Ten artykuł, tak jak wszystkie teksty na christianitas.org publikowany jest w wolnym dostępie. Aby pismo i portal mogły trwać i się rozwijać potrzebne jest Państwa wsparcie, także finansowe. Można je przekazywać poprzez serwis Patronite.pl.
Z góry dziękujemy.
W dniu śmierci ks. Tadeusza Isakowcza-Zaleskiego publikujemy wywiad, który wcześniej mogli przeczytać czytelnicy książki "Alarm dla Kościoła. Nowa reformacja?" autorstwa Pawła Milcarka i Tomasza Rowińskiego.
Temat przestępstw seksualnych w samym Kościele jest być może najtrudniejszy, jaki przyszło nam poruszyć. Jest niełatwy pod kilkoma względami. Przede wszystkim dotyka bardzo konkretnego cierpienia ludzi, którzy żyli w zaufaniu wobec Kościoła, a zostali przez jego przedstawicieli zdradzeni i zranieni. Tak, najczęściej ofiarami seksualnego napastowania są ci, którzy byli najbliżej Boga, a przez to byli bardzo blisko duchownych, którzy okazali się zwyrodnialcami. Oczywiście napastowanie napastowaniu nierówne, ale żadne nie może być usprawiedliwione. Wstęp do tego rozdziału piszemy zaledwie kilka dni po ujawnieniu skandalu Jeana Vaniera. Przez lata był wielkim autorytetem świata katolickiego, założycielem pięknego dzieła, wspólnot „Arka” oraz „Wiara i Światło”, które podjęły się stałej opieki nad ludźmi upośledzonymi, widząc w nich tych najbardziej wykluczonych ze współczesnego świata pogrążonego w kulcie atrakcyjności, sprawności i skuteczności. Jednocześnie Vanier okazał się wyznawcą fałszywego erotycznego mistycyzmu, który pozwalał mu uwodzić kobiety szukające u niego duchowego poradnictwa. Takie sytuacje doskonale obrazują problem molestowania, które zdarza się w Kościele – do autorytetu duchowego, do kapłana często przychodzą ci najbardziej potrzebujący, a spotyka ich dodatkowy cios ze strony ludzi zepsutych lub skrajnie słabych, nękanych jakiegoś rodzaju kompulsją seksualną.
Druga trudność to niezrozumiała niechęć pewnej części wyższego duchowieństwa do oczyszczania Kościoła z tego typu spraw, karania ewidentnych przestępców. Każdy, kto widzi, jak lojalność korporacyjna duchowieństwa, przemoc instytucjonalna wobec skrzywdzonych dominują nad prawdą, nad Ewangelią, musi doznawać sam bólu. Szczególnie, jeśli jest się wiernym Kościoła. Trudno się słucha, jak kościelni urzędnicy za wszelką cenę przeciągają dopuszczanie ofiar do głosu. Jak odwracają się od tych, którzy czują krzywdę, jak nie są zainteresowani losami osób, które na tyle szanują i kochają Kościół, że idą ze swoją sprawą przede wszystkim do niego, a nie na policję czy do mediów. Sprawa arcybiskupa Juliusza Paetza ciągnie się od ponad dwudziestu lat, a odpowiedzialnych za jej osłanianie wciąż brak. Wygląda, jakby Kościół nie był zainteresowany, by spajały go więzy miłości i sprawiedliwości, ale jakaś quasi-mafijna zmowa, omerta.
Trzecia trudność polega na tym, że są to sprawy, o których nikt nie może milczeć, a jednocześnie wymagają największego wysiłku i nonkonformizmu. Mówienie na temat wołających o pomstę do nieba przestępstwach wewnątrz Kościoła, o ich ukrywaniu naraża tego, który się odważy odezwać, na marginalizację we własnej wspólnocie. Choć klimat się poprawił w ostatnich czasach i podniosło się wiele głosów domagających się sprawiedliwości wewnątrz Kościoła, to jednak wciąż można być oskarżonym o zdradę swoich. Jest też inna pokusa: by stać się częścią chóru wrogów Kościoła, by przestać naprawdę poszukiwać prawdy każdej ze spraw, za to skupiać się na tym, by Kościół możliwie najbardziej boleśnie odczuł każdą z nich, niezależnie od rzeczywistego zakresu odpowiedzialności. Pokusa takiego złośliwego postępowania może się pojawić razem z gniewem na dość częstą bierność Kościoła urzędowego na konkretne sprawy, że nie jest on jednak sprawiedliwy.
O tych wszystkich trudnościach rozmawiamy z jednym z największych nonkonformistów Kościoła w Polsce, księdzem Tadeuszem Isakowiczem-Zaleskim, znanym ze swojej niestrudzonej walki o oczyszczenie Kościoła z agentów komunistycznej służby bezpieczeństwa i innych przejawów zepsucia w środowisku kapłańskim.
Czy zawsze mamy bronić naszych biskupów?
Ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski: Jako katolicy przede wszystkim powinniśmy bronić wiary, jest ona zdefiniowana przez Pismo Święte i Tradycję, ale także przez kształt wyznania katolickiego. Ciągle mam nadzieję, że będziemy żyli w czasach, w których księża biskupi przyjmują na siebie obowiązek obrony tej wiary. Gdyby się jednak zdarzały, a niestety się zdarzają, przypadki odejścia od prawd wiary, to wtedy trzeba wyraźnie na to zwracać uwagę w myśl zasady ewangelicznej: „Niech wasza mowa będzie: Tak, tak; nie, nie”. I to jest obowiązek każdego katolika.
Co Ksiądz ma na myśli?
Ks. T.I.-Z.: Że dla dobra Kościoła, czyli dla wspólnoty wszystkich ludzi ochrzczonych, trzeba czasem powiedzieć krytyczne zdanie na temat danego księdza biskupa.
Zapytam konkretnie: jak mamy reagować na takie sprawy, jak ta dotycząca na przykład arcybiskupa Juliusza Paetza, czy jako świeccy mamy kłaść uszy po sobie w imię posłuszeństwa i zgadzać się milcząco na zło, które dzieje się i w Kościele?
Ks. T.I.-Z.: Od czternastu lat piszę o sprawie arcybiskupa Paetza, również w kontekście jego współpracy z komunistyczną służbą bezpieczeństwa, i sam jestem ogromnie zdumiony, że wiedza na ten temat jest dość powszechna. Większość episkopatu doskonale wie o jego nieprawościach moralnych, o molestowaniu, o współpracy z SB, równocześnie istnieje totalny paraliż w kwestii rozwiązania tej sprawy. Nie jest to oczywiście jedyna afera, ale stanowi ona klucz do zrozumienia, jakie mechanizmy działają w episkopacie. Są jednak też pewne pozytywne wydarzenia, jak to, które miało miejsce podczas wrocławskiego XXXV Ogólnopolskiego Forum Młodych, które odbyło się na Papieskim Wydziale Teologicznym w listopadzie 2019 roku. Obaj braliśmy w nim udział. Tam, ku zaskoczeniu wszystkich, szef Katolickiej Agencji Informacyjnej Marcin Przeciszewski powiedział, że wiedza o skandalach obyczajowych na tle homoseksualnym była znana Kościołowi już czterdzieści lat temu. Najbardziej szokujące jest to, że już wówczas ksiądz Juliusz Paetz znany był z tych zachowań w Watykanie.
Gdzie był, między innymi, sekretarzem Papieża Pawła VI.
Ks. T.I.-Z.: Kiedy w 1982 roku za nowego już pontyfikatu wybuchł skandal, on nie został odsunięty na boczny tor, ale „za karę” uczyniono go biskupem i wysłano do Łomży. Marcin Przeciszewski podkreślił ironicznie, że była to „kara”. Są to rzeczy niesłychane, czterdzieści lat temu można było w zarodku to zło zniwelować przez niedopuszczenie niebezpiecznego człowieka do awansu, ale tego nie zrobiono. Można było nie dopuścić do dziesiątków lat dalszego molestowania. To zaniechanie też jest złem. Natomiast poprzez takie, a nie inne działania nieprawość się jeszcze bardziej rozpowszechniła, kiedy jako biskup, Juliusz Paetz trafił do diecezji łomżyńskiej, a potem poznańskiej. Zastanówmy się, ilu ludzi przez niego zostało zdemoralizowanych i zeszło na złą drogę, a ilu cierpiało. Moim zdaniem Marcin Przeciszewski złamał we Wrocławiu pewne tabu i zrobił bardzo słusznie, powiedział publicznie to, o czym wielu już słyszało za kulisami kościelnego życia publicznego.
Czy Ksiądz był osobiście zaangażowany w docieranie do prawdy o sprawie arcybiskupa Juliusza Paetza?
