Mój stosunek do tej książki zaczął się od wzgardy, a przechodząc przez krytykę i uznanie, doszedł do entuzjazmu. Mówiłam sobie: nie będę czytać literatury kobiecej, a już na pewno nie przeczytam pamiętniczka pensjonarki! Rzeczywiście, świat powieściowy klei się od „ładności”: drażnią stare domki obrośnięte różami, picie gorących czekolad przy kominku, sztuczna grzeczność lokalnej społeczności, adoracja rzeczy rzadkich i znakomitych (w rodzaju czytania Bedy Czczigodnego po porannej mszy w klasycznym rycie rzymskim), pretensjonalne dzieci, a w końcu nieznośny bohater, który włada dziesięcioma martwymi językami (nie wiedziałam, że jest ich więcej niż trzy).
Krytyka przyszła wtedy, gdy stwierdziłam, że „Przebudzenie” (to jakiś de Mello?) przypomina kobiecego bloga i z tego powodu nie radzi sobie z treścią. Mówiłam: szkoda, że autorka nie wie, że ciasto proszkowe nie podniesie zatopionych w nim wiśni; do tego trzeba organicznej mocy drożdży! Zwłaszcza, że kaliber tematów jest naprawdę ciężki: hierarchia płci i feminizm, małżeństwo, tożsamość kobiety w zderzeniu ze światem męskim, wiara i ateizm, prawda i iluzja, modele wychowania, jakość życia społecznego, źródła gospodarki… Na tym etapie już jednak wiedziałam, że książka jest nie tylko o „odnajdywaniu rzeczy prostych”, jak chcą wydawcy. Tu było coś więcej – znacznie więcej.
Uznanie przyszło z chwilą, gdy dostrzegłam, że wszystko jest na swoim miejscu: że forma doskonale mieści przekaz, bo to powieść z kluczem, a może i nawet powieść detektywistyczna, tylko taka bez zwłok, natomiast z ofiarą – jak najbardziej. Coś mi mówiło, że mieszkańcy miasteczka nie bez powodu są jacyś dziwni, że „mężczyzna z fotela” musi być zarazem surowy i „najlepszy”, że ważną postacią jest matka i że przyjaciel ma zwyczaj zjawiać się zawsze w krytycznych momentach. Uważnie czytając odkrywałam, że od początku ktoś tu mówi przez znaki i że w końcu wszystko zostaje wyjaśnione samą dynamiką intrygi. Wszystko – z zagadką formy włącznie, bo gdzieś w połowie autorka mruga okiem, mówiąc: nie jestem Jane Austen, ale nie daj się nabrać na kicz (którym, już w samym tytule, okazał się „Demon i panna Prym” Paola Coelha).
Więc mój entuzjazm w końcu wybuchł, gdy cierpliwie układając puzzle, nabierając pewności co do pierwszych przeczuć, rozszyfrowałam zagadkę. A jest nią przeniknięte każde zdanie, każde słowo tej inteligentnej, oryginalnej i mądrej powieści. Przebudzenie, panny, Prim. – Co? Kogo? Do czego? Oczywiście nie powiem, żeby nikomu nie zepsuć zabawy. Powiem tylko, że najgłębsza warstwa (bo warstw jest kilka) kojarzy mi się z doświadczeniem rodaczki naszej autorki, która pracowała w branży palonego cukru, a także z wierszami jej młodszego współpracownika (ale nie do niej).
Książka dla kobiet? Owszem, i to jaka! Rzecz, która skrzy się odniesieniami do najlepszej literatury angielskiej, zwłaszcza kobiecej. Książka dla mężczyzn? Jest szansa, że coś załapią, o ile wcześniej czytali św. Benedykta, św. Tomasza, bł. J. H. Newmana, a najlepiej, gdyby coś wiedzieli o tajemniczym Johnie Seniorze. Poza solidną literaturą, książka jest bowiem także swoistym testem na płeć mózgu: tam, gdzie mężczyzn zainteresuje zachwalany przez panów-recenzentów „powrót do człowieczeństwa przez czytanie klasyków”, „sprzeciw wobec nowoczesności”, „Chestertonowski dystrybucjonizm” czy inne konserwatywne „ideolo”, tam dla kobiet najciekawszy będzie jej wielki temat – miłość. Taka hipoteza, do sprawdzenia.
Monika Grądzka-Holvoote
Natalia Sanmartin Fenollera, „Przebudzenie senority Prim”, powieść hiszpańska, 2013.
(1970), romanistka, tłumaczka. Członek redakcji "Christianitas". Mieszka we Francji.