Opinię publiczną ogarnęła w ostatnich dniach gorączka wywołana hasłami „uchodźcy”, „migranci” oraz „Bliski Wschód”. Także katoliccy komentatorzy często wypowiadają skrajne opinie. Brakuje w tych wypowiedziach mocniejszego punktu odniesienia niż emocje i osobiste przekonania. Dlatego chciałabym spojrzeć na aktualnie obserwowany problem z punktu widzenia nauki społecznej Kościoła. Myślę, że na samym początku rozważań należy powiedzieć, że sytuacja, z którą mamy do czynienia nie jest grą „zero-jedynkową”, jak w przypadku aborcji, czy zapłodnienia in vitro. Złożoność sprawy przypomina raczej dylemat, jaka skala podatkowa jest bardziej sprawiedliwa. Dlatego każde rozwiązanie będzie miało swoje słabe oraz mocne strony.
Na początek trzeba rozróżnić, czy mamy do czynienia z migrantami, czy uchodźcami. Sytuacja obydwu grup nie jest jednakowa i odmiennie traktuje ją nawet prawo międzynarodowe. O ile uchodźcy przyznaje się prawo do azylu i należy go przyjąć, o tyle w przypadku migrantów, państwo docelowe nie ma takiego obowiązku. Również w zależności od tego, czy mówimy o uchodźcach, czy o imigrantach, odpowiedź na pytanie, czy nieprzyjęcie ich na terytorium Unii Europejskiej łączy się z jakąś winą moralną, czy nie, będzie inna. Uzyskanie pewności co do statusu ludzi przybywających do Europy wydaje się jednak niemożliwe. Z niektórych relacji mieszkańców Grecji wynika, że osoby przybywające do tego kraju, często nie posiadają żadnych dokumentów tożsamości i jedynie komunikują o swoim syryjskim obywatelstwie. Nie mamy podstaw, by twierdzić, że kłamią. Nie mamy równocześnie żadnych dowodów, że nie przybyli z innych krajów aby wykorzystać możliwości przewidziane przez prawo dla uchodźców wojennych. Już w tym momencie widać wyraźnie, że moralna ocena podejmowanych działań jest trudna. W tym miejscu warto wspomnieć, że wypowiedź papieża Franciszka, która wywołała tak wiele komentarzy, dotyczyła przyjmowania uchodźców.
Zostańmy zatem przy uchodźcach. Pierwszy problem to religia wyznawana przez tych ludzi i ich narodowość. Z jednej strony jest prawdą, że obowiązek pomocy bliźniemu ma w sobie pewną hierarchię i jest czymś nieprawidłowym pozostawienie np. umierającego rodzica lub przyjaciela, po to, aby pójść na ratunek mieszkańcom Nepalu dotkniętym przez trzęsienie ziemi. Niemniej rzadko kiedy mamy do czynienia z tak wyraźnymi sytuacjami. Odpowiedź na pytanie o to, czy należy najpierw pomóc uzdolnionemu biednemu polskiemu dziecku w zakupie instrumentu muzycznego, czy też afrykańskiemu w kupieniu obiadu, nie jest już tak oczywista. Wielokrotnie możemy pomóc obu potrzebującym. Polska jest w porównaniu do Niemiec, czy Wielkiej Brytanii krajem ubogim, ale już w porównaniu z Somalią, czy Burkina Faso – bogatym. Pojęcia „ubóstwa”, „biedy” i „nędzy” nie w każdej szerokości geograficznej znaczą to samo. Nie mówiąc już o tym, że dyskusja nad tym, czy najpierw dać chleba „saraceńskiemu” dziecku, czy katolickiemu, jest dla mnie po pierwsze śmieszna, po drugie żenująca. Czy zastanawiamy się czasem nad tym, że podobna sytuacja mogłaby spotkać nas, przypadkiem znajdujących się w trudnej sytuacji w muzułmańskim kraju? Przecież oni też mogliby nie dać nam kawałka chleba, dlatego, że jesteśmy „niewiernymi”. Nie możemy zapominać, że najpierw jest się człowiekiem, a dopiero później wyznawcą jakiejś religii. Kwestia ta powinna być oczywista dla katolików, wszak łaska buduje na naturze.
