Wiele się z dzieje, wiele słów pada – także mocnych – w związku z pożegnalnym listem Justyny Melonowskiej. Najwyraźniej więc poruszył on ważne zagadnienia, dotykając też u zwolenników „więziowego” pojmowania katolicyzmu i ortodoksji pewnych czułych punktów. Moim zdaniem – słusznie poruszył. W gruncie rzeczy podejmuje on bowiem zagadnienia fundamentalne w kontekście dzisiejszej kondycji Kościoła i wszelkich nad nią dyskusji. Tych zaś nie brakuje, bo nie ulega wątpliwości, że w „ciekawych czasach” żyjemy. Jerzemu Sosnowskiemu odpowiadać nie trzeba: godnie i mądrze uczyniła to sama Autorka w swoim komentarzu. W moim przekonaniu jego emocjonalny tekst miał służyć przeżyciu pewnego uczuciowego „katharsis” i – jak napisał któryś z internautów w komentarzach – przywrócić nadwątlone poczucie wspólnoty środowiska „Więzi”. Czy cel ten został osiągnięty? Nie wiem. Ale innego pożytku z jego tekstu nie widzę. Księdzu Andrzejowi Dragule jednak odpowiedzieć należy, gdyż powołuje się na konkretne argumenty teologiczne jednego z wielkich i szanownych świętych. A „nieotwarci” autorytet świętych szanują.
Ksiądz Draguła przywołuje mianowicie symboliczną figurę użytą przez świętego Mediolańczyka, znaną jako meretrix casta. Zastrzega przy tym natychmiast, iż jest to oczywisty oksymoron, ponieważ nierządnica nie może być czysta, o czym wie każdy, kto czyta lamenty starotestamentowych proroków. Oto bowiem nierząd, nierząd duchowy, jest jednym z najniebezpieczniejszych, a zarazem najbardziej podstępnych grzechów Ludu Bożego. Uderza wszak w pierwsze przykazanie, a równocześnie niemal zawsze stroi się w szaty jakieś formy „pobożności”. Dostrzegali to wielokroć nauczyciele Izraela, piętnował to ich ustami sam Wiekuisty:
Gdzież są twoi bogowie, których sobie uczyniłaś?
Niech przybędą na pomoc, jeżeli cię mogą wybawić,
gdy spadnie na ciebie nieszczęście.
Bo ile masz miast, tyle też bogów swoich, Judo! (Iz 2,28)
Bałwochwalcy chcieli zazwyczaj jakoś „ubogacić” kult Jahwe (mówiąc dzisiejszym językiem); zapragnęli otworzyć się na już to na Filistynów, już to Kannanejczyków, Asyryjczyków i innych. Zamierzali więc dorzucić coś do kultu Jahwe, by stał się może bardziej „inkluzywny”, bardziej odpowiadał duchowym potrzebom Izraela (stąd pomysł, by pojawiło się na przykład jakieś żeńskie bóstwo), albo też w ogóle go porzucić na rzecz innych, bardziej „atrakcyjnych” religii i misteriów. Pismo dość brutalnie określa taką postawę jako (duchową) „ruję”:
Ktokolwiek jej szuka, nie musi się trudzić:
znajdzie ją w miesiącu jej rui.
Uważaj na swoje nogi, aby nie stały się bose,
i na swoje gardło, aby nie wyschło.
Lecz ty mówisz: "Na próżno! Nie!
Kocham bowiem obcych i pójdę za nimi (Iz 2, 24-25)
Tak to więc ludowi Izraela to, co obce wydaje się lepsze niż własne. Rodzima tradycja przestała mu smakować, a więc zaczął on szukać duchowych podniet u obcych. Na tym właśnie polega jego niewierność, jego główny grzech. Czy nie rozpoznajemy dziś owej postawy? Czymże jest zatem owo ekscytowanie się innością, wyszukiwanie jej za wszelką cenę (czy to po to, by przezwyciężyć kulturowe i religijne znudzenie?), wprowadzanie „opcji preferencyjnej” na rzecz wszelkich inności (mniejszości). Owa neurotyczna nienawiść własnej tożsamości, amnezja własnej historii, starczy uwiąd wraz z perwersyjnym niemal zapatrzeniem na ludy i kultury znacznie młodsze i słabiej rozwinięte (popatrywanie na nie niczym lubieżni starcy na Zuzannę), w przekonaniu, iż napicie się „świeżej krwi” inności odmłodzi murszejąca wiarę i umierającą kulturę?
