Lewica wiele nauczyła się w dwudziestym wieku. Przede wszystkim zrozumiała, że sama przemoc nie wystarczy by utrwalać zmiany polityczne. Eksperyment rewolucji bolszewickiej okazał się spektakularną klęską, którą sami lewicowcy potem demontowali. Tak było przecież i w Polsce, gdzie dzisiejsze środowiska radykalnej okcydentalizacji stanowiły ważny komponent opozycji antykomunistycznej do roku 1989. Po tym roku można było zacząć już inną rewolucję, stosującą nowe metody, które wypracowały choćby wyrastające od lat sześćdziesiątych w Stanach Zjednoczonych tożsamościowe ruchy społeczne.
Lewicowy filozof Mark Lilla w książce “Koniec liberalizmu jaki znamy”, pisanej po zwycięstwie Trumpa w 2016 r., zauważył, że lewicowe ruchy społeczne doprowadziły amerykańską politykę do fiksacji na partykularnych interesach grup, które w skali całego amerykańskiego społeczeństwa stanowią wielkość całkowicie minimalną. W książce jako przykład podane są osoby transpłciowe. Ta fiksacja, jak mówi Lilla, spowodowała tak głęboki podział społeczeństwa na partykularne i rywalizujące ze sobą grupy, że zagrożona została idea wspólnego amerykańskiego obywatelstwa. Wręcz sens istnienia Amerykanów ze Stanów Zjednoczonych jako jednego narodu. Zdaniem Lilli to zniechęcenie do dominacji polityk emancypacyjnych nad całością sprawiło, że poprzednie wybory wygrał znienawidzony przez lewicę i nielubiany przez Republikanów Trump. Jak pisze tłumacz książki, publicysta “Kultury Liberalnej” Łukasz Pawłowski: “Osoby transpłciowe, które zajmują centralne miejsce w wyobraźni amerykańskich liberałów, stanowią niecałe 0,5 proc. odsetka wszystkich Amerykanów”. Czy nie przypomina nam to nachalnej promocji marginalnych środowisk politycznego homoseksualizmu na polskiej scenie publicznej? Środowisk, które zresztą wcale nie reprezentują ogółu osób o skłonnościach homoseksualnych w Polsce. Zróżnicowanie polityczne i społeczne homoseksualistów jest czymś oczywistym. Robi się jednak wiele by przymuszać tych ludzi do porzucenia swoich kulturowych afiliacji i politycznych poglądów, nieraz prawicowych czy nawet katolickich, na rzecz jednej, emancypacyjnej wojenki o aspołecznych celach i środkach działania.
Przywołajmy jeszcze raz Marka Lillę, który mimo, że jest pod wieloma względami zwykłym lewicowcem jednocześnie rozumie, że oddawanie polityki w ręce coraz bardziej skrajnych grup grozi rozpadem narodowej spoistości lub - jeśli ktoś woli takie określenie - spoistości wspólnoty politycznej. “Polityka tożsamości na lewicy odnosiła się najpierw do dużych grup społecznych - Afroamerykanów, kobiet - które szukały zadośćuczynienia za historyczne krzywdy [...] Ale już w latach 80. ustąpiła miejsca pseudopolityce samouwielbienia i nieustannie zwężającym się, coraz bardziej wykluczającym autodefinicjom, które dziś rozwijają się na naszych uczelniach i uniwersytetach. Miało to przede wszytkim i ten skutek, że młodzi ludzie ponownie skupili się na sobie [...]. W rezultacie stracili gotowość do myślenia o dobru wspólnym - pisze Lilla. Stracili także zdolność “do trudnego i niewdzięcznego zadania polegającego na przekonywaniu ludzi bardzo od nich odmiennych” - kontynuuje autor. Charakterystyka ta bardzo pasuje do uczestniczek tzw. strajku kobiet z ich przekonaniem, że swoich celów nie muszą konfrontować z tymi, którzy inaczej niż one rozumieją dobro narodu. Z przekonaniem, że mogą je osiągać przemocą, czasem bezpośrednią, częściej polegającą na instrumentalnym posługiwaniu się prawdą.
Ruchy społeczne chętnie kojarzy się ze słowami Martina Luthera Kinga, tym słynnym “I had a dream…”. Znacznie mniej chętnie z technikami wpływu jakie wypracowano w czasach, gdy ruchy te zdobyły szerszy zasięg. Dostęp do uniwersytetów i mediów pozwolił na znacznie mniej ekstensywne metody oddziaływania niż rozgłos uzyskiwany przez charyzmatycznych liderów. Ponieważ debata uniwersytecka także nie przynosiła oczekiwanych rezultatów - wciąż pojawiali się krytycy postulatów lewicy - potrzebny okazała się skuteczny mechanizm społeczny. I wynaleziono go. Po pierwsze zawsze należy stawiać się w pozycji ofiary i to niezależnie od faktów, a także dalej stosować przemoc, tylko skutecznie ją kamuflować.
