Komentarze
2011.01.27 10:33

O synach Boga - recenzja filmu "Ludzie Boga"

W miniony piątek w Kinie Studyjnym ADA w warszawskich Włochach miałem okazję wziąć udział w jednym z dwóch przedpremierowych pokazów francuskiego filmu „Ludzie Boga”. Film, w reżyserii Xaviera Beauvoisa, nagrodzony został w 2010 roku Grand Prix w Cannes. Ma on jednak także inne rekomendacje. Ten religijny obraz obejrzało kilka milionów Francuzów, co jest pewnego rodzaju ewenementem i wydarzeniem wartym podkreślenia. Piątkowy pokaz został dodatkowo uświetniony dyskusją, której gościem był Adam Rostkowski – znawca i miłośnik kina, a także dziennikarz i fotograf, wieloletni wolontariusz w ośrodkach dla ociemniałych w krajach misyjnych. W latach 2003-2006 pełnił funkcję koordynatora Międzynarodowego Wolontariatu Don Bosko. Spotkanie prowadził Mikołaj Foks, dziennikarz telewizji religia.tv.

Atmosfera, jaka wytworzyła się wobec zekranizowanej adaptacji ostatniego okresu istnienia klasztoru trapistów w Tibhirine (Algieria), od razu stawia ten film w jednym rzędzie z najgłośniejszymi, i także prawdopodobnie najwybitniejszymi filmami religijnymi ostatnich lat – „Wielką Ciszą” Philipa Gröninga, „Wyspą” Pawła Ługina i „Pasją” Mela Gibsona. Czy oceny te są właściwe, będzie można stwierdzić za jakiś czas, kiedy okrzepną pierwsze wrażenia. W przypadku „Wielkiej Ciszy”, „Pasji”, a także „Wyspy” pewność, że przetrwają w pamięci publiczności, wydaje się dziś większa, ale też i dystans czasu nadaje tym filmom inną perspektywę i rangę. W czasie poprzedzającym polską premierę, z całą pewnością można stwierdzić, że „Ludzie Boga” są czymś więcej niż jednym z licznych (i zapewne potrzebnych) „produkcyjniaków” o tematyce religijnej czy hagiograficznej. Niewątpliwie mamy do czynienia z próbą artystycznego ujęcia tematu, a nie tylko filmowym rzemiosłem. W pierwszych komentarzach pojawiają się często stwierdzenia, że film ma charakter kontemplacyjny. Sądzę, że jest to niebezpieczne stwierdzenie, które mogłoby oznaczać w języku komentarzy niemal wszystko, ale także zupełnie nic. Mianem filmu kontemplacyjnego możemy określić niemal każdy film, którego intencją jest ukazanie w głębszy sposób fenomenu religii i wiary. Kontemplacyjny jest każdy z wymienionych przeze mnie powyżej filmów – zarówno ten Gröninga, Ługina, jak i Gibsona. A jednak łączy je, pod względem form przekazu, nie aż tak wiele i docierają one ze swoją treścią do odbiorcy różnymi drogami. Patrząc z zupełnie innej perspektywy, kontemplacyjne są filmy Wernera Herzoga, niereligijne, pozbawione muzyki, poza tą, jaka dobiega z przedstawionego świata, z długimi ujęciami krajobrazów czy scen rodzajowych ludzkiej kultury.

Jeśli chodzi o pierwsze rozumienie kontemplacyjności to jest ono zbyt łatwą ucieczką w etykietę pozwalającą opisać niemal każde kino religijne. Miano takie nadaje się utworom, z których może zbyt wiele się nie zrozumiało, ale o których nie wypada powiedzieć nic innego, jako że pozytywna opinia o nich już medialnie się upowszechniła. Tymczasem także kino religijne można opisać językiem bardziej precyzyjnym, jeśli ma się odwagę wejścia w ten język właśnie od strony religii. „Ludzie Boga”, owszem, zawierają w sobie momenty, kiedy widz może wejść na momencik w życie religijne, „kontemplacyjne” tak katolickich mnichów, jak i ich muzułmańskich sąsiadów. Wejścia te są jednak bardzo różne i zupełnie inne niż choćby w „Wielkiej Ciszy” Gröninga, w której widz nie odczuwa presji świata wywieranej na żyjących w zamknięciu zakonników. Są tam za to inne „napięcia”, daje się to wyczuć, podobnie jak w „Wyspie” Pawła Ługina. W „Ludziach Boga” ta „medytacyjność-kontemplacyjność” nie jest oczywista. Każde „wejście” w modlitwę oglądanych bohaterów obciążone jest gęstniejącą atmosferą presji wywieranej przez armię, by mnisi opuścili klasztor, presją zagrożenia atakiem terrorystycznym, z którego francuscy trapiści coraz lepiej zdawali sobie sprawę. Do tego nakłada się świadomość wewnętrznych zmagań poszczególnych braci, którzy w osamotnieniu, przy sprzeciwie miejscowych władz i sprzeciwie instynktownej obawy o swój doczesny los, podejmują decyzję pozostania w miejscu, w którym postawił ich Bóg.