Z drugiej strony w nauce społecznej Kościoła nie mówi się tylko o uniwersalnym przeznaczeniu dóbr, które ma pierwszeństwo przed prawem własności (do tego zagadnienia można by się odwołać rozważając sprawę „udostępniania” ziemi uchodźcom), ale także o sprawach związanych z pracą i sprawiedliwym za nią wynagrodzeniem, a także o godnych warunkach życia. Polityk, który decyduje się na otwarcie drzwi uchodźcom, nie może nie zapytać o to, co później? Czy ludzie ci znajdą w jego kraju pracę? Czy ich kwalifikacje odpowiadają potrzebom rynku pracy? Ile czasu będzie trwało ich przysposobienie zawodowe? Na krótki czas można udzielić im zasiłków, czy zapewnić pomoc rzeczową, ale takie rozwiązanie siłą rzeczy nie jest docelowe. I to nie tylko dlatego, że żaden budżet nie wytrzyma takiego obciążenia, ale przede wszystkim z tego powodu, iż uwłaczałoby to godności przyjętych osób. Człowiek nie został stworzony przez Boga do tego, aby siedział w ośrodku dla uchodźców i otrzymywał od innych jedzenie, ubranie i pomoc medyczną, ale po to by pracując, przyczyniał się do doskonalenia stworzonego świata i utrzymywał siebie oraz swoją rodzinę. Niektórzy być może powiedzą, że miejsca pracy „stworzą się same”, bo przecież przybysze stanowią pokaźny zasób kapitału ludzkiego. Niestety takie myślenie jest oderwane od rzeczywistości gospodarczej. Sama liczba ludności nie kreuje w automatyczny sposób miejsc pracy. Aby one powstały potrzebny jest też wzrost zdolności wytwórczych gospodarki. Nie wchodząc w szczegóły, nawet jeżeli rzeczywiście nagły i nienaturalny (tzn. niezwiązany ze wzrostem wskaźnika przyrostu naturalnego) wzrost liczby ludności doprowadzi ostatecznie do pewnego wzrostu popytu na pracę, to nie stanie się to natychmiastowo i będzie zależało od wielu różnych czynników. Podobnie jak integracja kulturowa nie jest procesem szybkim.
W dyskusji na temat uchodźców przybywających do Europy spotkałam się też ze stwierdzeniami, jakoby dowodem na to, iż nie są uchodźcami, był fakt migrowania do Niemiec, zamiast pozostawania na terenie Grecji, czy Węgier. Uważam, że ten argument można szybko obalić. Zgadzam się z tym, iż uchodźca poszukuje miejsca pozbawionego działań wojennych, niemniej jeśli poważnie myśli o swojej przyszłości, będzie szukał kraju, gdzie są największe szanse na zdobycie pracy i utrzymanie rodziny. Niekoniecznie musi chodzić o zasiłki. Bezrobocie w Niemczech i Skandynawii jest w porównaniu z innymi rejonami UE niskie i z tego powodu mogą one zostać świadomie wybrane także przez uczciwego uchodźcę, a nie tylko osobę poszukującą „socjalu”. Z podobnej przyczyny błędne wydaje mi się twierdzenie, iż wyrzucanie przez przybyszów jedzenia na tory dworca Keleti oznacza, że ludzie ci nie są głodni, nie potrzebują pomocy lub jej nie szanują. Nie jestem psychologiem, ale wydaje się, że tego typu zachowania miały na celu – w sposób trudny do zaakceptowania – pokazanie Węgrom, że nie chodzi o kromkę chleba, czy butelkę z wodą, ale o możliwość dostania się do Niemiec.
