Komentarze
2013.04.07 08:06

Katolicy i prawosławni znowu razem?

Patriarcha Konstantynopola Bartłomiej, od lat pozostający w przyjaznych relacjach z kolejnymi papieżami, udzielił zaskakującej wypowiedzi. Wypowiedzi podanej przez media w tonie właściwie entuzjastycznym: „Istnieje szansa na zjednoczenie pomiędzy Kościołem katolickim a prawosławnym patriarchatem”. Słowa te padły jak się zdaje pod wpływem wydarzeń z pierwszych dni pontyfikatu papieża Franciszka. Chodzi oczywiście o zaproszenie Bartłomieja do wspólnego znaku pokoju podczas mszy inauguracyjnej obecnego pontyfikatu, ale także o gesty przyjaźni papieża w stosunku do greckiego metropolity, takie jak zaproszenie na wspólny obiad z kardynałami, a także życzliwa rozmowa, która zaowocowała planami przyszłych spotkań i kontaktów. Mówiąc szczerze, te proste wyrazy kordialności pochodzącego z Argentyny papieża wydawać się muszą rozczarowujące jako argumenty w dialogu teologicznym. A jednak Bartłomiej był pod tak dużym wrażeniem, że postanowił podzielić się tą informacją ze światem. Być może jest w tym coś głębszego i godnego uwagi.

I rzeczywiście – nigdy dość przytaczania opinii Benedykta XVI, który mówił, że nie ma pomiędzy Kościołem katolickim a prawosławiem problemów nierozwiązywalnych. „Katolicy i prawosławni mają tę samą starożytną podstawową kościelną strukturę; stąd było łatwo zrozumiałe, że szczególnie zależy mi na tym spotkaniu. Stopniowo powstały prawdziwe przyjaźnie. Jestem bardzo wdzięczny za serdeczność, z którą odnosi się do mnie ekumeniczny patriarcha Bartolomeusz, nie ograniczając się tylko do konwencjonalnego ekumenizmu. Między nami jest prawdziwa przyjaźń, braterstwo”. Co to oznacza? Przede wszystkim to, że za rozpadem jedności w przeszłości nie stały jakieś fundamentalne racje teologiczne, spór co do dogmatów wiary. Jeśli nie stały wtedy, to nawet pomimo narosłych przez wieki kontrowersji młodszej daty, nie stoją także teraz. A nawet jeśli sprawy się skomplikowały, istnieją wspólne formuły, trzeba je tylko odkryć. W krytycznym momencie roku 1054, gdy zostały rzucone anatemy, zaważyły zbyt gorące charaktery papieskiego legata i patriarchy Bizancjum. Oczywiście prawosławie, wciąż deklaratywnie przyznające prymat w Kościele Następcom Piotra, nie może uniknąć swojej części odpowiedzialności wynikającej z porzucenia biskupa Rzymu. Miarą tej odpowiedzialności jest właśnie brak wtedy, w XI wieku, ważnych kontrowersji teologicznych. W kontekście szerszym główną rolę w konflikcie zagrały pewne kulturowe trudności i zaistniały dysonans pomiędzy siłą polityczną i kulturalną reprezentowaną w XI wieku przez Rzym i Bizancjum.

Pierwsza płaszczyzna relacji została już zarysowana – rola Rzymu werbalnie nigdy nie została na Wschodzie zanegowana, co więcej, w pierwszym tysiącleciu do decyzji Rzymu wielokrotnie się odwoływano na Wschodzie w sytuacjach rozstrzygających dla precyzji wypowiedzi doktrynalnych i ich ukierunkowania. Rzym pozostawał stróżem ortodoksji. Drugą płaszczyzną relacji pomiędzy Rzymem a Bizancjum była kultura. Wiek XI to ostatnie już właściwie chwile blasku cesarstwa rzymskiego na Wschodzie. Niezależnie jednak od kwestii politycznych, o których jeszcze krótko trzeba będzie wspomnieć, Bizancjum miało świadomość, że reprezentuje wciąż starą rzymską tradycję i to w sposób ciągły, nieprzerwany – zarówno poprzez trwanie instytucji państwowych, jak i religijnych, ale też, jak byśmy dziś powiedzieli, naukowych. Kultura rzeczywistego Rzymu niewątpliwie nie była już kulturą w takim znaczeniu rzymską. Dla mieszkańców Konstantynopola Rzym średniowiecznego papieża był dalekim i dość prowincjonalnym miastem. Zresztą tak określone proporcje odzwierciedlały w znacznej mierze rzeczywistość. Przewagi kulturalne skłaniały cesarstwo ku pokusie, by ogłaszać światu, że to Konstantynopol jest rzeczywistym Rzymem. Trudno jednak było powiedzieć, że patriarcha jest następcą Piotra. To rodziło frustrację. Dobrze tu widzimy, jaki rodzaj niechęci musiał się wytwarzać pomiędzy dwoma stolicami ówczesnego świata.

