Komentarze
2011.08.23 12:55

Rok 1989 - rewolucja, ale jaka. Na marginesie autobiografii Marcina Króla "Nieco z boku. Autobiografia (nie)polityczna"

Kiedy w 2008 roku ukazała się autobiograficzna książka profesora Marcina Króla ["Nieco z boku. Autobiografia (nie)polityczna"], niewątpliwie jednego z dwóch najważniejszych moich akademickich nauczycieli (co nie znaczy, że mistrza), dopytywałem znajomych czy warto ją przeczytać. Dlaczego dopytywałem zamiast po prostu wziąć się do rzeczy? Zniechęcał mnie do tego wyimek, który znalazł się w książce jako motto do pierwszego rozdziału.

Jakże więc nie sadzić, że naszym życiem w znacznej mierze rządzi przypadek. Jeżeli przypatrzeć się, jak to było, że jedni wstępowali do partii, a inni nie, że jedni upatrywali w komunizmie czy potem realnym socjalizmie nie tylko oportunistycznej okazji do zrobienia kariery, bo ci nie stanowią żadnego intelektualnego problemu, ale szansy na realizację - czy to "dobrego społeczeństwa", czy to ideowego wzorca, czy też tylko świata lepszego niż ten, jaki znali z przeszłości, to widać, że uniknięcie tych pokus było raczej rezultatem sytuacji, w której się znajdowaliśmy, niż wielką zasługą charakteru i inteligencji (s.13)

Oczywiście wtedy w roku 2008 wydawanie tego rodzaju sądów wydawało mi się być słabo zakamuflowaną zagrywką polityczną na polu publicystycznym. Wciąż gorąco rozmawialiśmy o lustracji, o stosunku do PRL. Dyskusja wokół znaczenia naszego "ancien regime'u" dla kształtu współczesnej Polski była jeszcze wtedy dość ożywiona i miała swój silny kontekst polityczny wiążący się z niedawnymi lustracyjnymi propozycjami Prawa i Sprawiedliwości. Trwało to już wcześniej, może od roku 2003, gdy spychana problematyka rozliczenia PRL zaczęła wychodzić z nisz niczym freudowskie wyparcie. Wyborcą PiS-u nie byłem jednak sprawa jakiejś formy dekomunizacji stanowiła i stanowi wciąż realny problem ważny także w tym co sądziłem i sądzę o realnej kondycji Rzeczpospolitej.

Tak też się stało, że do książki Marcina Króla ostatecznie się zniechęciłem i wróciłem do niej dopiero teraz w roku 2011. To co zaskoczyło mnie najbardziej to fakt, że przytoczony fragment niespecjalnie harmonizuje z wymową wspomnień Marcina Króla z okresu PRL. Wydają się one właśnie syntezą, która po prostu nietrafnie zbiera spisane doświadczenie lub jest próbą jakiegoś ukłonu i równoważenia wymowy. W stosunku do kogo te ukłony nie chcę wnikać, ponieważ to może zwykła niespójność jaka bywa udziałem ludzkiego myślenia. Jeśli jednak mamy tu do czynienia z zabiegiem równoważenia, to efekt jest w jakiejś mierze przewidywalny - równoważenie szkodzi harmonijności myśli więc wewnętrznej prawdzie wywodzonych twierdzeń.

O co chodzi więc? Lektura "Autobiografii (nie)politycznej" prowadzi do wniosku, że naszym życiem w znacznej mierze wcale nie rządzi przypadek. Nie chodzi nawet o sprowadzanie takiego twierdzenia do absurdu, w którym moglibyśmy sobie wyobrazić sytuację, kiedy wedle systemowej loterii niektórzy razem z dowodem osobistym otrzymywali legitymację partyjną, a inni nie. Książka przeczy także tezie jakoby odrzucenie pokusy wchodzenia w komunizm poprzez udział w życiu partii nie był "zasługą charakteru i inteligencji"