Ks. T.I.-Z.: Mam pewne osobiste doświadczenie w tej sprawie. W wydanym z Tomaszem Terlikowskim w roku 2012 tomie rozmów pod tytułem Chodzi mi tylko prawdę pisałem o niecnych uczynkach arcybiskupa Paetza. Potem zaś miałem okazję rozmawiać o sprawie z metropolitą krakowskim księdzem kardynałem Stanisławem Dziwiszem i on potwierdził wszystko, co wiedziałem o sprawie. Jednocześnie powiedział, że nie może przeciwdziałać publicznej aktywności arcybiskupa Paetza, ponieważ nie istnieją przepisy, które pozwoliłyby mu nie zapraszać go do Krakowa na różne kościelne wydarzenia. Jeżeli kardynał Stanisław Dziwisz, który był postacią bardzo ważną kilkanaście lat temu w episkopacie, sam pokazał swoją bezradność, to jest to sytuacja niesłychanie niepokojąca. Zresztą kardynał okazywał podobną słabość po tym, jak wydałem swoją książkę Księża wobec bezpieki. Najpierw zgadzał się na jej wydanie, potem nie, potem znów tak. Bardzo wiele środowisk naciskało na niego, żeby lustrację w Kościele ostatecznie zablokować, i to się udało. Sam miałem nadzieję, że po mojej pracy do archiwów IPN wejdą kolejni księża i świeccy katolicy, którzy będą chcieli sprawy wyjaśniać. Tak się jednak nie stało, sprawy z różnym skutkiem podjęli inni badacze i autorzy, raz rzetelni, innym razem szukający sensacji i haków do publicznych ataków. Co gorsza, opisywani przeze mnie księża i biskupi, na przykład biskup Wiktor Skworc, dalej awansowali, tak jakby się nic nie stało. Ja takie zachowania episkopatu nazywam tańcem szamana, zaprzeczeniem rzeczywistości, udawaniem, że wszystko jest inaczej, niż jest naprawdę. Wracając do naszego wątku dotyczącego bezpośrednio arcybiskupa Paetza, po jego śmierci mieliśmy kolejny dziwny przypadek, kiedy to arcybiskup Stanisław Gądecki także powiedział, że wiedział o wszystkim i uważa, że po śmierci arcybiskupa dojdzie do oczyszczenia. Do żadnego oczyszczenia nie doszło, wręcz dalej jesteśmy świadkami zagmatwanego matactwa.
Jakie Ksiądz ma wytłumaczenia na takie zachowania?
Ks. T.I.-Z.: W zasadzie mam trzy takie wytłumaczenia. Pierwsze jest wytłumaczeniem historycznym. Kościół w Polsce, ponieważ był atakowany przez komunistów, uformował w sobie mentalność twierdzy oblężonej. Uważano, że ujawnienie każdej złej sprawy jest tylko pretekstem dla SB, by Kościół zaatakować. Jednak komunizm się skończył trzydzieści lat temu. Niestety, w starszym pokoleniu księży, w tym także wśród wielu hierarchów, nadal pokutuje to pojęcie twierdzy oblężonej. Jest to skłonność, żeby nie pokazywać pewnych rzeczy, żeby zamiatać pod dywan, bo inaczej daje się argumenty lewicowym mediom. To jest bardzo zły mechanizm.
Jakie jest drugie wytłumaczenie?
Ks. T.I.-Z.: Drugie wytłumaczenie to bardzo silny wpływ homolobby. Nie znaczy to, że duża część księży jest homoseksualna. Jednak jest pewna liczba osób na wpływowych stanowiskach, które tuszują niektóre sprawy po to, by nie zostały one ujawnione. Przykład arcybiskupa Juliusza Paetza jest tu klasyczny. Gdy w 2002 roku czterech sprawiedliwych duchownych, plus kilku świeckich, napisało na ten temat do Papieża i nuncjusza papieskiego arcybiskupa Kowalczyka, nuncjusz nie tylko, że nie oczyścił tej sprawy, to jeszcze zatuszował skandale homoseksualne związane z arcybiskupem Paetzem. Czy były nuncjusz i prymas jest homoseksualistą czy nie, tego nie wiem, niemniej wyrządził wiele zła Kościołowi w Polsce. Dziś się odbywa gorąca dyskusja o skandalach seksualnych w Kościele, a arcybiskup Kowalczyk jakby zniknął, on się w ogóle nie wypowiada. A jeszcze nie tak dawno temu hucznie obchodzono jego osiemdziesiąte urodziny w diecezji tarnowskiej. Przyjechało wtedy aż czterdziestu biskupów z całej Polski, była wielka pompa. Gdy tylko jednak jakiś skandal z przeszłości zostaje ujawniony czy powraca, jak sprawa Paetza, ze strony arcybiskupa nic nie słyszymy, jest wielka cisza. Nie wiemy, jakie jest zdanie byłego nuncjusza i byłego prymasa na temat tych sytuacji, a był przecież człowiekiem, który miał przez długie dekady ogromny wpływ na wszystko, co działo się w Kościele. Homolobby, moim zdaniem, jest absolutnie zainteresowane przede wszystkim tuszowaniem, a nie oczyszczaniem Kościoła.
Wytłumaczenie trzecie?
Ks. T.I.-Z.: Trzecie wytłumaczenie to jest ten grzech zaniechania opisany w teologii moralnej. Zło się będzie zawsze pojawiało, ale jeszcze gorszą rzeczą jest niereagowanie na nie. Niestety, wielu hierarchów nie zdało egzaminu w czasie kryzysu lustracyjnego, który się wydarzył trzynaście lat temu, a teraz mamy jego powtórkę z pedofilią. Gdyby dziesięć lat temu zaczęto podejmować działania prowadzące do oczyszczenia szeregów , większość tych pedofilii by została usunięta, ofiary by zostały przeproszone i wiele artykułów, książek, filmów, jak choćby ten braci Sekielskich, by nie powstało. Gwałtowne ruchy niektórych biskupów mające zamaskować problem są tylko ośmieszające.
