Z dość głośnego wywiadu kardynała Antonio Cañizaresa Llovery, jaki opublikował w pierwszej dekadzie stycznia "Il Giornale", szczególnie zapamiętano polecenie Benedykta XVI, by "jego dykasteria odnowiła liturgię zgodnie z nauczaniem Soboru Watykańskiego II, a zarazem w harmonii z liturgiczną tradycją Kościoła”. Wspominano także o krytyce pewnych elementów posoborowej reformy, którą wyraził kardynał Llovera. Treści, które chciał przekazać hiszpański purpurat, szeroko rozlały się nie tylko po światowym, ale i "naszym" internecie, ponieważ zostały dość obszernie zrelacjonowane przez źródła informacji katolickiej głównego nurtu w Polsce. Można sądzić, że znaczenie szefa Kongregacji ds. Kultu Bożego i Dyscypliny Sakramentów za pontyfikatu Benedykta XVI zaczyna być zauważane i ignorowanie jego wypowiedzi staje się coraz trudniejsze. Faktycznie jest to dobry znak. Wywiad nie został chyba nigdzie opatrzony odpowiednim komentarzem "eksperckim", który wskazywałby, że faktycznie kardynał powiedział dokładnie coś przeciwnego, niż mogliśmy przeczytać. Jednak wystarczy wychylić nosa poza blogosferę internautów przywiązanych do starszej formy rytu rzymskiego, by zdać sobie sprawę, że zrozumienie pewnych wypowiedzi hierarchów naszego Kościoła nie jest rzeczą oczywistą, a kardynał Llovera - choć strzela celnie - w praktyce dla wielu czytelników stosuje puste naboje, bądź naboje przychodzące z "innego świata". Tak innego, że trudno zauważyć, iż ktoś w ogóle wystrzelił. Oczywiście chodzi o świat wyobrażeń, kodów myślenia, a nie świat niebiańskiej liturgii, gdzie wszyscy rozumielibyśmy się bez słów połączeni we wspólnym zachwycie.
Zanim przejdę do rozpatrzenia tego, o co, jak mi się zdaje, naprawdę chodzi w rozdźwięku pomiędzy głosem kardynała, a głosami wiernych „internetowych”, chciałbym przytoczyć te słowa purpurata, które pojawiły się w tym czy innym wyborze prasowym. Część z nich, jak wspomniałem, dotyczy dzisiejszej oceny recepcji soborowych dokumentów i z pewnością obrazują one zmianę klimatu w Watykanie ostatnich lat, ale także pewne przesunięcie w mentalności medialnej, jakie ta zmiana wywołała. Wróćmy jeszcze na chwilę do Soboru. Bernard Sesboue, teolog z pewnością nie należący do tradycjonalizmu, trafnie zauważył, że właściwe zrozumienie dokumentów zapisanych przez kolejne sobory zajmowało nieraz i sto lat, a z pewnością lat kilkadziesiąt. Być może dopiero wchodzimy w okres, kiedy entuzjazm lub pesymizm ustąpią pola pewnego rodzaju obiektywizacji Soboru Watykańskiego II i będzie mogła nastąpić właściwa recepcja jego dokumentów. Obiektywizacja taka staje się możliwa, kiedy zauważamy, że „strój epoki”, który nosili ojcowie soborowi, nie jest już naszym strojem. Proces ten odsłania treść nauczania w jej zasadniczym kształcie, podkreślając często śmiesznostki śladów epoki, brane „w epoce” niezwykle poważnie. Z pewnością dużą trudnością związaną z Soborem okazał się brak roztropności wielu ludzi Kościoła, którzy własne intelektualne wyposażenie traktowali jako obiektywne i ponadczasowe. Do tego stopnia, że nawet treści i praktyki w oczywisty sposób sprzeczne z zawartością dokumentów uznawano za dokładne ich odbicie. Jeden z najlepszych i najboleśniejszych tego przykładów mieliśmy w liturgii. Kardynał Llovera wspomina: „Pomimo jak najlepszych intencji i woli urzeczywistnienia soborowych postanowień, za bardzo się pośpieszono. Zabrakło czasu na zrozumienie i dogłębne rozważenie nauczania soboru. Z dnia na dzień zmieniono formę celebracji. Pamiętam panującą wówczas mentalność: zmieniać za wszelką cenę, tworzyć coś nowego. To natomiast, co odziedziczyliśmy, tradycja, było postrzegane jako przeszkoda. Reformę pojmowano jako twórczość człowieka. Wielu sądziło wówczas, że również Kościół jest dziełem naszych rąk, a nie Boga”. Dalej czytamy „W konsekwencji w centrum wielu nabożeństw nie ma już Boga. Najważniejszy staje się człowiek, jego kreatywność, zgromadzenie […] Musimy ożywić ducha liturgii. I z tego względu bardzo ważne są niektóre elementy wprowadzone do papieskich nabożeństw, jak orientacja akcji liturgicznej, krzyż pośrodku ołtarza, komunia na kolanach, chorał gregoriański, czas na ciszę, piękno sztuki sakralnej. […] Musimy być świadomi, że istnieją nie tylko prawa wiernych, lecz również Bóg ma swoje prawo. To On jest podmiotem liturgii, a nie my. Liturgia jest działaniem Boga, a nie człowieka. Prawdziwy reformator liturgii jest jej stróżem, a nie panem.”
