Recenzje
2024.12.02 16:31

Pustelnik warszawski

Ten artykuł, tak jak wszystkie teksty na christianitas.org publikowany jest w wolnym dostępie. Aby pismo i portal mogły trwać i się rozwijać potrzebne jest Państwa wsparcie, także finansowe. Można je przekazywać poprzez serwis Patronite.pl. Z góry dziękujemy.

Chyba dość rzadko się zdarza, żeby ktoś, kto odniósł sukces w jednej dziedzinie sztuki, wspiął się na podobne wyżyny w innej, choćby i pokrewnej kategorii twórczości. Jednym z wyjątków od tej reguły jest Paweł Sołtys, w świecie muzycznym znany jako Pablopavo. Krótko przed czterdziestką ten uznany piosenkarz, kompozytor i autor tekstów opublikował swój debiutancki tom opowiadań pt. “Mikrotyki”, który okazał się być odkryciem roku 2017. Dwa lata później wydał drugi tom, “Nieradość”, w mojej ocenie jeszcze lepszy od pierwszego. A teraz, po pięciu latach wraca z mikropowieścią (można ją przeczytać w jedno popołudnie), która bije na głowę wszystko, co dotąd napisał.

Jest tu cały Sołtys, którego znamy z wcześniejszej twórczości, tej książkowej i tej piosenkarskiej: jest Warszawa, dużo wspomnień i czułe opisy napotkanych ludzi. Jednocześnie jest jednak “Sierpień” czymś nowym w twórczości pisarza, nawet, jeśli niektóre historie już gdzieś kiedyś słyszeliśmy.

Wraz z bohaterem-narratorem powieści przeżywamy upalny sierpień, miesiąc, który w Stolicy łączy w sobie dwa żywioły: z jednej strony skłania do zadumy nad historią, z drugiej zaś jest pełen energii, jaką przynoszą długie i gorące dni oraz krótkie noce, które nie służą do snu. Przemierzamy więc ulice Warszawy, szukając wspomnień - tych, które dotyczą przeszłości narratora, tych, które opowiedzieli mu najbliżsi, i tych, które wyczytał w swoich lekturach. Życia współczesnego jest tu niewiele: bohater poszedł do kawiarni, kupił książkę, obudził się… Wszystko, co istotne, rozgrywa się w pamięci. O nim samym i jego sytuacji dowiadujemy się mimochodem: pochodzi z rodziny, będącej skomplikowanym tyglem narodowościowo-wyznaniowym; jego mama już nie żyje, tak jak większość członków bliższej rodziny; wychowywał się w Warszawie, której przemiany z niepokojem rejestruje. Była kiedyś w jego życiu jakaś Anka, była córka, ale dziś wraca do pustego mieszkania. Snuje się powoli po stolicy: od kawiarni do antykwariatu, od antykwariatu do cmentarza, od cmentarza do kościoła i znów do kawiarni… A wszędzie otaczają go ludzie sprzed lat, i tylko okazjonalnie pojawiają się wśród nich mu współcześni. Najczęściej zresztą ci, którym poświęca więcej uwagi, to jacyś życiowi połamańcy, chorzy, szaleni prorocy lub ludzie “nafukani” i napici.

Jest więc nasz bohater sam, a przecież, jak mówi: ”Człowiek w ogóle żyje przecież w kręgach: rodziny, przyjaciół, współpracowników, sąsiadów. Gdy zaczynają blaknąć, coraz bardziej staje się kropką na mapie. A potem jest już tak, że stoi się pośrodku miasta, pośrodku sierpnia i wszędzie jest tak samo daleko, albo może tak samo blisko.” Nie wiemy, na ile jego samotność jest jego winą, na ile wynika z jego decyzji i błędów. Z pewnością w jakiejś mierze jest jego wyborem, konsekwencją zanurzenia się w przeszłości, albo może raczej odmowy wejścia w niezbyt cenioną przez niego teraźniejszość. Choć wie, że tak naprawdę istnieje tylko dzisiaj, dba o to, by i zewnętrznie wyrwać się ze swoich czasów: prowadzi swoje notatki odręcznie, w zeszycie; podróżuje wyłącznie komunikacją publiczną, w cichych, elektrycznych autobusach tęskniąc za głośnymi ikarusami; kupuje też zegarek Atlantic worldmaster z lat pięćdziesiątych, wymyślając mu całą historię pochodzenia…