Spośród dość licznych fragmentów wybrałem jeden dłuższy, ale jak mi się zdaje wymowny pod wieloma względami zarówno w kwestii przypadkowości jak i znaczenia czy braku znaczenia "zasług" w sytuacji funkcjonowania w systemie opresji [podkreślenia moje]:

A zatem przez lata sześćdziesiąte, siedemdziesiąte i część osiemdziesiątych w miarę wprawnie omijałem zgromadzenia członków partii, tak jak się spaceruje po parku wijącymi się alejkami. Nic nie było wprost, nic nie było do końca takie, jak wyglądało, a wiele spraw po prostu pomijano milczeniem lub zbywano żartem. Trudno powiedzieć, żeby był to okres ciężki lub żebym czuł się obywatelem drugiej kategorii. Nie była to też "nierzeczywistość", jak chciał Kazimierz Brandys, gdyż partia i jej członkowie byli jak najbardziej rzeczywiści. Należeli jednak do inne Polski, z którą jeżeli się włożyło tylko nieco wysiłku, można było nie mieć nic wspólnego. Naturalnie miało to swoje praktyczne skutki, ale nie aż tak drastyczne, żeby nie można było sobie dać rady. Dlatego, przyznaję, i jak dziś nie rozumiem, tak wówczas nie rozumiałem pokusy przynależności do partii, a w przypadku ludzi z mojego pokolenia, nieco młodszych i nieco starszych, nie umiem wyzbyć się litościwej pogardy. Bo nawet ewentualne korzyści materialne, jakie się dzięki przynależności do partii osiągało, były nie tylko z dzisiejszej perspektywy, ale i z ówczesnej bardzo skromne. Chyba, że człowiekiem miotała ambicja władzy, z która nie potrafił sobie poradzić. Widziałem wielokrotnie ofiary takiej ambicji, także po 1989 roku, i wiem, że to jest straszna przypadłość. W prawdzie po 1956 roku zajmowanie wysokich stanowisk partyjnych nie było już niebezpieczne dla życia (w Polsce zresztą nie było nigdy), ale jak można było rządzić razem z kimś takim, jak na przykład Babiuch, tego nigdy nie zrozumiem. Nie była to tylko kwestią smaku, jak pisał Zbigniew Herbert, ile kwestia granic akceptacji głupoty i niskich pobudek. (s.26)

Marcin Król jak sam pisze pochodzi z rodziny, w której splotły się tradycje PPS, sanacji i przedwojennej inteligencji - wspomnienia z czasów PRL pokazują nam człowieka dość integralnie antykomunistycznie uformowanego, u którego zarówno charakter, jak i inteligencja (również estetyka?), ale także osobiste decyzje kształtowały jego stosunek do socjalistycznego państwa, PZPR i ówczesnej władzy. Trudno nie nabrać przekonania, że teza o rządach przypadku i nieistotności ludzkiego charakteru i inteligencji jest jakąś dziwną naleciałością bardzo spójną, ale z próbami odebrania zaangażowaniu w PRL cech moralnych. O rozróżnieniu pomiędzy tym co moralne i polityczne, często powracającym w we wspomnieniach Marcina Króla może warto napisać osobny tekst. To co jednak szczególnie zwraca uwagę, to przedziwne pęknięcie jakie znajdujemy pomiędzy oceną czasów socjalizmu z ich perspektywy, a ich oceną z perspektywy nowej Rzeczpospolitej. Tak jakby rok 1989 stał się momentem zaćmienia władzy sądzenia, rozróżniania dobra i zła - nie tylko w planie moralnym, ale i politycznym - czyli osądzenia co jest dobrem wspólnym ("wspólnym interesem" według słów Marcina Króla).