Czy nie obawia się Ksiądz, że ten brak rozwiązania kwestii przestępstw seksualnych w Kościele wynika z istnienia jakiegoś rodzaju zmowy niektórych przynajmniej biskupów, którzy nie są zainteresowani ujawnieniem stylu życia i przeszłości części duchowieństwa?
Ks. T.I.-Z.: To jest przede wszystkim ten syndrom oblężonej twierdzy – atakują nas z zewnątrz, więc trzeba zwierać szeregi i wszystko załatwiać we własnym gronie. Akta służby bezpieczeństwa były częściowo znane episkopatowi już dużo wcześniej, niż pojawiła się moja książka na ten temat, natomiast episkopat nie podjął żadnych działań. I tu powołam się na moją osobistą rozmowę, która odbyła się w obecności ludzi świeckich, z nieżyjącym już metropolitą gdańskim arcybiskupem Tadeuszem Gocłowskim. Opowiedział mi on pewnego razu, że był świadkiem – to był rok 1990 lub 1991 – sytuacji, kiedy ówczesny sekretarz episkopatu arcybiskup Bronisław Dąbrowski przyniósł na posiedzenie biskupów zeszyt, w którym wynotował najważniejsze nazwiska tajnych agentów z poszczególnych diecezji. Ten zeszyt krążył po sali. Arcybiskup Gocłowski mówił, że widział, jak niektórzy biskupi czerwienią się z wrażenia i szoku, kto tym agentem został, a to była przecież tylko lista niewielkiej części tych osób. Później zaczęła się dyskusja, co z tym zrobić, i ustalono, że nie będzie się nic z tym robić. Zatem wiedza, że jest rozwijający się nowotwór, była, ale nie podjęto działania. I doszło do klasycznego grzechu zaniechania, a i tak piętnaście lat później, tuż po śmierci Papieża Jana Pawła II, wszystkie te miny wybuchły. Świadomie używam tu metafory saperskiej, ponieważ sam jako kleryk byłem w wojsku przy tego typu brygadzie. Mogłem zobaczyć wtedy, jak wygląda taka praca – chodzenie po polu i rozbrajanie. Robi się to po to, żeby następne oddziały wojskowe przeszły i nie wyleciały w powietrze. Rola sapera jest niewdzięczna, ale szalenie potrzebna. Zaczynając pisać książkę Księża wobec bezpieki, miałem takie poczucie bycia saperem, który ma rozbroić te bomby, opisać akta tak, żeby one nie wybuchały. Jak się okazało, episkopat wolał jednak takie wybuchy na własne życzenie. Sprawa arcybiskupa Wielgusa jest tego świetnym przykładem. Wielgus był tajnym współpracownikiem służby bezpieczeństwa, ale później zaczęły się pojawiać inne sprawy, na przykład o charakterze moralnym, a także inne jeszcze, negatywne historie dotyczące kolejnych księży. Nie da się tu pominąć spraw dwóch nuncjuszy papieskich, czyli arcybiskupa Józefa Wesołowskiego z archidiecezji krakowskiej czy Juliusza Bolonka z archidiecezji łódzkiej. Gdyby episkopat trzydzieści lat temu podjął ten trud działania, to dziś bylibyśmy w zupełnie innym miejscu, a tak dalej te bomby będą wybuchać, choćby gdy zaczną być otwierane tak zwane akta zastrzeżone znajdujące się w IPN. Warto w tym kontekście wspomnieć film braci Sekielskich, ponieważ aż czterech pokazanych tam duchownych, którzy dokonali tych przestępstw seksualnych, to byli równocześnie tajni współpracownicy służby bezpieczeństwa.
Jaki z tego wynika dla nas wniosek?
Ks. T.I.-Z.: Gdyby Kościół dokonał lustracji i rozliczył się z czasami komunizmu, równocześnie wyczyściłby większość potencjalnych skandali seksualnych, a wielu by zapobiegł. Tych ludzi z problemami by odsunięto. Przecież SB werbowało ludzi bardzo często na kompromaty moralne. Mam oczywiście żal do Sekielskich, że oni nie powiedzieli o związkach tych księży ze służbami komunistycznymi. Te relacje między sprawami moralnymi i uwikłaniem w donoszenie były bardzo silne. Oczywiście skandale obyczajowe dotyczyły i dotyczą także księży młodych, którzy już zafunkcjonowali w Kościele po upadku komunizmu, niemniej lustracja byłaby tym bardzo ważnym krokiem we właściwą stronę. Odsunięcie uwikłanych moralnie księży zmieniłoby na dobre klimat w Kościele.
Czy można łączyć kwestię homoseksualizmu i przestępstw seksualnych?