Tak wyglądała zresztą przemoc symboliczna w Polsce po roku 1989, gdy “Gazeta Wyborcza” arbitralnie definiowała ramy dyskusji według własnych standardów i decydowała, kto i na jakich warunkach może być do debaty dołączony. Zawsze warto przypominać, że “cancel culture”, modne dziś hasło opisujące praktyki wykluczania z debaty, miało swoją złotą erę w Polsce lat 90. Niewygodnych uczestników debaty po prostu pomijano, naznaczano ich moralnym piętnem, stygmatem oszołomstwa czy fanatyzmu by uniknąć żmudnej z nimi konfrontacji na zasadach publicznej dyskusji. Kościół błyskawicznie po roku 1989 stał się “wrogiem demokracji”. Nie dlatego, że zaproponował ustanowienie w Polsce np. rządów autorytarnych czy - jak pisano po roku 1989 - teokracji. Ale dlatego, że miał inną wizję ładu społecznego niż postsolidarnościowa liberalna lewica. Ta zaś dzięki dostępowi do największego wiarygodnego wówczas medium ustanowiła “obrządek” społeczno-polityczny, w którym katolików i prawicę powiązano z całym wianuszkiem negatywnych skojarzeń.
Od tamtych czasów bezpośrednie wpływy środowiska lewicy laickiej zmniejszyły się, ale techniki przemocy są używane sprawniej i bez specjalnych skrupułów. Pojawiło się wiele środowisk budujących swój kapitał polityczny na osobach o skłonnościach homoseksualnych, na ich rzekomej prawnej dyskryminacji. Akcje afirmatywne politycznego ruchu homoseksualnego, to rzecz jasna klisze kulturowe służące do miękkiego wprowadzania technik przemocy. Różnica między Polską a Ameryką jest taka, że w Stanach Zjednoczonych homoseksualizm był karany i realnie dyskryminowany, a w nowoczesnym państwie Polskim nigdy nie podlegał prawnemu wykluczeniu. Nikt lub prawie nikt nie słyszał o tym, że Polska w 2016 roku przyznała status uchodźcy homoseksualnemu marokańczykowi z powodu zagrożenia karą za akty homoseksualne w jego ojczyźnie. Nagłaśnianie tej sprawy nie było na rękę Kampanii Przeciw Homofobii, która przyłączyła się do postępowania w charakterze uczestnika. Czy może być bowiem powiedzieć cokolwiek dobrego o Polsce rządzonej przez prawicę, gdy trwa “wojna kulturowa”?
Media liberalne nieustannie stosują zabiegi jednostronnej trywializacji zajść konfliktowych, co pozwala na ustawianie emocji opinii publicznej, która nie jest zainteresowana lub nie ma zwyczajnie możliwości sprawdzić wszystkich faktów. Marsz Równości w Białymstoku z roku 2019 został przedstawiony w głównym nurcie mediów w Polsce niczym zderzenie sił dobra i zła, polskie Stonewall. Nie znaleziono wtedy ewidentnych ofiar przemocy po stronie tęczowej. Przez jakiś czas symbolem pognębienia tęczowych aktywistów była fotografia zakrwawionej kobiety. Tyle, że okazała się ona uczestniczką jednej z kontrmanifestacji.
“Debata publiczna jest strywializowana, spolaryzowana i zupełnie nie nastawiona na dotarcie do prawdy. Już ustalanie stanu faktycznego jest poddane ideologicznej presji. Niezwykle rażące było oczekiwanie, że każdy - w ciągu doby - zajmie stanowisko potępiające kontrmanifestantów. A było od początku jasne, że sytuacja jest zniuansowana, a grup kontrmanifestantów było bardzo wiele. Jedni modlili się pod katedrą, były grupy kibicowskie, które chciały zajść drogę marszu, były wreszcie grupy gotowe do stosowania przemocy. Jednak i sam marsz dzielił się na frakcje, jedne chciały prowokować agresję, by uczynić się ofiarami przemocy, inne chciały pokojowo przemaszerować. Była wreszcie policja, która być może przekroczyła swoje kompetencje, próbując rozdzielić manifestantów zamiast poprowadzić marsz bezpieczną ścieżką. Gdy zaś doszło do zamieszania, funkcjonariusze wybrali dawno skompromitowaną taktykę wyłapywania wszystkich wokoło. Jest to działanie o charakterze represji i zastraszania, a z samych kilkudziesięciu zatrzymanych robi się kozła ofiarnego debaty publicznej.” - mówił mi w tamtym czasie Jerzy Kwaśniewski z Instytutu Ordo Iuris, komentując zajścia (“Marsze równości są aktami przemocy”, “Do Rzeczy” 36/2019).