Jest też bohater człowiekiem osadzonym w świecie książek, kupowanych często po omacku, dla ładnej okładki, ciekawej dedykacji… Za młodu zakochany był w książkach Sienkiewicza, które pochłaniał łapczywie. Dziś czyta rzeczy tak dziwne, jak “Słownik rytowników polskich“ barona Edwarda Rastawickiego, przepisując z niego niektóre fragmenty. Wspomina też swoje lektury Biblii: “Pierwsze licealne, z pogardą i z uśmieszkiem, na życzenie Pani Szumowskiej, której nienawidziłem z wzajemnością. Drugie, też Biblii Tysiąclecia, z neoficką gorliwością, gdy jamajscy mistycy o dziwnych fryzurach byli dla mnie ważniejsi niż wszystko inne. I te kilka ostatnich, Miłoszowych, Leopolickich, Wujkowych, z niejasnych przyczyn, z przerażeniem pięknem frazy, z narastającym podziwem dla księdza-poety być może większego niż Kochanowski i Grabowiecki.”

Wszystko to: zewnętrzne okoliczności, wewnętrzna odmowa zanurzenia się we współczesności, głosy i wspomnienia zmarłych, czynią z bohatera-narratora współczesnego pustelnika. Jak wspomniałem, notuje on przemiany otaczającego go świata, ale w nich nie uczestniczy, szukając głębszego sensu istnienia. Przy czym jego wyobcowanie z teraźniejszości niewiele ma w sobie z gniewu antytechnologicznych proroków, chcących zniszczyć współczesny świat, albo z utęsknieniem oczekujących dnia apokalipsy. Bohater “Sierpnia” przyjmuje rzeczywistość taką, jaką jest, po prostu nie potrafi i nie chce w niej uczestniczyć. Jednocześnie jest boleśnie świadomy tego, że nie ma możliwości prostego powrotu do przeszłości, czuje bowiem, “jak nieprzechodnie, twarde i oporne są wczoraj, przedwczoraj i wszystkie stojące z tamtej strony czasu tygodnie, miesiące i lata [...]. To pewnie przez to ściśnięte ze strachu powietrze poczułem, jak teraźniejszość trzyma mnie w uścisku. Jak z żadnej sekundy i minuty życia nie ma ucieczki.” A jednak z uporem wraca do przeszłości, tak jakby tylko przeglądając się w jej zwierciadle, potrafił odnaleźć sens “dzisiaj”.

Czy to jest powieść religijna? Z pewnością nie konfesyjna, Sołtys z równie dużą sympatią opowiada o katolickiej zakonnicy z przełomu XVII i XVIII wieku, o prawosławnej liturgii, jak i o Świadkach Jehowy, płacących najwyższą cenę za swe przekonania tak w III Rzeszy, jak i w ZSRR. Ale czy jest to powieść religijna w szerokim sensie, jako opowieść o człowieku, spotykającym Absolut?

Kiedy myślałem o narratorze “Sierpnia” przypomniało mi się zdanie, które przeczytałem kiedyś w innej powieści, o postaci w pewien sposób podobnej do niego: “Pośród wielu aktorów, którzy spotykali się w duszy jego, nietrudno było rozpoznać także obecność przebranego Boga.” Ten “przebrany Bóg” przychodzi zwłaszcza w osobach “świętych” i wszelkiej maści poszukiwaczy Najwyższego, którzy zaludniają karty książki. Są wśród nich m.in. barokowy poeta metafizyczny, Sebastian Grabowiecki; badacz dziejów protestantyzmu, profesor ChAT-u, Janusz Tadeusz Maciuszko; świątobliwa wizytka z warszawskiego klasztoru, Franciszka Teresa Kotowska; święty Roman Melodos, któremu sama Matka Boża podarowała najsłynniejszy cerkiewny hymn na Boże Narodzenie; znany prawosławny teolog, ks. Jerzy Klinger; dwóch artystów, stojących na pograniczu prawosławia i katolicyzmu, czyli Jerzy Nowosielski i Adam Stalony-Dobrzański; warszawscy Żydzi z obrazu Gierymskiego, świętujący Rosz Haszana; są wreszcie i wspomniani Świadkowie Jehowy i protopop Awwakum, przywódca starowierców. Choć tak różni w wyznawanej wierze, łączy ich żywe doświadczenie bóstwa. Narrator opisuje ich z dużą dozą życzliwości, może nawet skrywanego podziwu. Pozostaje jednak ciągle na zewnątrz ich doświadczenia, nie potrafiąc do końca samemu w nie wejść.

