Wspomnienia
2025.09.25 16:15

Prymas Glemp

Ten artykuł, tak jak wszystkie teksty na christianitas.org publikowany jest w wolnym dostępie. Aby pismo i portal mogły trwać i się rozwijać potrzebne jest Państwa wsparcie, także finansowe. Można je przekazywać poprzez serwis Patronite.pl. Z góry dziękujemy.

 

Prymas Glemp jest w mojej pamięci figurą dziwnie skomponowaną. Zasadniczo - z chwiejności, wynikającej być może z częstego braku własnego zdania, oraz z pewnej ostatecznie godnej szacunku gotowości dźwigania ciężaru, który go przerastał. Takie to złożenie było wewnątrz wielkiej złoconej ramy,w którą został wstawiony i wewnątrz której wytrwał.

Tak to widzę od dość dawna. Ale nie zawsze tak było.

Pochodzę z czasów, w których większość ludzi wierzących przyjmowała każdą kościelną nominację jak widzialny objaw niewidzialnego ruchu palca Bożego. Nie pamiętam czy obejmowało to mianowanie proboszczów, ale na pewno dotyczyło biskupa-prymasa.

Tak więc gdy w jakiś czas po wielkim pogrzebie Prymasa Tysiąclecia usłyszeliśmy, że na stolicy warszawskiej (i gnieźnieńskiej) nastąpi po nim Józef Glemp, wówczas biskup warmiński - tylko przez moment opanowywaliśmy kompletne zaskoczenie, gdyż dłuższe w nim przebywanie byłoby chyba znakiem złego ducha. "Glemp" - to nazwisko, dziwnie brzmiące po nazwisku "Wyszyński", znałem co prawda (czytający dużo piętnastolatek) z krążącej tu i tam listy domysłów (był na niej ks. Tischner, będący wtedy w pierwszym rozbłysku sławy). Ale nie mówiło mi nic a nic. Na szczęście, jak szybko nam przypomniano, był przecież sekretarzem Księdza Prymasa. Ach, tak? To już cię kochamy!

Ubrałem się w mój harcerski mundur galowy - jak w maju na pogrzebie kardynała Wyszyńskiego - i poszedłem na ingres. Ingres jak to ingres biskupi, był fo katedry - ale z racji wielkiego zgromadzenia Msza została odprawiona na ołtarzu prowizorycznym przed Św. Anną. Z tej Mszy pamiętam wspinanie się nieco po ścianie tegoż kościoła, żeby ponad głowami tłumu zobaczyć nowego Prymasa przy ołtarzu, głoszącego.

I potem dość długo traktowałem Prymasa bardzo osobiście, zgoła po synowsku: tzn. w różne święta chodziłem do katedry lub tam gdzie Prymas celebrował (np. u Św. Krzyża byłem w dniu, w którym spotkał się z Warszawą wróciwszy z Rzymu po swej kreacji kardynalskiej). "Wpadałem" na Miodową - oczywiście tylko do "przedpokojów", w różnych sprawach. Ale w ten sposób trafiałem na różne okazje. Np. składałem Prymasowi życzenia imieninowe w dużej sali (przy takiej okazji dostałem od niego "w zamian" książkę Gogacza "Dziesiątek różańca refleksji"). Nigdy jednak nie stałem się przez to notus pontifici, raczej po prostu - byłem rozpoznawany przez "niższe szarże" (np. siostrę Janę).

W stanie wojennym bardzo Prymasa szanowałem - a to nie była już oczywista postawa, jak parę miesięcy wcześniej. Wraz z kolejnymi prymasa Glempa wystąpieniami, miarkującymi gniew spacyfikowanej Solidarności i dość koncyliacyjnymi, powstała tu w środowiskach opozycyjnych kontrowersja: z Prymasem czy wbrew niemu? W paryskiej "Kulturze" i w podziemnych biuletynach lewicowo-laickich jeżdżono wtedy po nim równo, włącznie z histerycznymi metaforami poetyckimi o kompromisach z diabłem. Przeciwstawiano mu Jana Pawła II i kardynała Macharskiego, oczywiście biskupa Tokarczuka. Solidarnościowi dobrzy ludzie woleli to wszystko owijać w bawełnę lub zamykać w kaczmarskie: "Spawacz gra w bambuko z Glempem". Ja zaś - wraz z przesuwaniem się w stronę antyinsurrekcyjną i antyzadymową - byłem z Prymasem z coraz większym przekonaniem i zaufaniem. Chociaż nie byłem związany z RMP, to akurat w tej sprawie dobrze moje ówczesne przeświadczenia opisywały apologie Prymasa na łamach "Polityki Polskiej", solidnego pisma tego środowiska (apologie autorstwa piszącego pod pseudonimem Tomasza Wołka).