Ks. T.I.-Z.: Współczesne badania, niezależny raport ekspertów dla episkopatu Stanów Zjednoczonych, jasno pokazały, że 80 procent pedofilii kościelnej miało charakter homoseksualny. Podobne są badania w Australii, również w Polsce około 60 procent sprawców pedofilii dopuszczało się jej na tle homoseksualnym.
Skąd się w ogóle wziął w Kościele problem z napastnikami seksualnymi?
Ks. T.I.-Z.: Kościół od połowy wieku XX poluzował normy przyjmowania kandydatów do kapłaństwa. Najpierw to były małe furtki, a potem szeroka brama, i w ten sposób ludzie, którzy nigdy nie powinni zostać kapłanami, zaczęli wchodzić w struktury kościelne. W Stanach Zjednoczonych przykładem tego może być były już kardynał McCarrick, który dopuszczał się molestowania chłopców i kleryków na szeroką skalę. Oczywiście, to nie była pedofilia w klasycznym tego słowa znaczeniu, ale efebofilia, skłonność do młodych mężczyzn w wieku od piętnastego roku życia, a przed ukończeniem dwudziestego piątego roku życia. W Polsce mamy tragiczny przypadek arcybiskupa Józefa Wesołowskiego, który był nuncjuszem papieskim, a zatem człowiekiem pełniącym bardzo ważną funkcję w wielu krajach. Okazał się pedofilem i został usunięty ze stanu kapłańskiego. Tacy deprawatorzy byli w Kościele i nadal są, problemem jest to, że Kościół dokonuje zaniechania oczyszczenia. Ci ludzie w ogóle nie powinni się pojawić w Kościele, a jeśli są, to należy ich usuwać, ale nie dopiero po serii skandali, które niszczą dobre imię katolicyzmu.
Jaka jest realna skala obecności przestępców seksualnych w Kościele?
Ks. T.I.-Z.: To jest jak w klasycznym przykładzie koszyka z jabłkami, w którym jest jedno zgniłe jabłko, ale ono zagraża innym. Rola przełożonych polega na tym, żeby dla dobra wszystkich pozostałych usunęli to zgniłe jabłko. Choć pedofile to mniej niż procent społeczności kapłańskiej, skutek zaniechań jest taki, że przypadki nagłaśniane potem przez media tworzą przekonanie, że każdy ksiądz jest pedofilem. To krzywdzące dla ogromnej rzeszy uczciwych kapłanów, którzy, jak słyszę, mają żal do przełożonych, że nie podjęli odpowiednich działań. Zło się pojawia wszędzie, jednak jest z nim jak z chorym organizmem. Gdy pojawia się nowotwór, dobry i uczciwy lekarz ma odwagę powiedzieć pacjentowi, że jest nowotwór w stanie początkowym i trzeba podjąć taką czy taką terapię. Ta terapia to często przykre i bolesne doświadczenie, ale ratuje człowieka. Jeżeli lekarz dokonuje grzechu zaniechania, bądź bagatelizuje sprawę, to niewielki nowotwór atakuje cały organizm i doprowadza do śmierci pacjenta.
A czy celibat kapłański jest tu winny?
Ks. T.I.-Z.: Moim zdaniem pedofilia nie jest sprawą celibatu. Mnie się trudno wypowiadać, ponieważ pochodzę z rodziny, w której byli księża żonaci. Moi przodkowie byli obrządku nie tylko rzymskokatolickiego, lecz także ormiańsko-katolickiego, dlatego miałem w swojej rodzinie, w tych najbliższych kręgach, aż pięciu księży, którzy byli żonaci. Dzięki temu się urodziłem, bo mój pradziadek był Rusinem i księdzem katolickim, więc mam do tego pewnie trochę nietypowe podejście. Natomiast sądzę, że temat celibatu jest pretekstem do rugowania Kościoła z życia publicznego, a nie realnym powodem przestępstw. Środowiska lewicowe i liberalne uderzają w Kościół, gdzie się da i jak się da. A to nie będzie służyło reformie, ponieważ co innego dyskutować o celibacie, jeżeli to robią katolicy, biskupi, Papież dla pożytku Kościoła, a co innego szukać metody na niszczenie kapłaństwa.
Słyszałem, że część duchowieństwa poznańskiego jeszcze niedawno stała za arcybiskupem Paetzem, wierzyła w jego niewinność, a wypowiedź arcybiskupa Gądeckiego, że jednak jego poprzednik był winny, wywołała gniewne pomruki.