Młoda szybkonoga wielbłądzica, brykająca na wszystkie strony,
wyrywając się na pustynię
w swej niepohamowanej namiętności chwyta łapczywie powietrze.
Któż powstrzyma jej żądzę? (Iz 2,23-24).
Zapewne powodów fascynacji innością jest więcej. Mogą nimi być: poczucie winy za rzeczywiste i rzekome winy kultury Zachodu wobec kultur innych (na przykład kolonializm), a może też urzeczenie myślą lewicową, szukająca sobie duchowej legitymizacji na kartach Ewangelii. Nie braknie także wśród „ortodoksów otwartych” tych, którzy po prostu do ortodoksji w ten czy inny sposób zupełnie się zrazili.
Jakiekolwiek jednak działałyby tu przyczyny, nie zmienią one faktu podstawowego, iż chrześcijanie są duchowym, wewnętrznym Izraelem, nowym Ludem Bożym i obowiązuje ich nadal pierwsze przykazanie, czyli zakaz duchowego cudzołóstwa. Bo też i wciąż te same czyhają na ludzi niebezpieczeństwa. Dotyczy to również pokusy bałwochwalstwa. Dziś nie polega ono oczywiście na czci oddawanej drewnu i kamieniom, gdzieś na szczytach pagórków. Przejawia się ono na ogół – stosownie do czasu – znacznie subtelniej. Współcześnie biblijnymi „cielcami” mogą stać się (oprócz prastarych jego postaci: mamony, władzy i ubóstwienia własnego ja) różnorakie idee: „etyka”, „polityka społeczna”, „równouprawnienie”, „tolerancja” i – nie inaczej – „otwartość”.
I tak się właśnie częstokroć dzieje dzisiaj. W cóż to bowiem nie angażują się „otwarci ortodoksi”! Pierwsza sprawa to, rzecz jasna, imigranci. To kwestia niejako dyżurna, pryncypialna, jak gdyby od niej zawisło nasze zbawienie (choć oczywiście nie jedyna). Bo oto jest ona strukturalnie związana z walką z tym, co Jerzy Sosnowski raczył był określić jako „nacjonalkatolską pseudoreligię”, a pod czym skrywa się generalna „ojkofobia”, czyli niechęć do własnej kultury, tradycji, historii, do własnej społeczności. „Otwarci” – jako idealiści – są bowiem zazwyczaj niezadowoleni z własnej wspólnoty, na ogół im w niej jakaś „pospolitość skrzeczy”, a to nacjonalizm, a to „rewanżyzm” (w stosunku do lustracji lub jakiejkolwiek innej formy rozliczeń komunizmu), a to znowu seksizm, patriarchalizm, nietolerancja... Często podejmowany jest również problem równouprawnienia (choć nie ma tu, jak się zdaje, jednej, programowej linii), a w związku z tym pojawia się idea wspierania już to kobiet, np. w prawie do kapłaństwa, już to gejów, już to innych grup mniejszościowych, nawet muzułmanów (czemuż by nie?), tak jak ostatnio uczynił to arcybiskup Florencji Giuseppe Betori, przekazując grunty kościelne pod budowę meczetu. Co odpowiedział on swoim krytykom? „Cieszę się, że mogę pokazać, jak Kościół katolicki we Florencji szanuje wolność religijną i promuje wolność wyznania”. To jest właśnie współczesne bałwochwalstwo w najczystszej postaci. Promocja wolności wyznania stała się ważniejsza, niż Ewangelia, a realizacja zadań politycznych liberalnego modelu państwa – ważniejsza, niż nakaz szerzenia wiary Chrystusowej gwoli zbawienia tych, którzy wciąż znajdują się poza Kościołem. Biskup powinien iść do muzułmanów, by nawracać ich na prawdziwą wiarę. To jest jego, jako biskupa, zadanie. I to nawet wtedy, gdy oznaczałoby to groźbę natychmiastowego ukamienowania. Zapominamy jednak o podstawach, dlatego zapominamy też o męczennikach. Arcybiskupa najwyraźniej nakaz misyjny już nie dotyczy. Natomiast wziął w siebie serca Imagine Lennona: kochajmy się wszyscy bez względu na wszystko. Ale to już nie jest chrześcijaństwo. To pokusa wewnątrzświatowego samozbawienia, o której wspomina Melonowska.
