Jeśli wierzymy w Jezusa Chrystusa, Boga, to lepiej też będziemy mogli zrozumieć, że moment historyczny, jaki wybrał On na Wcielenie, nie był przypadkowy. W końcu Bóg jest Panem historii – trzyma ją w swoim ręku. Równocześnie jest ona także rzeczywistością ludzkich wyborów – nieustanną współzależnością pomiędzy pójściem za łaską, a pójściem za własną ludzką wolą. Dobrze oddaje naszą kondycję dwoiste zdanie św. Augustyna o miłości Boga, aż do pogardy siebie i miłości siebie, aż do pogardy Boga. Zawsze pozostajemy pomiędzy tymi dwoma skrajniami, co więcej, one też są kluczem do zrozumienia sposobu, w jaki Bóg chce być obecny w dziejach człowieka.
Determinizm zamiast Boga
Wydaje się, że najbliższy związek historii i Boga, to wydarzenie Wcielenia – cielesna obecność Boga pośród nas. Jednak choć zasadnicza, to właśnie rzeczywistość Wcielenia łatwo może być poddana dwóm interpretacjom, które są swoistymi pułapkami, mającymi nas odsunąć od tego, co Bóg chciał nam naprawdę powiedzieć zmartwychwstając.
Pierwsza z pułapek polega na przyjęciu historycznego determinizmu. Jezus byłby w niej tylko efektem historycznych tendencji – jego pojawienie się byłoby „decyzją” samej historii. Taki rodzaj myślenia wcale nie jest rzadki we współczesnym chrześcijaństwie. Analizowanie post factum licznych czynników historycznych może sprawiać wrażenie, że pojawienie się Jezusa Chrystusa było wręcz konieczne. To oczywiście zupełnie normalne złudzenie, jakiemu możemy podlegać, analizując dzieje już minione. Ten rodzaj myślenia jest zgoła czymś innym niż przekonanie, że Bóg kieruje historią. Co więcej, trzeba zapytać, czy historia mogłaby wydać na świat własnymi siłami Boga.
Pójdźmy dalej. Obecność Boga nie jest nigdy (lub prawie nigdy) mechaniczna – to znaczy, że nie przesuwa On tylko pionków na wielkiej szachownicy dziejów. Logika historii zaś wciąż analizuje usytuowanie tych pionków i mówi – „to się zdarzyć musiało”, „tak zdecydowała historia”. W takim ujęciu Bóg nie jest już potrzebny. Skoro jednak nie jest potrzebny w tej sytuacji, to czy w ogóle jest potrzebny, czy w ogóle jest?
Spójrzmy jednak na Jezusa. Był jednym z wielu żydowskich przywódców ludowych, jacy pojawili się między II wiekiem przed Chrystusem a II wiekiem nowej ery. Wniosek deterministy będzie taki – wszystko, co charakteryzowało tamte czasy, sprzyjało wystąpieniom „mesjańskim”, a „historia w końcu trafiła”, w końcu jeden z mesjaszy „się udał” i był nim Jezus. Na czym polega jednak to, że „się udał”? Zdaje się przecież, że oczekiwania, jakie znajdujemy wśród tendencji epoki, rozmijały się z tym, co przyniósł Jezus.Jak to zatem jest – „Jezus się udał”, czy wręcz przeciwnie „nie udał się”, ale można warunki wyjściowe i wejściowe naszej historii nieco przypudrować, by wszystko się zgadzało?
Problem polega tylko na jednym – Jezus z Nazaretu był radykalnie innym Mesjaszem niż choćby Szymon bar Kochba czy przywódcy wojny żydowskiej. Zresztą sami przywódcy żydowscy uznali go za bluźniercę, choć w innych – którzy ostatecznie sprowadzili na Izrael klęski – lokowali nadzieje mesjańskie. Ta inność Jezusa to był Bóg.
Bóg zamiast historii
Drugi rodzaj „interpretacji na manowcach” mówiłby, że przyjście prawdziwego Mesjasza, Chrystusa, Syna Bożego – samego Boga, jak wierzą chrześcijanie, jest samoprzeciwstawieniem się Boga historii. Bóg, przychodząc na ziemię, odrzucił ludzkie ciemności zawarte w ich tradycjach, obyczajach, praktykach, będących wyłącznie wynikiem grzechu, zabobonem, pychą i żądzą. Odrzucił wszystko, co wydarzyło się po grzechu pierworodnym, czyli odrzucił całą ludzką historię. Przyjęcie jednak tezy o radykalnej ciemności, w jakiej tkwiła ludzkość przed Wcieleniem, nasuwa wątpliwość, czy tak pogrążona w upadku ludzkość w ogóle mogłaby rozpoznać przychodzącego Mesjasza. Przywołany na początku fragmencik ze św. Augustyna o „amor sui” (miłości własnej) i „amor Dei” (miłości Boga) jako nasze kryterium dobrego zrozumienia obecności Boga w historii daje nam w tej sytuacji odpowiedź negatywną.