Równocześnie z trudem do debaty przebijały się informacje o obsceniczności, wulgarnych zachowaniach i naruszaniu uczuć religijnych. Czyny te, łamiące polskie zasady konstytucyjne, bez wątpienia trzeba zakwalifikować jako przemoc. Wyśmiewając głosy sprzeciwu wobec oklejania kościołów plakatami z Matką Bożą w tęczowym nimbie, śmiano się faktycznie z polskiego prawa. Widoczna była latem 2019 roku strategia ignorowania zarzutów wobec lewicy kierowanych zwykle przez mniejsze prawicowe media lub indywidualnych uczestników debaty w mediach społecznościowych. Prezydent Gdańska Aleksandra Dulkiewicz chciała przemilczeć parodię procesji Bożego Ciała podczas gdańskiego marszu. W zasadzie udało się przemilczeć ataki na księży, które wtedy miały miejsce. Wiemy dziś dobrze, że ukrywanie jest ważną częścią skutecznych praktyk przemocowych. Cały ich szereg zaplanowano w tzw. “warszawskiej Karcie LGBT+” będącej wielkim imadłem do łamania sumień i uprzywilejowania tych, którzy zadeklaruja się jako przedstawiciele amorficznej “wspólnoty LGBT+”. Wolność gospodarcza, zasady zatrudniania i praktycznie całe społeczne życie powinno być weryfikowane z jednej perspektywy - aktualnego stanu świadomości liderów politycznego ruchu homoseksualnego.
Przemocą polityczną była także manipulacja Barta Staszewskiego, który - ze wsparciem mediów - dokonał stygmatyzacji gmin przyjmujących Samorządową Kartę Rodziny. Gminy te chciały potwierdzić swoje przywiązanie do polskich wartości konstytucyjnych i naturalnej instytucji rodziny. Jednak aktywiści zawieszając oszczercze, przypominające znaki drogowe, tablice z napisami “Strefa wolna od LGBT” działali bezpośrednio na polityczną szkodę Polski. Ich tożsamościowi pobratymcy z Brukseli potraktowali “performance” jak prawdę i straszyli ukaraniem gmin finansowo. Wykorzystanie kłamstwa w celach politycznych trudno traktować inaczej niż agresję wobec Polski i jej konstytucji. Trwajaca próba stworzenia pozatraktatowego precedensu, w którym finanse miałby być przyznawane państwom ze względu na arbitralnie określane przez Komisję Europejską i Parlament Europejski warunki polityczne, jutro może być narzędziem wymuszania przywilejów dla politycznego ruchu homoseksualnego, wymuszania wprowadzenia prawa aborcyjnego, a może i dyskryminacji osób wierzących.
Przemoc kłamstwa jest chlebem powszednim wobec aktywnych publicznie katolików i ludzi prawicy. W ostatnim sprawozdaniu Instytutu Ordo Iuris możemy przeczytać, że sądy nakazały publikację sprostowań w artykułach na temat tej organizacji w mediach francuskiej agencji AFP, w tvn24, na portalach wp․pl, polityka․pl, dziennikzachodni․pl, money․pl czy oko․press.
Przejdźmy jednak do rękoczynów. Sprawa Michała Szutowicza znanego jako Margot, była jawnym przykładem usprawiedliwiania przemocy przez środowiska liberalne i lewicowe. Jego chuligański atak i próbę pobicia wolontariusza Fundacji PRO - Prawo do życia przedstawiano bez żadnych podstaw jako “zatrzymanie obywatelskie”. Utrudniano jego aresztowanie i prezentowano jako ofiarę państwowej przemocy. Gdyby nie publikowane filmy z miejsc konfrontacji można by pomyśleć - na podstawie przekazów medialnych - że policja pałowała ludzi jak milicja opozycję w PRL. Tymczasem zobaczyliśmy agresję ulicznej lewicy, niszczenie mienia publicznego, sprzętu policyjnego i wreszcie słowne a także fizyczne ataki na funkcjonariuszy.