W myśl takiej „otwartej” interpretacji ortodoksji wspominany przez ks. Dragułę św. Ambroży musiałby poradzić św. Augustynowi jakoś tak: „Ejże, po cóż Ty się męczysz ze sobą, młody człowieku? Jezus i tak cię kocha, więc daj sobie już spokój z tym wewnętrznym szamotaniem. Przekażmy sobie znak pokoju, a Ty po prostu wstąp do kościoła między jedną a drugą ucztą, między jedną a drugą kobietą, będzie dobrze! A ponieważ jako biskup promuję wolność wyznania, mała prośba na koniec: pozostań manichejczykiem. Różnorodność jest przecież piękna! Nie budujmy żadnych źle kojarzących się monokonfesyjnych monolitów”. Św. Augustyn jednak takich słów nie usłyszał. I sam również potem nie upierał się przy podobnej pobłażliwej, „inkluzywnej” postawie w kontekście choćby sporu z donatystami. Ostatecznie, jak wiemy, wezwał do jak najsurowszej rozprawy z heretykami. Gdyby Ojcowie na Soborach Powszechnych byli tak „otwarci”, jak to się dziś proponuje, nie mielibyśmy dzisiaj nawet Credo. Natomiast św. Mikołaj na Soborze w Nicei – jak chce tradycja – po prostu nakładł Ariuszowi po twarzy za jego szalone i bluźniercze idee dotyczące Syna Bożego. Możemy się na to oburzać, ale pamiętajmy – to dzięki takim „niezłomnym”, jak św. Atanazy czy św. Mikołaj, ks. Draguła i reszta otwartych może dziś wierzyć w to, co wierzy.
Lecz jeśli do jakiegoś miasta wejdziecie, a nie przyjmą was, wyjdźcie na jego ulice i powiedzcie: Nawet proch, który z waszego miasta przylgnął nam do nóg, strząsamy wam. Wszakże to wiedzcie, że bliskie jest królestwo Boże. Powiadam wam: Sodomie lżej będzie w ów dzień niż temu miastu (Łk 10,10-12).
Te właśnie słowa mają przekazać chrześcijanie posłani w świat, nie powinni zaś uprawiać nierząd ze „światem”. Kościół bowiem udziela siebie tym wszystkim, którzy w pokorze do niego przychodzą i chcą się z nim związać sakramentalnym węzłem. Ale to nie jest nierząd, który plami przecież tego, kto się nim para. To jest Miłość Przedwieczna.
Bartosz Jastrzębski
Bartosz Jastrzębski, (1976) doktor habilitowany kulturoznawstwa, pisarz, filozof, etyk, wykłada w Instytucie Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Wrocławskiego. Interesuje się pograniczem filozofii, antropologii i literatury, a także historią oraz poszukiwaniami duchowymi i religijnymi. Tropi motywy przewodnie codzienności, jej udręki i drobne nadzieje, którym poświęcił trzy tomy esejów: Pająk. Szkice prawie filozoficzne (2007), Próżniowy świat (2008) oraz Wędrówki po codzienności. Eseje o paru ważnych rzeczach (2011). Pisarz i podróżnik. W 2012 roku otrzymał Nagrodę im. Beaty Pawlak za książkę Krasnojarsk zero (wraz z Jędrzejem Morawieckim). W 2013 roku opublikował zbiór esejów Przedbiegi Europy. Gawędy podróżne, a w 2014 ukazały się jego dwie książki poświęcone współczesnemu szamanizmowi: Współcześni szamani buriaccy w przestrzeni miejskiej Ułan Ude oraz Cztery zachodnie staruchy. Reportaż o duchach i szamanach (współautor: Jędrzej Morawiecki). Obecnie zajmuje się przede wszystkim konserwatywną myślą społeczno-polityczną oraz jej związkami z teologią.