Można wręcz odnieść wrażenie (i nie obiera się ono na żadnym determinizmie), że w pewnym momencie filmu tych kilku mężczyzn osiąga pewność co do swojego dalszego losu. Towarzyszy im wtedy gotowość, a nawet pewność zbliżającego się męczeństwa – choć przecież my zachowujemy pełną świadomość (i oni też zapewne ją zachowywali), że dalsze wypadki z ludzkiej perspektywy mogły potoczyć się różnie. Pięknie ich dojrzewanie pokazują sceny kolejnych głosowań, podczas których decydowały losy pozostania lub opuszczeniu monasteru. Najpierw jest niepewność, wojna emocji, obaw i równoczesne słowa Amadeusza, jednego ze starszych braci, za którymi idzie przełożony, Christian: „Jest za wcześnie, by decydować”. Jedna ze wspanialszych scen całego filmu, pokazująca prostą zasadę duchowości chrześcijańskiej, tak permanentnie zapominanej dziś przez nas, chrześcijan. W klasztorze w Tibhirine też nie wszystkim się to podobało, ponieważ trudno jest nie ulegać emocjom, ale na ostatnim z głosowań wszyscy opowiadają się za pozostaniem. Odnajdują swoją więź z Chrystusem przysypaną poczuciem bezpieczeństwa, jakie daje monotonia i względny spokój codzienności.

Na zewnątrz życie toczy się swoim torem. Także to oglądamy. Surowy montaż niejednokrotnie wyrywa nas z ciszy kaplicy lub pięknego pejzażu wprost pod warczące koła buldożerów, czy też inny zgiełk. Zaraz zamiast piękna i „kontemplacji” widzimy obrazy śmierci – nagiej, pozbawionej mistycyzmu – takiej, jaką jest naprawdę. Mnisi nie mają szansy na idealizowanie swojego zagrożenia – widzą, a my raz z nimi, podcięte gardła, krew, zwłoki. Niemal jak zapowiedź własnego umęczenia. Nie są to sceny kontemplacyjne, raczej obraz zaciskającej się na szyi pętli i wielki chrześcijański paradoks – ludzie powierzający swoje życie Chrystusowi zamiast tylko bezładnie się miotać, podobnie do ryby wyrzuconej na brzeg, stają się wewnętrznie coraz bardziej wolni. Nie ich biologiczna egzystencja, ale oblubieńcza więź z Panem okazują się progiem ich wierności.

Ciekawy i ważny wątek filmu zajmują relacje pomiędzy katolickimi trapistami i muzułmańską społecznością wioski. W jego środku znajduje się z pewnością postać Christiana, przełożonego wspólnoty, autora głębokich zapisków duchowych i równocześnie czytelnika Koranu, który na jego biurku leżał obok Reguły św. Benedykta. Znamienne jest to, że kamera „zastaje go przy pracy” w momencie, kiedy poszukuje jakiegoś cytatu w księdze islamu, podczas gdy Reguła leży odłożona obok. Beauvois pokazuje jednak, że Christian potrafił ze swoimi braćmi rozmawiać duchem Reguły, a z miejscową społecznością językiem Koranu. W momencie zagrożenia był gotowy zapytać - pomimo tego, że dosłownie drżał ze strachu - jednego z islamskich watażków, którzy najechali klasztor, czy zna Koran, a potem wyrecytować w obronie swojej wspólnoty znany wers: "Najbliżsi, przez swoją przyjaźń, tym, którzy wierzą, są ci, którzy mówią: My jesteśmy chrześcijanami" (V, 82). Zawikłania religijnego wyznawców islamu oglądamy w filmie dość dużo – Algierczycy z niedowierzaniem opowiadają o aktach przemocy, jakie w imię religii dokonują ich pobratymcy we Francji, a jednocześnie zdają się nie dostrzegać podobnych motywacji u terrorystów działających w okolicy ich miejsca zamieszkania. Być może to ocena zbyt pospieszna, ale islam wydaje się być w filmie Beauvoisa religią zagubioną, nierozumiejącą samej siebie, jak gdyby wewnętrznie rozproszoną. Oczywiście w drugą stronę można zapytać, czym było świadectwo trapistów, bez postawy misyjnej, której przynajmniej w filmie nie widać. Zresztą pytanie o sens dalszego trwania klasztoru stawia jeden z braci w krytycznej chwili nocy wiary. Pamiętajmy, że pierwszym zadaniem mnicha jest modlitwa, a nie duszpasterstwo. Zapewne niezwykłe świadectwo daje muzułmanin, jeden z przywódców lokalnej społeczności w Tibhirine, który mówi, że jego wieś rozwinęła się tylko dzięki mnichom. W scenie tej da się wyczuć, że nie chodzi tylko o rozwój materialny, ale i o coś więcej. Materialnie wieś wydaje się być niemal slumsem, plątaniną ulic, nieukończonych domów, które bardziej przypominają teren rozbiórki, a nie „rozwoju”.