Kwestia rozpoznania Zbawiciela to ważny moment. Jezus z Nazaretu nie posługiwał się w swoim głoszeniu przynależną mu chwałą Boga – a ściślej: robił to w bardzo ograniczonym zakresie – uzdrawiając, odpuszczając grzechy. Jedynie raz przed śmiercią na krzyżu objawił część swojej chwały wobec apostołów na górze Tabor. Gdy tylko wskrzesił Łazarza, natychmiast wzbudził duże zaniepokojenie w Jerozolimie wśród kapłanów i uczonych w Piśmie. Zauważmy – dawał się rozpoznawać małymi znakami i głoszeniem – nie ignorował ludzi, ani nie chciał ich zniszczyć, jak robiłby Bóg pewny ludzkiej niezdolności do rozpoznania w nim Mesjasza.
Taki sam był jego stosunek do historii, bo historia to nade wszystko ludzie. Porzucenie tego świata (przez pogardę lub zniszczenie) byłoby porzuceniem dobra, jakie jest zawarte w Stworzeniu. Nie była to metoda, którą chciał się posługiwać – „metodą” bowiem miała być ostatecznie odkupieńcza śmierć na oczach historii. Zatem działania samego Jezusa nie potwierdzają tego, że chciał on być „opozycją” historii. Nie odrzucał też prawa danego Żydom przez Mojżesza, ale mówił, że chce je wypełnić, wszedł w tradycję oczekiwań mesjańskich, wreszcie pozwolił się sądzić ludziom, którzy „nie mieliby nad nim żadnej władzy, gdyby nie była im ona dana z góry”. Co więcej – śmierć, którą dobrowolnie przyjął, mogła być zrozumiana właśnie w ramach historii i tradycji narodu, do którego przyszedł.
Bóg traktuje historię poważnie, ponieważ wie, że grzech pierwszych ludzi nie zaćmił zupełnie światła ludzkiego rozumu. Wyrazem tego były całe dzieje Izraela, oczekującego na przyjście Zbawiciela. Nie chodzi jednak tylko o Izrael. Ojcowie Kościoła z mistrzowską intuicją wynajdywali w pismach autorów pogańskich znaki tęsknoty za prawdziwym Bogiem, a także znaki nadziei ocalenia ludzkości. Więcej, u Platona w „Państwie” wskazali nawet na intuicje chrystologiczne. W pewnym momencie grecki filozof pisze: „Powiedzą zatem, że sprawiedliwy w tych okolicznościach zostanie ubiczowany, torturowany, związany, że wypalą mu oczy i że wreszcie po tych wszystkich mękach zostanie ukrzyżowany”. Nawet jeśli nie będziemy tego cytatu traktowali z dosłownością proroctwa, stanie się oczywiste, że natura człowieka nie oczekuje potępienia i zniszczenia, ale wyniesienia i realizacji tkwiących w niej nadziei, nierozerwalnie powiązanych z Bogiem. Zatem publiczna działalność Jezusa – i Wcielenie, i Zmartwychwstanie – znajdują się w samym sercu prawdziwej, realnej ludzkiej historii. Bóg wszedł w pewien bardzo konkretny kontekst, by wydobyć z niego jego wielkie oczekiwania, ale równocześnie chciał, by zeszły ze ślepego toru, po którym biegły – chciał im dać swoje Słowo.
Jeśli Bóg nie przeciwstawił się historii, wypada powiedzieć, że to część ludzi przeciwstawiła się Bogu, ponieważ wszedł w ich doczesną rzeczywistość, kreśląc nowy plan. Ba, może wcale nie chodzi tu o nowy plan, ale o nowy sposób wkraczania w historię, przekreślający zrutynizowane oczekiwania mesjańskie Żydów, ale też swoisty, ulokowany w cesarzu polityczny mesjanizm Rzymian. Co Jezus przekreślił? Fałszywe wyobrażenia o Bogu. Za coś takiego zwykle się umiera...
Sanhedryn
Ze strony żydowskiej przeciwko Jezusowi wystąpili zarówno arcykapłani, jak i faryzeusze. Zjednoczyła ich wspólna obawa, pozostająca ponad bardziej bieżącymi sporami. Krótko i treściwie zreferował to św. Jan Ewangelista: „Jeżeli Go tak pozostawimy, to wszyscy uwierzą w Niego, i przyjdą Rzymianie, i zniszczą nasze miejsce święte i nasz naród” (J 11, 48). Pierwsze wrażenie jest zatem takie, że Żydzi chcieli wystąpić przeciwko Jezusowi z pobudek politycznych. Jednak trzeba pamiętać, że Świątynia, Jerozolima, Ziemia Obiecana były miejscami skrzyżowania polityki i religii – więcej, stanowiły one świadectwo prymatu Boga w dziejach Izraela i Jego realnego działania. Jak pisał Benedykt XVI w „Jezusie z Nazaretu” – „Obrona »miejsca« i »narodu« stanowiła w gruncie rzeczy problem religijny, ponieważ chodziło o dom Boży i lud Boży” (t.II, s. 184).
