dlatego świadomość tego, że wielu wypowiadało się na ten temat jest dziś nieobecna, a sam fakt istnienia takich wypowiedzi zaskakuje. Tym bardziej może się ktoś zadziwić, że w obronie starej Mszy katolickiej stawali nie tylko wierzący, ale i niewierzący (choćby Agata Christie). Jednak najbardziej przejmujące stanowisko, drastyczne, ponieważ często zwyczajnie egzystencjalne, zajmowali konwertyci. Przemiany liturgiczne sprawiały, że czuli się oszukani. Ich świadomość z dużą wrażliwością rozpoznająca idiomy protestanckie i katolickie ułatwiała im stawianie określonych diagnoz – diagnoz, które z pewnością wielu oburzały. Nie byłoby zaskakujące, gdyby i dziś spotkały się z oburzeniem.
Do dwóch rozczarowanych konwertytów należeli z pewnością wybitni pisarze Evelyn Waugh (który nie dożył ostatecznego kształtu reformy) i Julien Green. Ten ostatni w taki oto sposób pisał o nowych obrzędach, które pierwszy raz zobaczył w telewizji:
To, co odkryłem, było dość prostym naśladownictwem nabożeństwa anglikańskiego, które było nam znane w dzieciństwie. Stary protestant, który drzemał we mnie w mojej katolickiej wierze, obudził się nagle wobec oczywistego i absurdalnego oszustwa, oferowanego przez ekran. Gdy ta dziwaczna ceremonia się skończyła, zapytałem moją siostrę: po co przeszliśmy na katolicyzm? (…) Uznaję autorytet papieża i myśl o opuszczeniu Kościoła naprawdę by mnie przeraziła. Jednak pozostaję wierny mojemu wyznaniu wiary z 1916 roku i nie odejdę od niego w ani jednej linijce.
Dla kogoś kto przeszedł trwającą kilka lat drogę odkrywania tradycyjnej liturgii rzymskiej takie słowa są bardzo bliskie. Czytanie ich budzi współczucie dla tego pokolenia, które traciło możliwość uczestniczenia we Mszy mającej swoją ciągłość z liturgią pierwszej połowy pierwszego tysiąclecia, a nawet z samymi początkami Kościoła. Trudno mi dziś wyobrazić sobie ból, którego musiałbym doświadczyć znajdując się dziś w ich sytuacji. W pewnej mierze wydaje się, że decyzje papieża Benedykta XVI otoczyły stary ryt ochronnym płaszczem i zabezpieczyły przed dewastacją jaka stała się udziałem liturgii w czasach schyłkowego prądu ruchu liturgicznego i w czasach reformy. Dziś Mszę tradycyjną odkrywają nie ci, którym pasują eksperymenty przy kulcie Bożym. Raczej nie grozi nam więc powtórzenie w innej formie pytania Greena: na cóż nam było odkrywać to bogactwo… Oczywiście nie byłem protestantem, gdy poznałem Mszę klasyczną, ale wyszedłem ze świata zaburzonych pojęć, które z pewnością są konsekwencją kolejnych kryzysów nowożytności. Także protestanckiego.
Dobrym przykładem zagubienia w świecie była krótka relacja Marcina Jakimowicza z festiwalu „Pieśń naszych korzeni” w Jarosławiu. Wcześniejsze relacje znajomych związanych z Dominikańskim Ośrodkiem Liturgicznym wskazywały wyraźną obecność rzymskiej tradycji liturgicznej, czy to w śpiewach, czy oficjach, czy też wreszcie z codziennej obecności liturgii Mszy Świętej w nadzwyczajnej formie rytu rzymskiego na festiwalu. Tymczasem w artykule Jakimowicza nie znalazłem na ten temat nawet najdrobniejszej wzmianki, za to dowiedziałem się, że „nasze korzenie” reprezentowały pieśni gruzińskie (swoją drogą bardzo interesujące), chorał bizantyjski i jeszcze jakieś inne rzeczy w kultury ludowej. Autor ubolewał przede wszystkim nad tym, że doszło do pewnego rodzaju inwersji kulturowej. Dawna kultura wsi fascynuje dziś miejską inteligencję podczas, gdy „prosty lud wzdycha: „Ale wiocha!” i wraca do disco-polo”.Można by to skwitować stwierdzeniem, że mamy tu do czynienia ze zwykłymi narzekaniami i odwrócić diagnozę – zamiast przejmować się współczesną kulturą wsi pośmiać się trochę z wielkomiejskiej chłopomanii. Obrotowość tego typu morałów jednak nie prowadzi nas do żadnych konstruktywnych wniosków.