To zaćmienie władzy sądzenia dobra i zła w przedziwny sposób zbiegło się ze sposobem postrzegania roli chrześcijaństwa w życiu publicznym. Chciałbym przytoczyć w związku z tym dwa wspomnienia innych ważnych aktorów polskiego życia publicznego. Ksiądz Józef Tischner w tekście z 1991 wydrukowanym potem także w zbiorze "Nieszczęsny dar wolności" pisał w taki oto sposób:

Kiedy się słyszało: "wartości chrześcijańskie", ożywiało się serce. Człowiek odzyskiwał poczucie godności. Dawno, bardzo dawno temu, kiedy jeszcze nie było polskiego papieża - były takie czasy, oj były - mieliśmy tylko Ojca Kolbego. Słyszeliśmy, co zrobił, i każdy czuł: to jest właśnie to. Potem kardynał Wyszyński siedział w więzieniu. Wtedy też czuliśmy: to jest właśnie to. A potem stał się papież, który do nas przyjechał, ukląkł na lotnisku i ucałował polską, umęczoną ziemię. I wszyscy odkryli: to jest właśnie to. Niedługo potem były strajki i na bramie Stoczni Gdańskiej wisiał portret Papieża, a w stoczni była msza św. i ludzie się spowiadali, a potem przyjmowali Ciało Pańskie, bo nie wiedzieli, czy za godzinę nie wylecą w powietrze, jak przed laty ci z Westerplatte. Mimo to wiedzieli jedno: nie wolno przemocą. Więc nawet szyb nie powybijali. A cały świat otworzył oczy ze zdumienia, bo odkrył, że... to jest właśnie to! Potem przyszedł stan wojenny. Były wydarzenia w kopalni "Wujek". I podobno - jak wtedy opowiadano szeptem, a potem powtórzono - górnicy pojmali kogoś, kto do nich strzelał. I nie powiesili go. Puścili go, bo rano była tam msza św., a oni byli u Stołu Pańskiego, więc... jakże tak. I to było właśnie to. A gdzieś pod koniec całej tej historii pojawia się ksiądz Jerzy Popiełuszko, który powiedział: "zło dobrem zwyciężaj". Wiadomo co z nim zrobiono. Ale do odwetu nie doszło, bo ówczesna "Solidarność" zrozumiała, co jest co.

Jednak ten piękny opis najnowszych dziejów polskiego chrześcijaństwa poprzedzają inne fragmenty, w których Tischner omawiał ducha debaty wokół propozycji nowej polskiej konstytucji:

Dyskusja na temat "chrześcijańskich wartości" we wstępie do konstytucji nabrała rumieńców. [...] Propozycja wzbudziła lęk. Zastanawiający jest ten lęk przed "wartościami chrześcijańskimi" [...] Jeszcze kilka lat wcześniej było zupełnie inaczej.

Innym świadkiem zerwania w myśleniu, o którym tu mówimy był marszałek polskiego sejmu Marek Jurek ["Tradycja: sprawa przeszłości czy przyszłości", "Christianitas", 43].

Gdy przyszła niepodległość, dla prawicy katolickiej, skupionej wtedy w Zjednoczeniu Chrześcijańsko-Narodowym, było oczywiste, że musimy odbudować państwo na takich samych zasadach ustrojowych, na których opierała się Druga Rzeczpospolita. Nie dlatego, że były idealne, ale dlatego, że były realną postacią państwa, które zachowało chrześcijański charakter w warunkach współczesnej pluralistycznej demokracji. Po prostu - normalne Państwo Polskie. Taki charakter miały też powojenne postulaty konstytucyjne Episkopatu RP 1946, które ZChN na wniosek konserwatystów włączył do swojego programu.

Chcieliśmy  normalnego państwa - uznającego Boga, świadomego swych korzeni historycznych w walce narodu o wolność przez półwiecze 1939-89, uznającego publiczne prawa Kościoła, prawa rodziny, prawo do życia; państwo republikańskie - oparte na odpowiedzialności silnej opinii publicznej identyfikującej się z jego zasadami i na poczuciu wspólnoty również z tymi, którzy tylko częściowo podzielają jego zasady.