Bóg przychodzi też w najbardziej oczywisty sposób, poprzez liturgię. Ze względu na pochodzenie narratora, jest to liturgia wschodnia, przeżywana w cerkwi św. Jana Klimaka na Woli:

“Zapaliłem znicze, uprzątnąłem liście i pył i powoli, zmęczony upałem poszedłem do cerkwi. Tak jak wtedy zimą. Wtedy też szła msza, do zwykłych parafian dołączało już dużo Ukrainek i Ukraińców. Część wchodziła tylko na chwilę, zamaszyste żegnanie się z ukłonem, kilkanaście słów w starym języku i do pracy, w tramwaj albo w 167 przy mormonach. Szare kurtki, chustki na głowach, mężczyźni wąsaci i posępni. Ja zostałem, i zimą, i teraz, do końca. Spoglądając na współuczestniczących w nabożeństwie i naśladując ich, obcy. Ale inaczej obcy niż w kościele.

Ponieważ każda msza kotwiczy poza czasem, te dwie złożyły mi się w jedną śpiewem chóru. Mróz i upał ściśnięte w modlitwie, biała gołębica na tle zaśnieżonego grobowca Murzów-Muchów i czarne kawki pod letnim jesionem. Podwójni, jeszcze świętsi święci, podwójni, jeszcze bardziej czarno odziani księża, podwójny bas, baryton i podwójne w nich starosłowiańskie słowa.”

Mimo tak pięknego opisu liturgii, bohater czuje się obcy - inaczej (czyżby mniej?) niż na Mszy rzymskokatolickiej, ale jednak nadal obcy. Tak jakby nawet liturgia, o której wie, że “kotwiczy poza czasem”, nie pozwalała mu na bezpośrednie spotkanie z Najwyższym. Podobnie jak w przypadku spotkań ze świadkami Boga, pozostaje na zewnątrz tego doświadczenia, widzi jego sens, a jednak nie czyni go swoim.

Jest też i Bóg w tym niepokoju, który nie pozwala zasklepić się bohaterowi w płytko przeżywanym “dzisiaj”. W niepokoju, który każe mu oglądać się wstecz, by tam, przeglądając się w lustrze przeszłości, poszukiwać sensu, którego brakuje mu w codzienności. I chyba w całym tym jego krążeniu po Warszawie w poszukiwaniu czegoś więcej, Bóg, choć nierozpoznany, jest mu najbliższy, najwewnętrzniej przeżywany…

Czy bohater rozpoznaje ostatecznie przechadzającego się obok niego Boga? Podwójne zakończenie książki nie pozwala na proste odpowiedzi. Pierwsze z zakończeń, które nasuwają się na myśl narratorowi, mówi o zasadniczej nieprzekazywalności ludzkiego doświadczenia: «Wasze “brązowe” jest przecież innym brązowym niż moje, wasze “wysoki” nie jest moim wysokim, wasza “pusta ulica” jest pusta inną pustką. Wszyscy opisani na tych stronach odwracają się i patrzą ci w oczy. Kim jesteśmy? Jak wyglądamy?»

Drugie zakończenie, które proponuje narrator, zostawia więcej nadziei. “Można pojechać na Targową i spotkać tam gołębia z obrazkowego żartu. Można patrzeć, jak drepcze z kromką chleba na szyi. Za mocno jadł, za bardzo chciał. [...] Można próbować do niego podejść, by go wyswobodzić z tej farsy, i patrzeć, jak spłoszony odlatuje w kierunku Kłopotowskiego, by nieść jakąś niezrozumiałą gołębią nowinę, a chlebowy sznur kołysze mu się na szyi w słońcu. Potem pójść dalej. Dalej.“

Czy nie na tym może polegać pierwszy krok wiary i nadziei dla człowieka współczesnego? Tak często ludzie, których spotykamy, są jak ten gołąb, uwięzieni w świecie rzeczy, za mocno jedząc, za bardzo chcąc. Ale przecież w zaspokajaniu ciągle nowych potrzeb nie odnajdzie się spokoju, więcej, popada się w śmieszność. Dlatego, zdaje się mówić narrator, nie należy zatrzymywać się na poziomie łapczywego dziobania, lecz iść dalej, ciągle dalej, pomimo wszystko. Dalej, a więc i głębiej, choć czasem oznacza to wejście w samotność. To trudna droga, pod prąd naszych czasów. Może jedyna droga dla kogoś, kto jeszcze nie rozpoznał Boga, za którym tęskni.

Grzegorz Jazdon

Ten artykuł, tak jak wszystkie teksty na christianitas.org publikowany jest w wolnym dostępie. Aby pismo i portal mogły trwać i się rozwijać potrzebne jest Państwa wsparcie, także finansowe. Można je przekazywać poprzez serwis Patronite.pl. Z góry dziękujemy. 

 


Grzegorz Jazdon

(1984), mąż i ojciec, z wykształcenia teolog i administratywista, z zawodu pracownik muzeum. Członek Klubu Jagiellońskiego. Publikował na łamach "Przewodnika Katolickiego", "Pressji" i na stronie klubjagiellonski.pl