Mieszczanin XXI wieku lubi przeważnie minioną już kulturę dawnej wsi właśnie dlatego, że jest dawna i ma jakiś smak minionego świata, podczas, gdy chłop z wieku XIX cenił to wszystko nie dlatego, że było stare, ale dlatego, że wyrażało coś konkretnego i prawdziwego; coś przekazywało, stanowiło ciało obrzędów religijnych, czy społecznych. Zatem było tradycją. Jest w tym pewna zgodność z rozumieniem Tradycji w Kościele – ważne jest nie to co stare, ale to co ma znaczenie, którego nabrało (lub może otrzymało) i które trwa. Dlatego „korzeniem” Tradycji, wracając do tematu liturgii, nie może być anafora Hipolita odmawiana jako II Modlitwa eucharystyczna, chociaż jest ona bardzo stara. Nigdy jednak nie należała do tradycji modlitw eucharystycznych i nie otrzymała swojego „znaczenia”. To, co tradycyjne niejako z przypadłości robi się stare. Zwykła sprawa, jeśli coś cenimy przekazujemy to dalej, a w tym przekazywaniu zmieniają się kolejne pokolenia.
Dlatego też Jakimowicz bardziej wszedł w buty nostalgicznej chłopomanii, umiłowania staroci, niż w logikę korzeni i tradycji. Dlatego też zamknięty w dość bezużytecznej logice nie rozumie dzisiejszych „chłopów”, którzy po prostu nie cenią staroci – straciły one dla nich znaczenie. Dla Jakimowicza pewnie znacznie straciła dawna katolicka liturgia, skoro o niej nie wspomina. Nie jest to żaden przytyk osobisty, raczej rozpoznanie zdumiewającego i jednak niespodziewanego zjawiska, że to co „stare” i „tradycyjne” właściwie jest już synonimem tego samego rozbitego obrazu minionej rzeczywistości, z którego układamy własne „tradycje”. Antonina Karpowicz-Zbińkowska, muzykolog związany z „Christianitas” zauważa trafnie: „Jeździłam tam [do Jarosławia] jeszcze w latach 90. i dziwiłam się temu, że tytuł brzmi "Pieśni naszych korzeni", podczas gdy to były pieśni Starowierów, Koptów i innych (…) ja się osobiście nie poczuwam do takich korzeni. To mają być niby jakieś nasze wspólne korzenie? (…) Chyba chodziło mniej więcej o to samo, co w pracy Peresa (…) skoro nasza własna tradycja została zerwana to szukajmy żywej tradycji w innych tradycjach.” W innym miejscu dodaje: „Polacy są podwójnie wykorzenieni, bo i z tradycji świeckiej (tu zasługi PRLu) i tej liturgicznej.”
Sprawa oczywiście nie jest przegrana Tradycja liturgii rzymskiej nie obumarła i nie jest postromantyczną terapią uporczywą, wskrzeszaniem umarłych prądem entuzjazmu – działa w niej Logos, sam Bóg , czego świadectwem są „trydenckie nawrócenia” jakie zdarzają się i w Jarosławiu. Warto o tradycji myśleć nie tylko w kategoriach „stare, czcigodne”, ale także nasze – ofiarowane nam przez Ducha Bożego działającego w historii.
Tomasz Rowiński
(1981), redaktor "Christianitas", redaktor portalu Afirmacja.info, publicysta poralu Aleteia.org, senior research fellow w projekcie Ordo Iuris: Cywilizacja Instytutu Ordo Iuris, historyk idei, publicysta, autor książek; wydał m. in "Bękarty Dantego. Szkice o zanikaniu i odradzaniu się widzialnego chrześcijaństwa", "Królestwo nie z tego świata. O zasadach Polski katolickiej na podstawie wydarzeń nowszych i dawniejszych", "Turbopapiestwo. O dynamice pewnego kryzysu", "Anachroniczna nowoczesność. Eseje o cywilizacji przemocy". Mieszka w Książenicach koło Grodziska Mazowieckiego.