Do opisu tej sytuacji należy dopisać jeszcze problemy stricte polityczne. Cesarstwo niewątpliwie słabło naciskane głównie przez Turków, Zachód, choć barbarzyński, umacniał się militarnie, ale i organizacyjnie. Szczególnie dotyczyło to Kościoła zachodniego, który po reformie gregoriańskiej stał się strukturą silną, bardziej zdyscyplinowaną, wywierającą cywilizacyjną presję na piękną, ale anachroniczną rzeczywistość bizantyjską. Wszystko to sprawiało, że nastroje w cesarstwie wobec Rzymu pogarszały się z dekady na dekadę. Równocześnie łatwo nam zrozumieć tę irytację, jaką musieli odczuwać przedstawiciele wysokiej kultury Drugiego Rzymu wobec coraz bardziej wyraźnego poniżenia ze strony mniej wyrafinowanych łacinników. Jak się okazało, wystarczyła tylko iskra, by zapłonął ogień konfliktu. A jednak nie był to pierwszy z kryzysów na linii Wschód-Zachód. Przynajmniej do roku 1204, kiedy doszło do splądrowania Konstantynopola przez krzyżowców, trwało przekonanie, że schizma nie ma charakteru długotrwałego. Według niektórych źródeł jeszcze w XIII wieku na Rusi mówiono, że spór dotyczy bujających w obłokach teologów i razem z nimi przeminie. Niestety nie przeminął. Spór bardziej niż teologiczny był sporem o prestiż i dumę.

Tych kilka uwag pokazuje, że jednym z najważniejszych problemów w relacjach Kościoła katolickiego z prawosławiem są przeszkody psychologiczne, ciągnące się od tysiąca lat. Dlatego być może radosna nadzieja, która towarzyszyła wypowiedzi patriarchy Bartłomieja nie jest tak całkiem nieuzasadniona. Skoro chodzi o leczenie resentymentów...

Powiedzmy jeszcze o bardziej konkretnym problemie do rozwiązania, czyli formie, w jakiej prawosławie (na razie mowa o patriarchacie Konstantynopola) miałoby uznać jurysdykcję biskupa Rzymu. Wydaje się wręcz niemożliwe, by dziś prawosławie „weszło”, jako takie, do struktur łacińskich, a takie obawy wciąż jak się zdaje towarzyszą chrześcijanom na Wschodzie. Papież wydaje się im agresorem. Jednocześnie nie ma chyba potrzeby rozważać tego typu rozwiązania, ponieważ nie jest ono praktykowane także w relacjach z Kościołami katolickimi obrządku wschodniego. Jurysdykcja w ich wypadku polega przede wszystkim na zatwierdzeniu przez Rzym wybranego przez Kościół lokalny biskupa. Jak widzimy, to zupełnie inna forma realizacji jurysdykcji Rzymu niż w krajach zachodnich, ale forma jak najbardziej rzeczywista. Czy któryś ze wschodnich patriarchatów byłby gotów zaakceptować taką formę zależności? Może właśnie Drugi Rzym, czyli Konstantynopol, jak się zdaje najmniej uwikłany w polityczne gierki, a przynajmniej najbardziej przychylny Stolicy Piotrowej. Ważne pozostaje pytanie, czy dawne frustracje są już do przezwyciężenia nie tylko przez hierarchów, ale i przez wiernych.

Samo prawosławie zapewne też obawia się konkretnych decyzji, ponieważ pod żadnym względem nie jest ono monolitem, ale bywa nim w antyrzymskiej niechęci. Co by oznaczało, gdyby któryś z patriarchatów wyłamał się z tej jedności? Choć często słyszy się, że patriarchowie prawosławni nie zwołują soborów ze względu na szacunek wobec Zachodu, który ich zdaniem powinien być obecny na soborze powszechnym, to rzeczywistość jest bardziej przyziemna. Przywódcy tych wschodnich Kościołów nie potrafiliby ustalić kto, z kim, obok kogo i w jakiej hierarchii powinien zasiadać. Brak elementu jednoczącego i wzajemna rywalizacja są tu łatwe do wychwycenia. W tej sytuacji, kiedy papież Franciszek mówi o sobie przede wszystkim jako o „biskupie Rzymu”, studzi emocje wschodniego, antypapieskiego resentymentu. Pismo Święte podpowiada Kościołowi, co ma robić w takiej sytuacji: „Zmusza cię kto, żeby iść z nim tysiąc kroków, idź dwa tysiące”. Zobaczymy, dokąd ta droga zaprowadzi papieża i patriarchów.

Tomasz Rowiński

 

 


Tomasz Rowiński

(1981), senior research fellow w projekcie Ordo Iuris: Cywilizacja Instytutu Ordo Iuris, redaktor "Christianitas", redaktor portalu Afirmacja.info, historyk idei, publicysta, autor książek; wydał m. in "Bękarty Dantego. Szkice o zanikaniu i odradzaniu się widzialnego chrześcijaństwa", "Królestwo nie z tego świata. O zasadach Polski katolickiej na podstawie wydarzeń nowszych i dawniejszych", "Turbopapiestwo. O dynamice pewnego kryzysu", "Anachroniczna nowoczesność. Eseje o cywilizacji przemocy". Mieszka w Książenicach koło Grodziska Mazowieckiego.