Zachęty, jakie znaleźć można w papieskiej celebracji, wydają się oczywiste dla kogoś, kto rozumie zamysł Benedykta XVI lub ma świadomość konieczności zakorzeniania liturgii. Tymczasem reakcje internautów rozsiane w sieci świadczą o czymś zupełnie przeciwnym. W pewnej mierze, na poziomie nieco uproszczonym, są one odbiciem poglądów profesjonalnych liturgistów (czyli tych, którzy liturgię studiują i wykładają, ale niekoniecznie, niestety, głęboko celebrują). Dodatkowo opinie te układają się w pewne paradoksy, które w znacznym stopniu obrazują trudności z liturgią, jakie przeżywa Kościół, ale także i wierni tego Kościoła. Gdy czytamy w komentarzach, że „zmiany w liturgii nie spowodują u wiernych większego poczucia sacrum”, powinno nas ogarnąć zdumienie. Jeśli tak jest faktycznie, to czemu miała służyć największa w dziejach Kościoła reforma liturgiczna. Trudność takiego postawienia problemu zauważymy, gdy odwiedzimy jakikolwiek katolicki portal i przeczytamy o wszystkich dobrodziejstwach zreformowanej Mszy, czy szerzej - zreformowanej liturgii Kościoła. Można odnieść wrażenie, że taki zachwyt jest już tylko pewnego rodzaju konwenansem, a rzeczywistość skłania ludzi do przekonania, że w zasadzie to zupełnie wszystko jedno jak się Mszę odprawia, bo najistotniejsze elementy celebracji nie są związane już z jej istotą. Sacrum przywrócić się nie da i jedyne, co możemy zrobić, to dbać o dobre samopoczucie uczestników. Reforma sprawiła to, że nie ma w nas wiary, że to sama liturgia będzie pociągać wierzących, ponieważ pozwala uczestniczyć człowiekowi w Bożych Tajemnicach. Zamiast tego uczestniczymy zaledwie w pewnego rodzaju społecznej, czy psychologicznej, grze, której elementy dopasowujemy do człowieka – po pierwsze, aby przyszedł na Mszę, a po drugie, żeby się tam poczuł zadowolony. Cel podstawowy, czyli spełnianie Ofiary i oddawanie chwały Bogu – znika wtedy niemal zupełnie. Jeśli jedną z idei ruchu liturgicznego i reformy było pragnienie zatrzymania ludzi w Kościele poprzez wydobycie z liturgii tego, co najważniejsze i przywrócenie jej blasku, to gorzko trzeba stwierdzić, że zrealizowano to w najbardziej socjotechniczy sposób przez prostą kombinację puzzlami tradycji. Praktyka pokazała, że Kościoły opustoszały, a co więcej dla wielu wiernych zabrakło w nich Boga, ponieważ ich słaba wola podtrzymywana była dotąd przez lekceważone w połowie XX wieku piękno tradycyjnej katolickiej celebracji Mszy Świętej.