Wielką zaletą filmu jest to, że nie oglądamy w nim śmierci trapistów. Widzimy najpierw ich życie, a potem ich porwanie. Widzimy, że przeżywają to w większym spokoju niż wcześniejsze najścia islamistycznych band. Trudno ocenić, czy doświadczeni tyloma obawami już nie spodziewają się śmierci, a może to porwanie jest dla nich jakąś formą ulgi – „wreszcie stało się to, co miało nas spotkać”, a może jest to tylko wyraz pokoju, jaki osiągnęli przedzierając się przez ciernie walki duchowej, która towarzyszyła im przez niemal trzy lata? Pozostaje żal za bratem Bruno, który dołączył do swoich konfratrów niedługo przed porwaniem i szkoła doświadczenia wewnętrznego, przez którą przeszli pozostali, była mu niedostępna. Czy doświadczał panicznej obawy, czy szarpała nim rozpacz? O pozostałych braci na koniec filmu byłem dziwnie spokojny. Ten spokój przychodzi właśnie pod koniec. Wcześniej trwa męcząca świadomość nieuchronnego tragicznego zakończenia filmu. Nadaje mu to niemal nieznośny klimat napięcia towarzyszący każdej kolejnej scenie.

W oryginale tytuł filmu brzmi „O ludziach i Bogach”. Rzeczywiście, jest tam jak gdyby dwóch Bogów i są też ich ludzie. Są chrześcijanie, którzy okazują się gotowi do męczeństwa, są muzułmanie, którzy pragną żyć w pokoju i znajdują pokój w swojej religii, ale jak gdyby poprzez katolickich mnichów, i są ludzie terroryści. Pozornie wydaje się wszystko proste - Bóg chrześcijan i Bóg islamu, ale w „Ludziach Boga” linie te nie przebiegają tak prosto. Czy mieszkańcy algierskiej wioski należą do tego samego Boga, co islamskie bandy? Czy może raczej do tego, którego brat Christian nazwał Księciem Pokoju, ale do którego zwracał się modlitewnie Inch Allah (jak Bóg da). Wszystko na to wskazuje, że islam znajduje się na rozdrożu, ale też pozostaje pytanie, czy Kościół nie znajduje się na swoim rozdrożu i w jaki sposób chce innych przyprowadzać do Chrystusa.

Mikołaj Foks, który miał okazję widzieć ten film już kilkukrotnie, gdy rozmawialiśmy o „Ludziach Boga” stwierdził - i wydało mi się to szczególnie ważne - by nie oceniać zbyt szybko tego, co się zobaczyło, ponieważ film oglądany kolejny raz i kolejny, odsłania wiele z tego, co ukrywa za pierwszym obejrzeniem. Dlatego, jeśli Bóg pozwoli, wrócę jeszcze do kina.

Tomasz Rowiński

źródło fronda.pl


Tomasz Rowiński

(1981), redaktor "Christianitas", redaktor portalu Afirmacja.info, publicysta poralu Aleteia.org, senior research fellow w projekcie Ordo Iuris: Cywilizacja Instytutu Ordo Iuris, historyk idei, publicysta, autor książek; wydał m. in "Bękarty Dantego. Szkice o zanikaniu i odradzaniu się widzialnego chrześcijaństwa", "Królestwo nie z tego świata. O zasadach Polski katolickiej na podstawie wydarzeń nowszych i dawniejszych", "Turbopapiestwo. O dynamice pewnego kryzysu", "Anachroniczna nowoczesność. Eseje o cywilizacji przemocy". Mieszka w Książenicach koło Grodziska Mazowieckiego.