Prymas zresztą nie przestawał drażnić podziemia. Z jednej strony bowiem autentycznie zabiegał o prześladowanych, ale z drugiej - coraz jaśniej wyrażał swoje przeświadczenie, że Solidarność już nie wróci i trzeba znaleźć inne rozwiązania. Mówił to - poza Polską, w wywiadach za granicą. Był więc "zdrajcą".

A był to czas szczególnie bolesny i gniewny. Było w Polsce wielu ludzi, po których aparat stanu wojennego przejechał się i ich poharatał. Więc Prymas przedstawiany jako "dogadujący się z mordercami" nie budził już entuzjazmu, wcale nie! Więc - był "zdrajcą". A przecież - co wiemy dziś i przy czym oddychamy ze spokojem - akurat Józef Glemp nigdy zdrajcą nie był. Nie był też nigdy współpracownikiem SB (co przecież "nie omijało" także księży w stanie wojennym wielbionych za "opozycyjność"). Nigdy nie dał się zwerbować komunie. Była w nim, tak się domyślam, ta jakaś ludowa nie-subordynacja i jakaś rzeczywiście księżowska wierność - że esbecy nic z tym nie potrafili zrobić. Więc - on zdrajcą nie był. Ale nie stawiał na Solidarność. Więc ludzie go za zdrajcę uważali. Lub za mięczaka.

Znajdowałem się wśród tych, którzy sądzili, że jest za tym jakaś głębsza myśl - wizja utwierdzenia ruchu niezależnego narodu na podstawach lepiej zdefiniowanych niż solidarnościowy sprzeciw, z innymi ludźmi i innymi odniesieniami ideowymi. I dziś myślę, że ktoś czy coś wówczas podpowiadało Prymasowi tę alternatywę. Ale nie sądzę, żeby miało to szanse - w zestawieniu z realnymi potencjałami w kraju. Prymas potrzebowałby elity przywódczej o potencjale porównywalnym z czołówką "mózgów opozycji", no i zasobów innych niż z Banco Ambrosiano. A nie miał. Wyjście na pozycję "trzeciej siły" byłoby w tych warunkach wyjściem na mróz w slipkach: i się zamarza, i się jest śmiesznym.

Prymas nie wyszedł tak, choć  chyba się trochę przymierzał (drugi skład Prymasowskiej Rady Społecznej...). Może nie zdążył - bo Jan Paweł II miał inną wizję, najwyraźniej stawiając jednak na Solidarność, a raczej na kościelno-opozycyjny sztandar wolności. I Prymas musiał spasować. Na pewno od tego czasu wiedział już, że nie warto samemu zbyt wiele kombinować - skoro Papież w końcu i tak zarządzi swoje także na tym polskim gospodarstwie.

Trochę Prymas zjadał żabę. W 1987 przyjechał z kolejną pielgrzymką Papież - i to wtedy głosił o solidarności na Zaspie. Gdy pojawiali się obaj, Ojciec Święty był, wiadomo, superstar. Przy nim i Wyszyński w 1979 był już "tym drugim" - ale w 1987 Glemp przy Janie Pawle był niestety, gorzej, jak ktoś niekonieczny (choć, tak myślę, mało kto spośród wiernych by ośmielił się tak to sformułować).

No i wtedy, 8 czerwca 1987, w dniu przyjazdu Papieża do Polski staliśmy w harcerskiej "białej służbie", w szpalerze na Miodowej, przy wejściu do katedry warszawskiej. Ulica była zablokowana przez służby porządkowe, milicyjne i kościelne. Po drugiej stronie, w witrynie jakiegoś sklepu stały jak żywe manekiny sprzedawczynie, też czekając na widok Gościa. A ja z kolegą - tuż przy bramie katedry. W końcu podjechał papamobil, za nim limuzyny. Gdy wyszedł Numer Jeden, owacja uderzyła nową falą, oczywiście ze skandowanym "Niech żyje Papież!" Zaraz za Nr. 1 szedł szkarłatny Prymas. My - my trzej, ideowi "prymasiści" - zdążyliśmy zawołać: "Niech żyje Prymas!" A jeden z nas krzyknął wprost do przechodzącego na odległość dwóch metrów: "Dziękujemy, Księże Prymasie!"

I tyle? Nie. Jeździło się za Papieżem po Polsce. Więc przez grząskie pole pod Tarnowem - na beatyfikację Karoliny Kózki, spotkanie Papieża z polską wsią. Na samym środku wielkiej przestrzeni pól - ołtarz papieski. Wielotysięczny tłum czeka. W końcu - jest!