Ze zdziwieniem jednak wtedy słyszałem wypowiedzi liberalnych osobistości katolickich, w których echem odbijała się ideologia "Gazety Wyborczej", a dla których źródłem napięć społecznych w rodzącym się państwie był nie postkomunizm, ale poglądy tych, którzy chcieliby oprzeć wolność na porządku prawnym podobnym do utraconej niepodległości. Z tej perspektywy komunistyczną dechrystianizację należało uznać nie za relikt niewoli, ale za zobowiązujący element "pluralizmu'". W imię takich poglądów jako  "integryzm" atakowano już nie krytykę rewolucji francuskiej, ale przywiązanie do polskiej tradycji i przekonanie, że państwo demokratyczne powinna i może kształtować opinia katolicka - zgodnie z uniwersalizmem zasad, za które odpowiada.

To "kwiecie" tekstów prowadzi nas do pewnych wniosków dotyczących zerwania myślenia pomiędzy tym co nazywamy PRL i III RP. Po pierwsze w roku 1989 elity polityczne w Polsce opowiedziały się za utrzymaniem "status quo" jeśli chodzi o zasady wprowadzone przez rewolucję komunistyczną po wojnie - należały do nich z pewnością laicyzacja i wykorzenienie państwa (dobrze było to widać podczas rozgrywek o obchody milenijne, a także w retoryce propagandowej mówiącej o PRL jako "nowej Polsce"). Korekty myślenia o sensie państwa trwającego we własnej chrześcijańskiej tradycji, o moralnej i politycznej odpowiedzialności za budowanie państwa komunistycznego musiały wyniknąć z decyzji o przystosowaniu się do sytuacji, w której nie doszło do zasadniczej zmiany będącej konsekwentną realizacją wizji czy oczekiwań tkwiących często jedynie "implicite" w samej działalności opozycyjnej, czy zwykłym niezadowoleniu większości obywateli. Nie warto tutaj rozstrzygać wielorakości propozycji polskiego państwa bez komunistów, ale dziś z pewnością można je podzielić na projekty podtrzymujące "rewolucję komunistyczną" i projekty "odbudowy" polskiego organizmu w zgodzie z jego nadwyrężaną ciągłością. Dlatego do dzisiaj wiele pożytecznych, jak się zdaje projektów próbujących kształtować edukację patriotyczną, czy starających się przywracać mentalnie polskość Polakom jest skażona fundamentalną akceptacją dla dokonanej w latach 40. i 50. rewolty, której skutków nie usunięto po 1989 roku. Bez przemyślenia prawo-konstytucyjnej formy naszej tradycji, kulturze narodowej grozi trwanie w "bricolage'u" muzealnych rekwizytów niekompatybilnych z zasadniczą strukturą państwa, jego moralno-polityczną formą. Uwagi te dotyczą wszelkiego rodzaju polityk kulturalnych i historycznych. Na koniec należałoby dodać, że wszystko co powyżej zostało zacytowane i powiedziane każe postawić pytanie o narracje jakie wykorzystano w Polsce do opisu wydarzeń roku 1989 i w jaki sposób oddziaływały one na myślenie Polaków, a także jak miały się do tego co wydarzyło się rzeczywiście.

Tomasz Rowiński

 


Tomasz Rowiński

(1981), redaktor "Christianitas", redaktor portalu Afirmacja.info, publicysta poralu Aleteia.org, senior research fellow w projekcie Ordo Iuris: Cywilizacja Instytutu Ordo Iuris, historyk idei, publicysta, autor książek; wydał m. in "Bękarty Dantego. Szkice o zanikaniu i odradzaniu się widzialnego chrześcijaństwa", "Królestwo nie z tego świata. O zasadach Polski katolickiej na podstawie wydarzeń nowszych i dawniejszych", "Turbopapiestwo. O dynamice pewnego kryzysu", "Anachroniczna nowoczesność. Eseje o cywilizacji przemocy". Mieszka w Książenicach koło Grodziska Mazowieckiego.