Nie da się zliczyć zasięgu i ilości przemocy słownej, której doświadczają dziś Kościół i katolicy w Polsce z powodu swoich przekonań moralnych, np. w sprawie ochrony życia. Wystarczy przejrzeć teksty opublikowane po eskalacji na ulicach polskich miast proaborcyjnej agresji, by szybko znaleźć usprawiedliwienie dla przerywania Mszy (co jest czynem zabronionym), kwestionowanie praw obywatelskich katolików, jako “odpowiedzialnych za zło”, nazywanie obrońcy kościołów bojówkarzami, a szturmujących “słusznie protestującymi” (zob. “Protesty w kościołach. Odpowiedź na grzechy Kościoła? Nie wolno? A może trzeba?”, oko.press 27.10.2020). Czy możemy znaleźć jakieś reakcje celebrytów podejmujących np. akcję “murem za wolnością religijną”? Nie mówiąc już o bezpośrednim wsparciu Kościoła?
W dniu 26 listopada na portalu DoRzeczy.pl można było przeczytać, że toczy się blisko dziewięćdziesiąt postępowań w sprawie zniszczenia miejsc kultu, majątku kościelnego, zakłócania kultu religijnego, a nawet uszkodzenia ciała. Praktycznie każdego dnia publikowane były w ostatnich tygodniach kolejne udokumentowane informacje o przypadki ataków na ludzi broniących kościołów lub miejsca kultu. A tymczasem liberalno-lewicowa kandydatka na Rzecznika Praw Obywatelskich Zuzanna Rudzińska-Bluszcz była łaskawa zapytać: “Na jakiej podstawie prywatne bojówki bronią dostępu do kościołów?” Z kolei Rafał Pankowski ze Stowarzyszenia “Nigdy Więcej” razem z dziennikarzem Juliuszem Ćwieluchem żartowali sobie w “Polityce”, ile to kościołów spalili, a serio prężyli nuskuły jak dzielnie bronili kobiet przed “nazistami”. Ten język mówi wszystko o alternatywnej rzeczywistości, w której z ofiar robi się agresorów. Tymczasem w sobotę 28 listopada przy pl. św. Gertrudy w Krakowie użyto przeciw obrońcom kościoła pałek teleskopowych i gazu łzawiący, a stojący w pobliżu policjant - jak mówią świadkowie - nie zareagował.
Kolejne przypadki milcząco lub aktywnie usprawiedliwianej przez mainstream i polityków przemocy można by mnożyć. Nie wspominam już nawet szerzej o dehumanizacyjnym języku używanym wobec tych spośród nas, którzy się jeszcze nie narodzili i mogą mieć nieszczęście począć się pod butem barbarzyńskich wyznawców czerwonego pioruna.
Mark Lilla mówi w swojej książce, że polityka radykalnych tożsamości wprowadziła Stany Zjednoczone w powszechny stan braku poczucia odpowiedzialności za kraj jako całość. Jaką wizję odpowiedzialności za Polskę mają Ci, którzy kryją przemoc swoich, przemilczają nieprawomyślne ofiary, wprowadzają skrajne i mikroskopijne ruchy społeczne w stan rewolucyjnego samouwielbienia dając im możliwość masowej transmisji nihilistycznych przeżyć? Jakie wspólne dobro i jakie czyny stoją za działaniami Marty Lempart, Klementyny Suchanow, Barta Staszewskiego czy Margota i wspierających ich mediów, polityków, celebrytów? To proste pytanie trzeba sobie zawsze stawiać w chwilach wątpliwości czy sprzeciw wobec rewolucji na pewno jest czymś właściwym.
Tomasz Rowiński
-----
Drogi Czytelniku, prenumerata to potrzebna forma wsparcja pracy redakcji "Christianitas", w sytuacji gdy wszystkie nasze teksty udostępniamy online. Cała wpłacona kwota zostaje przeznaczona na rozwój naszego medium, nic nie zostaje u pośredników, a pismo jest dostarczane do skrzynki pocztowej na koszt redakcji. Co wiecej, do każdej prenumeraty dołączamy numer archiwalny oraz książkę z Biblioteki Christianitas. Zachęcamy do zamawiania prenumeraty już teraz. Wszystkie informacje wszystkie informacje znajdują się TUTAJ.
-----
(1981), redaktor "Christianitas", redaktor portalu Afirmacja.info, publicysta poralu Aleteia.org, senior research fellow w projekcie Ordo Iuris: Cywilizacja Instytutu Ordo Iuris, historyk idei, publicysta, autor książek; wydał m. in "Bękarty Dantego. Szkice o zanikaniu i odradzaniu się widzialnego chrześcijaństwa", "Królestwo nie z tego świata. O zasadach Polski katolickiej na podstawie wydarzeń nowszych i dawniejszych", "Turbopapiestwo. O dynamice pewnego kryzysu", "Anachroniczna nowoczesność. Eseje o cywilizacji przemocy". Mieszka w Książenicach koło Grodziska Mazowieckiego.