Kiedy Jezus mówi o zburzeniu Świątyni i odbudowaniu jej w trzy dni, w pierwszej kolejności odczytujemy to jako zapowiedź Jego śmierci i zmartwychwstania. Jednak Żydzi odczytują to inaczej, dosłownie. Możemy w tym widzieć ich niezrozumienie sytuacji, ale ograniczając się do interpretacji symbolicznej – w świetle wydarzeń historycznych, sami wchodzimy w postawę niezrozumienia. Katastrofa roku 70 i zniszczenie ostatniej Świątyni Izraela pokazują, że Jezus naprawdę zapowiedział koniec czasów kultu związanego z kamienną budowlą. Dokonał też rozerwania teokratycznego związku religii i władzy. Był to historyczny warunek upowszechnienia Zbawienia. Bóg musiał się ogołocić na Krzyżu, by uwolnić się od związania z ludzką żądzy władzy. Żadna żądza bowiem nie może przyjąć Boga, który szuka krzyża – wręcz musi go odrzucić. Musi go nawet sama uśmiercić, by przemycić swojego bożka.
Posłuchajmy jeszcze raz papieża Benedykta: „Jezus w swym kerygmacie i całej swej działalności zainaugurował niepolityczne królestwo mesjańskie i zaczął odłączać od siebie owe dwie dotychczas nierozłączne rzeczywistości. Niemniej, to należące do istoty Jego orędzia rozłączenie polityki i wiary, ludu Bożego i polityki, było w końcu możliwe jedynie przez Krzyż”. Co więcej – nierozpoznanie w Jezusie Mesjasza w konsekwencji doprowadziło do kolejnych wojen Żydów z Rzymianami. Polityczny mesjanizm, z perspektywy Kościoła, ale i historii, był ślepą uliczką i drogą do klęski – nierozpoznaniem czasu nawiedzenia przez Boga swojego ludu.
Rzymianie
Czy jednak Jezus nie mógł znaleźć ratunku w Rzymianach. Często wskazuje się na wahanie Poncjusza Piłata w sprawie skazania Chrystusa na śmierć. Co więcej – Rzymianie w czasach pierwszego wieku cesarstwa także przeżywali swego rodzaju oczekiwanie mesjańskie. Długie i udane rządy cesarza Augusta sprawiły, że tęsknoty za ideą Wiecznego Rzymu stały się bardzo silne.
Lud rzymski miał oczekiwania wręcz filozoficzne – chciał pokoju, przełamania nietrwałości ludzkiego życia lub chociaż nietrwałości ładu politycznego. Głównym filozoficznym i politycznym utrapieniem antycznych Rzymian była słabość form społecznych i poszukiwanie klucza do przezwyciężenia nieuchronnych rządów „fortuny” sprowadzających klęskę i cierpienie. Tym też rozpoczęła się tendencja do apoteozowania cesarzy, czyli ich ubóstwienia. Była w tym zawarta rozpaczliwa nadzieja, że cnoty polityczne Augusta będą mogły być „zinstytucjonalizowane” i trwale związane z cesarskim tronem. Charakterystyczne, że to do cesarza zwracano się wtedy słowami Kyrie eleison (Panie, zmiłuj się nad nami), którymi to słowami w liturgii chrześcijańskiej wierni zwracają się do Boga.
Zatem Rzymianie, tak naprawdę, poszukiwali wcielonego Boga, który będzie chronił ich byt państwowy. Niestety, co pokazał dialog Jezusa z Piłatem, nie byli w stanie przyjąć prawdy, że to, czego poszukują, nie może się zrealizować w planie politycznym. Wcielenie odbyło się poza zamierzeniami możnych. W konkretnym układzie sił wyższą motywacją było zachowanie pax romana w Jerozolimie, niż wzięcie pod uwagę głosu prawdy. I znów zignorowanie przychodzącego na świat Słowa doprowadziło do klęski. Jedni cesarze błagali senat, by ten nie oczekiwał od nich boskich mocy, inni staczali się w szaleństwo.
W tych żydowskich i rzymskich kleszczach załatwiania spraw zbawienia „po swojemu”, Jezus zrobił coś, czego nikt nie potrafił przyjąć – nawet jego najbliżsi uczniowie – przejść przez bramy śmierci, by dać życie tym, którzy od pokoleń wsłuchiwali się w Słowo Najwyższego. Nie odrzucił jednak historii, powrócił z otchłani, przygarnął tych, którzy go rozpoznali, by mogli być już tu zbawieni i wolni, wiedząc, że śmierć została pokonana.
Tomasz Rowiński
(1981), redaktor "Christianitas", redaktor portalu Afirmacja.info, publicysta poralu Aleteia.org, senior research fellow w projekcie Ordo Iuris: Cywilizacja Instytutu Ordo Iuris, historyk idei, publicysta, autor książek; wydał m. in "Bękarty Dantego. Szkice o zanikaniu i odradzaniu się widzialnego chrześcijaństwa", "Królestwo nie z tego świata. O zasadach Polski katolickiej na podstawie wydarzeń nowszych i dawniejszych", "Turbopapiestwo. O dynamice pewnego kryzysu", "Anachroniczna nowoczesność. Eseje o cywilizacji przemocy". Mieszka w Książenicach koło Grodziska Mazowieckiego.