Ks. T.I.-Z.: To jest tylko kolejny przykład, że metropolita poznański, a równocześnie przewodniczący episkopatu Polski, bo tę drugą funkcję też trzeba podkreślić, jest niezdolny do podjęcia jakiejś akcji oczyszczającej. Relację z tego spotkania, do którego Pan nawiązuje, a które odbyło się w połowie maja 2019 roku, znam od księdza Marcina Węcławskiego, jednego z czterech kapłanów, którzy pod koniec ubiegłego wieku protestowali w sprawie zachowań arcybiskupa Juliusza Paetza i pisali w związku z nią do Papieża Jana Pawła II. To właśnie ksiądz Marcin na tym spotkaniu wstał i zadał pytanie, czy arcybiskup Stanisław Gądecki uważa, że arcybiskup Juliusz Paetz jest winny zarzucanych mu czynów. I wtedy arcybiskup Gądecki odpowiedział, że komisja działająca w Watykanie uznała winę Paetza. To wywołało ogromne poruszenie wśród księży, nie dlatego, że chcieli bronić winnego, ale dlatego, że część poczuła oburzenie, że dopiero po tylu latach dowiedzieli się o istnieniu takich ustaleń. Niektórzy bronili arcybiskupa Paetza rzeczywiście w dobrej wierze, ponieważ sądzili, że jest niewinny. Ci księża, można powiedzieć, zostali w jakiś sposób oszukani. Gdyby jasno powiedziano im po roku 2002, po rezygnacji Paetza, że był winny, sytuacja wyglądałaby całkiem inaczej.
Smutny obraz wewnętrznej polityki Kościoła...
Ks. T.I.-Z.: Przykro mi to bardzo mówić, ponieważ cenię arcybiskupa Stanisława Gądeckiego za różne sprawy, ale w tej kwestii, jako przewodniczący Konferencji Episkopatu Polski, pokazał, że nie ma woli wyjaśnienia i oczyszczenia Kościoła po sprawie Paetza.
Jaka jest intencja w tym wszystkim?
Ks. T.I.-Z.: Trudno powiedzieć. Nikomu z nas przecież nie chodzi o to, by się pastwić nad zmarłym arcybiskupem. Musi jednak zostać jasno powiedziane, co było złem oraz kto i dlaczego je tuszował.
Dlaczego dziś jeszcze jest to takie ważne?
Ks. T.I.-Z.: Żeby taka sytuacja się nie powtórzyła. Oczyszczenie byłyby działaniem prewencyjnym. Niestety, mamy sytuację wciąż splątanego węzła gordyjskiego i dziś jedynym możliwym ruchem byłoby go przeciąć, tak jak zrobił to Aleksander Wielki. Rozsupłać go po tylu latach zabagnień już chyba się po prostu nie da. Tym mieczem byłoby powiedzenie pełnej prawdy o sprawie arcybiskupa Juliusza Paetza. Bez tego pozostanie nam dalej jątrząca się rana.
Sytuacja jest bez wyjścia?
Ks. T.I.-Z.: Wyjście było. W zeszłym roku miały miejsce wybory do prezydium episkopatu, uważałem – i pisałem o tym – że dla dobra Kościoła w Polsce, dla oczyszczenia sytuacji powinno być wybrane nowe prezydium episkopatu. Tu nie chodzi o to, by obarczać winą konkretnego biskupa, ale by pozwolić ludziom młodszym, lepiej już rozumiejącym rzeczywistość, nieuwikłanym w te rozmaite zależności z przeszłości, pozwolić na pokierowanie Kościołem. Przewodniczący episkopatu i jego zastępca mają naprawdę bardzo duży wpływ na to, co będzie czynione ze strony Kościoła w Polsce. Ku mojemu ogromnemu zdziwieniu przyjęto zasadę nihil novi i w pierwszym głosowaniu wybrano do prezydium dokładnie tego samego przewodniczącego i tego samego zastępcę, a nawet sekretarza. To pokazało, że gremium księży biskupów nie chce wykonać nawet takiego małego kroku, jak zmiana pokoleniowa, żeby inaczej to wszystko funkcjonowało. Nie mam pretensji personalnych do arcybiskupa Gądeckiego czy arcybiskupa Jędraszewskiego, czy sekretarza episkopatu Nizińskiego, tylko uważam, że gdyby pozwolono działać innym, młodszym osobom, to mielibyśmy nowe, świeże spojrzenie na te trudne sprawy.
Jednak sprawa arcybiskupa Paetza nie jest jedyną nierozwiązaną. Mamy skandal wokół księdza Jankowskiego, był film braci Sekielskich, który może nie pokazał nowych przypadków, ale jednak poruszył nieco opinię publiczną. Jak powinni reagować świeccy wierni czy też „szeregowi” księża, gdy stykają się – przeważnie w mediach – z nowymi historiami podejrzeń wobec duchownych? Mamy nieustannie domagać się prawdy, intensywnego działania biskupów i kurii kościelnych, czy może milczeć – dla jakiegoś dobra Kościoła – jeśli biskupi milczą?