Potężny tłum woła swoje: niech żyje Papież! I gdzieś wśród tego znowu nas trzech, "prymasistów". Gdy milknie na chwilę owacja na cześć Papieża, my we trzech skandujemy: Niech żyje Prymas!... Ze trzy razy tak... Trzeba by widzieć miny ludzi dookoła nas: czytamy w oczach, poza zdziwieniem, niewypowiedziane: "to na pewno jacyś prowokatorzy". Wołać przestaliśmy.

A potem - nowa Polska i nowa niepodległość.

Ale ja tu nie opowiadam życia Prymasa - tylko to, co mi się łączy z moich z nim styczności.

A wraz z latami 90. moje styczności z Arcybiskupem Warszawskim nabrały nowej jakości.

Nastąpiły dwa spotkania znaczące.

Pierwsze - w związku z tym, że zostałem w 1997 roku wiceprezesem Archidiecezjalnej Akcji Katolickiej. W zarządzie miałem odpowiadać za formację - więc przygotowywałem tu coś solidniejszego: katechizm, spotkanie z Ojcami i Tomaszem, dokumenty nauki społecznej Kościoła (nie tylko posoborowej), liturgia godzin. Mieliśmy audiencję u Prymasa. Nasz zarząd pełen zapału, relacjonujemy nasze plany. Prymas w fotelu - uśmiechnięty, uprzejmy... Ale też jakby mało zainteresowany podtrzymywaniem w nas zapału. Powiedziałbym : bezsilny, jakby obojętny czy rzeczywiście będziemy tsm coś robić czy może niekoniecznie. Wyszliśmy zdezorientowani. Ktoś mi potem bąknął niepewnie: czy Ksiądz Prymas jest rzeczywiście zainteresowany, żeby ta cała Akcja Katolicka była nową jakością, a nie udawaniem? Rozłożyłem ręce. Nie wiedziałem co powiedzieć. Przyszłość objawiła to, że nowa jakość nie powstała, choć wypowiedziano tak wiele słów.

Drugie "spotkanie" odbyło się w związku ze złożoną przez nas oboje z żoną prośbą o zgodę na chrzest w rycie tradycyjnym dla naszego dziecka. Taką prośbę adresowaną do Prymasa jako swojego biskupa składało się na piśmie w Kurii. Na Miodowej urzędnik odbierający podanie był zaskoczony, ale także pozytywnie zainteresowany. "No dobrze - rzekł. - Przeszkód nie widzę, proszę chrzcić. Po odpowiedź pisemną trzeba przyjść za tydzień". Wyszedłem radosny jak na skrzydłach. Wróciłem po tygodniu. Ten sam kurialista mało nie spadł z krzesła, gdy mnie zobaczył: "Proszę Pana! Niech Pan patrzy!" I wyjął z szuflady moje podanie. Było całe upstrzone dopiskami i wykrzyknikami. Zobaczyłem tylko dopisek: "chrzcimy tylko według ksiąg obowiązujących!". Roztrzęsiony urzędnik pokazał palcem parafkę przy tych dopiskach: JG. "Widzi Pan kto to?" Domyśliłem się łatwo. "Poproszę o pisemną odpowiedź..." "Takiej odpowiedzi nie będzie, nie jest potrzebna"... Hmm, długo by gadać. Był to rok 1996. Pomyślałem: człowiek chwiejny, ale wobec słabszych ręka twarda - i niewidzialna.

A przecież jakiś rok wcześniej, co prawda po dłuuuuugim czasie, Ksiądz Prymas w odpowiedzi na napisaną przeze mnie, podpisaną przez wiele osób prośbę o regularną Mszę trydencką - udzielił odpowiedzi szerokiego serca: dekretem ustanowił duszpasterza dla "tej grupy". Tak ruszyła trydencka Msza warszawska. To mu pamiętamy.

***

Kim więc był Ksiądz Prymas Glemp? Człowiekiem dźwigającym cierpliwie jarzmo, które na nim złożono. Ktoś usługujący mu do uroczystej celebry w katedrze opowiadał, jak po wspaniałej uroczystości - która bywa trudem, ale jest przecież nade wszystko radością - Ksiądz Prymas szybko zdjął z siebie szaty liturgiczne w zakrystii. "Nareszcie!" - odetchnął z prawdziwą ulgą. Koniec zaszczytu bywa końcem udręki.

Paweł Milcarek

Ten artykuł, tak jak wszystkie teksty na christianitas.org publikowany jest w wolnym dostępie. Aby pismo i portal mogły trwać i się rozwijać potrzebne jest Państwa wsparcie, także finansowe. Można je przekazywać poprzez serwis Patronite.pl. Z góry dziękujemy.

 


Paweł Milcarek

(1966), założyciel i redaktor naczelny "Christianitas", filozof, historyk, publicysta, freelancer. Mieszka w Brwinowie.