Oddzielnym, ale ważnym problemem jest też odpowiedź na pytanie, czy hipotetyczne przyjęcie do Europy wszystkich ludzi znajdujących się w trudnej sytuacji stanowi rozwiązanie ich problemów i poprawę sytuacji na świecie. Na pewno nie. Tym, co powinno stanowić priorytet dla polityków jest szybkie rozwiązanie konfliktu w Syrii i nie tylko tam. W innym wypadku fala uciekinierów do Europy może się powiększać. Nie damy rady zapewnić im wszystkim godziwych warunków do życia. Jest prawdą, że zasoby ziemi są w stanie wyżywić o wiele więcej ludzi niż obecna liczba mieszkańców naszego globu, ale nie możemy zapominać, że Afrykańczycy nie przynoszą ze sobą swojej ziemi i jej bogactw naturalnych. Niczego nie rozwiązuje pozostawienie Afryki i Bliskiego Wschodu na pastwę ludzi, którzy zabijają swoich rodaków w imię szalonych idei i dlatego pokój na obszarach ogarniętych konfliktami oraz rozwój państw zapóźnionych powinny stanowić najważniejsze zadanie, aby uciekinierzy, nawet gdy znajdą tymczasowe miejsce zamieszkania w Europie, mogli jak najszybciej powrócić do swoich ojczyzn.
Teraz załóżmy, że mielibyśmy do czynienia jednak z imigrantami, poszukującymi wygodnego miejsca do życia, tak aby móc garściami czerpać z opieki społecznej i nie natrudzić się pracą. Negatywna odpowiedź na zgłaszane przez nich prośby o przyjęcie, wydaje się mocno uzasadniona i jak najbardziej moralnie godziwa, a nawet pożądana. Po pierwsze jest sytuacją wysoce niesprawiedliwą, jeżeli jedne grupy społeczne, czy narody mają pracować na utrzymanie innych, chcących prowadzić leniwy tryb życia. Już św. Paweł powiedział, iż „kto nie chce pracować, niech też nie je” (2 Tes 3, 10). Zamknięcie wobec takich osób granicy jest jednak nie tylko aktem sprawiedliwości, ale także miłosierdzia, podobnie jak byłoby nim nie danie jałmużny alkoholikowi zbierającemu na piwo. Taką zasadą kierują się np. przytuliska dla bezdomnych, w tym te prowadzone przez Kościół, które poza skrajnymi sytuacjami (bardzo wysoki mróz itp.), odmawiają noclegu osobom nietrzeźwym. Nie jest miłosierdziem pomoc człowiekowi w degradacji swojej osoby.
W tym miejscu stosowane wydaje się zwrócenie uwagi na jeszcze jeden aspekt problemu, szczególnie ważny dla opinii publicznej. Duża ilość informacji, które przewijają się przez media „od prawa do lewa”, opiera się na filmikach zamieszczanych przez anonimowe osoby w sieci, wpisach na blogach czy portalach społecznościowych, zdjęciach zamieszczanych przez internautów itp. Warto postawić sobie pytanie, na ile te źródła są wiarygodne? Czy mamy absolutną pewność, że ktoś nie zamieszcza w sieci zmanipulowanych materiałów? Sytuacja taka miała już miejsce w przypadku zdjęcia utopionego chłopca na plaży w tureckim Bodrum. Warto zachować zdrowy dystans wobec publikowanych w takich emocjach materiałów, także tych, które „wspierają naszą tezę”.
Nie można wreszcie zapomnieć, że przynajmniej częściową winę za obecną sytuację ponoszą narody Europy i Stanów Zjednoczonych. Z jednej strony niesprawiedliwie prowadzi się politykę międzynarodową, w której kraje wysokorozwinięte wykorzystują te rozwijające się, niekiedy nawet pod pozorem udzielania im pomocy. To skutkuje utrzymywaniem się ogromnych dysproporcji między bogatą Północą i biednym Południem. Dodatkowo tzw. Zachód ingeruje w konflikty zbrojne w krajach trzeciego świata, a nieraz wręcz je podsyca, mając na celu załatwienie własnych interesów i zwiększanie wpływów. To wszystko razem sprawia, że obszary biedy od wielu już lat pozostają prawie niezmienione, jak też wywołuje narastanie buntu i rozgoryczenia wśród mieszkańców trzeciego świata. Możemy oburzać się na formy wyrażania tego buntu, niemniej nie sposób odmówić mu uzasadnienia.
Monika Chomątowska
(1989), doktorantka Uniwersytetu Ekonomicznego w Krakowie, publikuje w Christianitas i Frondzie. Mieszka w Krakowie