Ks. T.I.-Z.: Ponieważ przyblokowano proces przekazania władzy młodszym, myślę, że dzisiaj przekaz biskupów dla szeregowych księży i ludzi świeckich jest taki: żadnych zmian. Jednak, co jest ważne, to że świat się bardzo gwałtownie zmienia, narastają ogromne problemy w społeczeństwie polskim, od demografii, poprzez wyjazdy młodych ludzi za granicę, po laicyzację młodego pokolenia. Musi nastąpić inne spojrzenie na te rzeczy, a także na sprawy szczególnie wrażliwe, do których należą skandale z arcybiskupem Paetzem i z księdzem Jankowskim. Z diecezji krakowskiej znam jeszcze kilka takich sytuacji o mniejszej skali. One też pozostają nierozwiązane i będą amunicją dla wszystkich ludzi, którzy są przeciwko Kościołowi. Oni będą zawsze to wyciągać, pokazywać, że Kościół z jednej strony zabiera głos w sprawach społecznych czy moralnych, do czego ma oczywiście pełne prawo, choćby w kwestii ochrony życia poczętego, in vitro czy wolnych niedziel, z drugiej zaś jest jednocześnie niewiarygodny. Upominając się o pewne sprawy, sam nie potrafi rozwiązać swoich wewnętrznych – naprawdę niebłahych – problemów. To jest najgorsze, co może być. Myślę, że w takiej sytuacji rola ludzi świeckich i – jak to Pan dobrze określił – „szeregowych” księży, tych, którzy są na pierwszej linii frontu: proboszczów, duszpasterzy, katechetów młodzieży zwłaszcza, jest najtrudniejsza. Oni słyszą te głosy krytyki i także zbierają baty za te różne działania duchowieństwa wyższego. Dlatego, jak sądzę, warto dopuścić szersze gremia ludzi bezpośrednio związanych z duszpasterstwem do tego, żeby wypowiadali swoje zdanie; dziś to są i duchowni, i wierni świeccy, i katoliccy publicyści. Nie atakują Kościoła, nie chcą go rozwalić, wręcz odwrotnie – ich działania inspirowane są troską o jego dobro. Na marginesie dodam, że jak czytałem akta SB, spotkałem tam określenie „kler dołowy”, analogicznie chyba do górnika dołowego – są ci, co znajdują się na powierzchni, i ci, co fedrują na górniczym froncie. Można to czasem też porównać do służby zdrowia: mamy pielęgniarkę przy łóżku chorego czy też lekarza pierwszego kontaktu. To określenie „osoba pierwszego kontaktu” jest pewnie lepszym określeniem niż „kler dołowy”, ale o to samo chodzi. O bezpośrednią pracę z ludźmi. Trzeba wysłuchać głosu tych, co są na dole, na froncie, jak oni widzą sprawy, jak reagują na trudne sytuacje. A nieraz po treści listów episkopatu widać, jak bardzo ich autorzy – kurialni urzędnicy czy sami biskupi – są oderwani od rzeczywistości. Rozdźwięk bywa, niestety, ogromny.
Ksiądz byłby zatem za może delikatnym, ale wytrwałym podnoszeniem spraw trudnych w Kościele, za niepoddawaniem się takiej presji, że oto mamy milczeć, ponieważ nie jest to na rękę temu czy innemu księdzu biskupowi?
Ks. T.I.-Z.: Tak myślę. Choćby wspomniane już wcześniej spotkanie dyskusyjne we Wrocławiu na Papieskim Wydziale Teologicznym – było naprawdę pozytywnym przykładem dobrych kościelnych debat. Trzeba pamiętać, że ta konferencja odbyła się przy pełnej akceptacji tamtejszego ordynariusza księdza biskupa Józefa Kupnego, który jest również duszpasterzem ludzi pracy. Gdyby w różnych diecezjach były tego typu możliwości głosu, mogłaby się też pojawić perspektywa rozwiązania samych dyskutowanych spraw. Takie wydarzenia trzeba traktować jak pracę ciała doradczego. Nie jest przecież tak, że ludzie świeccy będą decydowali w Kościele, czy coś w nim zmienić, natomiast warto byłoby posłuchać, co mają do powiedzenia. Jednocześnie w Krakowie, gdzie jestem, mamy Papieski Uniwersytet noszący imię Jana Pawła II, który wielkim łukiem omija problemy Kościoła. Nie słyszałem, żeby do jakiejkolwiek tego typu dyskusji tam doszło. Na tym uniwersytecie mówi się o wszystkim, tylko nie o obecnych problemach duszpasterskich. Niektóre środowiska akademickie, też kościelne, uciekają od problemów, a one powinny być awangardą debaty, podejmować trud, szukać dialogu ze społeczeństwem. Sytuacja jest jednak taka, że wygodniej zajmować się średniowieczem, niż mówić o tym, co się dzieje w XXI wieku.
Jakie są konsekwencje tej sytuacji?
Ks. T.I.-Z.: Takie, że tacy autorzy, jak bracia Sekielscy, wchodzą w te problemy Kościoła jak w pustkę i robią z nimi, co chcą, z bardzo różnymi intencjami i efektem. Ale w episkopacie Polski nie ma teraz zgody na żadne oczyszczanie i będzie tylko mówienie, że to ktoś z zewnątrz atakuje. A przecież w filmie Sekielskich jest na końcu cała lista duchownych i kościelnych instytucji, które odmówiły wyrażenia swoich opinii w sprawach nadużyć.