Niestety, w pewnej perspektywie może się okazać, że faktycznie „zmiany w liturgii nie spowodują u wiernych większego poczucia sacrum”, dlatego, że dokonaliśmy destrukcji pewnego rodzaju mentalności, która była liturgiczna, a przestała nią być i spogląda na praktyki przy ołtarzu jako pewnego rodzaju „zabiegi mechaniczne”. Papieska reforma jest w oczach współczesnych wiernych, wychowanych w czasach „swobody liturgicznej”, nie tyle ukorzenianiem nowego rytu Mszy, ale kolejną układanką. Raz zburzona harmonia rozwoju liturgicznego obejmująca całe dzieje Kościoła, wydaje się nie do odbudowania. Chyba, że „wymrze to pokolenie”. Pewne zależności wydają się oczywiste – jeśli określone praktyki postrzegamy jako ludzką kreację, żonglowanie elementami, które jak koła zębate „muszą się złożyć”, to trudno odnaleźć sacrum w tej lepiej lub gorzej naoliwionej maszynie. Pozostaje pytanie, czy to tylko współczesny sposób postrzegania, czy trafna diagnoza tego, czym stała się zreformowana liturgia katolicka powszechnie odprawiana w Kościołach. Pytanie wydaje się wyraźniejsze, jeśli spojrzymy, w jaki sposób powstała owa liturgia i jak wiele antropologicznych pewników dawnej liturgii naruszyła. Z tej perspektywy powracające postulaty o konieczności katechizacji dla lepszego zrozumienia liturgii (był to stały motyw wykładów choćby podczas zeszłorocznej edycji zacnej bardzo inicjatywy, jaką są rekolekcje liturgiczne „Misterium Fascinans”), połączone z objaśnieniami, a także panicznym niemal strachem przed starą Mszą, chorałem, „który nie jest dla ludzi”, wypadają zadziwiająco. Metodą na odzyskanie sacrum staje się dodanie do „mechanicznego urządzenia”, które już wiemy, jak „działa”, szczegółowej instrukcji obsługi, żebyśmy „naprawdę” wiedzieli, „jak działa”. Tyle tylko, że liturgia nie opiera się na działaniu, ciągłym mówieniu, przygotowywaniu i katechizacji. Nie powinna ona być funkcją naszych ludzkich zabiegów, ale „szczytem i źródłem”. Zachwyt katolików nad liturgią prawosławną, w większości dla nich niezrozumiałą i obcą, podważa szeroko zaszczepione przekonanie o konieczności jasności i przejrzystości aktu liturgicznego. Wręcz świadczy o czymś innym. Tezy te powtarzane na forach i w komentarzach pozostają też w sprzeczności z doświadczeniem cywilizacji Zachodu. To, co poznane i jasne, szybko zaczynamy traktować jako zapoznane i nieprzydatne. Ten proces dotyczy całego chrześcijaństwa w epoce postchrześcijańskiej, która sądzi, że religię poznała (np. naukowo), wyjaśniła, a więc i zapoznała, dlatego odrzuca. Mechanicyzacja liturgii jest jej laicyzacją i ten proces faktycznie się dokonał.
Za dużo tych objaśnień, gadania. Można by powiedzieć, że doszło do przesunięcia takiego, jakie opisywał Michel Foucault – ars amandi w kulturze Zachodu stało się sciensa sexualis – zamiast odprawiać liturgię i pozwalać się jej katechizować, jak było przez wieki, odwracamy się od źródła łaski i zamykamy w kręgu ludzkich paradygmatów „nauk liturgicznych”. Dzisiejszy rozkwit liturgiki jest być może miarą zaniku samej liturgii lub jej zakorzeniania. Słabo sobie pewnie z tego zdajemy sprawę, ponieważ w Polsce nie ma ani jednego klasztoru mniszego z prawdziwego zdarzenia, gdzie można byłoby po prostu wejść w liturgię, rozwijającą się od samego początku i w tym sensie tak starą, jak sam Kościół, a równocześnie tak świeżą i młodą, jak Baranek-Hostia na ołtarzu.
Znaki, które przywraca do liturgii papież – krzyż, cisza, jako jeden z elementów liturgii, przywrócenie chorału, komunia na kolanach, nie zadziałają magicznie. Jeśli możemy upatrywać jakiejś nadziei dla nowej katolickiej liturgii to jest nim czas, drobne korekty wprowadzane przez kolejnych papieży, umacnianie rubryk, ale nie przy stole eksperckim, ale „w Ogniu Ducha Świętego”, tak jak to miało miejsce w dziejach. Po co to wszystko? By przywrócić teologiczną i antropologiczna harmonię, by za kilkaset lat można znów było powiedzieć, przywołując prawosławną formułą, że liturgia katolicka (także ta nowsza) jest „nie ręką ludzką uczyniona”. Oczywiście jeśli nie okaże się, że „ekspercki” Mszał Pawła VI w swojej antropologii objawi się jako niereformowalny. Dziś „nie ręką ludzką uczyniony” jest jedynie stary Mszał – w nim sacrum nie jest wynikiem zabiegów naukowych, ale asysty Boga w życiu Kościoła. Asysty trwającej setki lat i pozwalającej wierzącym odsiewać kolejne ziarna prawdy. Mszał ten także potrzebował reformy, o czym pouczył nas Sobór, ale szansa na tę reformę została niestety przed latu zmarnowana.
Tomasz Rowiński
Tekst ukazał się pierwotnie na portalu fronda.pl
(1981), redaktor "Christianitas", redaktor portalu Afirmacja.info, publicysta poralu Aleteia.org, senior research fellow w projekcie Ordo Iuris: Cywilizacja Instytutu Ordo Iuris, historyk idei, publicysta, autor książek; wydał m. in "Bękarty Dantego. Szkice o zanikaniu i odradzaniu się widzialnego chrześcijaństwa", "Królestwo nie z tego świata. O zasadach Polski katolickiej na podstawie wydarzeń nowszych i dawniejszych", "Turbopapiestwo. O dynamice pewnego kryzysu", "Anachroniczna nowoczesność. Eseje o cywilizacji przemocy". Mieszka w Książenicach koło Grodziska Mazowieckiego.