Kościół i instytucje kościelne zawsze powinny komentować i reagować?
Ks. T.I.-Z.: Rozróżniam tutaj filmy fabularne od dokumentalnych. Po obejrzeniu „Kleru” Smarzowskiego byłem bardzo rozczarowany. Miałem okazję kontaktu z reżyserem przy okazji realizacji filmu „Wołyń” i chcę powiedzieć, że był to obraz bardzo uczciwy. Pokazywał dwie strony, pokazywał przyczyny, i to nie była w żaden sposób nagonka na naród ukraiński. Natomiast „Kler” został zrobiony dokładnie odwrotnie, żadnych pozytywnych postaci, same negatywne zjawiska, walenie w Kościół jak w bęben, wrzucanie wszystkich duchownych do jednego worka. To, co było najważniejszym atutem „Wołynia”, czyli obiektywizm, tutaj zostało zupełnie odrzucone. „Kler” jest jednak fabułą, ostatecznie fikcją, a film Sekielskich operuje na faktach, podobnie jak wiele artykułów, książek, szeroko kolportowanych w mediach wywiadów. Do tego już trzeba się ustosunkować. Oczywiście, często te materiały są opatrzone nieobiektywnym czy nieszczerym komentarzem, ale właśnie Kościół musi na to reagować. Jeżeli przedstawiane są konkretne kwestie, padają nazwiska i oskarżenia, to trudno sobie wyobrazić przemilczanie takich sytuacji. Dla mnie dużym szokiem była sprawa księdza Henryka Jankowskiego, którego znałem z czasów „Solidarności”. Oczywiście nie byłem jego fanem, w tym znaczeniu, że nie odpowiadały mi jego bizantyjskie podejście do spraw materialnych i bufonada, ale w życiu go nie podejrzewałem o jakieś skandale moralne. Teraz jednak się okazało, że wielu księży biskupów wiedziało o jego zachowaniach, wiedziało też wielu ludzi świeckich, polityków, przecież na plebanii świętej Brygidy bywał cały świat polityczny. To była taka powszechna zmowa milczenia. Gdyby Kościół sam to rozwiązał, to po pierwsze, nie stawiałby mu pomników, które teraz są burzone, a po drugie, nie mielibyśmy w ogóle do czynienia z dzisiejszą kompromitującą sytuacją. A Kościół znów próbuje przysypać sprawę przez niereagowanie.
Nie powiedzieliśmy jeszcze o sytuacji ofiar…
Ks. T.I.-Z.: Przy lustracji bardzo mi zabrakło głosu episkopatu w sprawie ofiar. Rozmaite wypowiedzi, nawet rozmowy, które były ze mną przeprowadzane, koncentrowały się na sprawcach, w pewnym momencie zacząłem mieć wrażenie, że chodzi przede wszystkim o ich dobre samopoczucie. Jednym z motywów pisania moich książek było to, że spotykałem się z działaczami „Solidarności”, którzy mówili mi o tym, że w swoich aktach znaleźli informacje o agentach spośród duchowieństwa. A to byli ludzie Kościoła, wierzący, praktykujący. Widziałem ich ogromny ból. Kościół był dla nich za komuny oazą wolności oraz wsparcia, a teraz się przestał interesować ich krzywdą i zostawił ich samych. Kardynał Dziwisz powołał komisję „Pamięć i troska”, kierowaną przez biskupa Jana Szkodonia, która – moim zdaniem – nie zdała kompletnie egzaminu. W pewnych momentach mówiono już nawet bardzo krytycznie, że to jest komisja „Niepamięć i beztroska”, ponieważ w ogóle nie rozmawiała z ofiarami. Końcowy dokument, jaki został wydany, był szalenie ogólny, choć rozbudowany, a równocześnie pozbawiony konkretów. Odmieniał przez wszystkie przypadki słowa „prawda” i „oczyszczenie”, natomiast ani razu nie padły słowa „ofiara” czy „ofiary”. To znaczy, że w ogóle nie wzięto pod uwagę, że są ludzie świeccy skrzywdzeni przez duchownych, przez donosy. Oni w ogóle nie stanowili pola troski. Wtedy zapaliła mi się czerwona lampka, że mamy do czynienia w Kościele polskim z odwracaniem uwagi od tego, co jest najważniejsze.
Często spotyka się Ksiądz z ofiarami działań innych księży?
Ks. T.I.-Z.: Po tym, jak wydałem kilka książek, mogę powiedzieć, że jestem stale w kontakcie z ludźmi, którzy szukają pomocy. Są to zresztą osoby i świeckie, i duchowne, które mówią mi o przeróżnych problemach i, także, skandalach. Przyznam, że nie za bardzo wiem, co mam z tym wszystkim zrobić. Oczywiście wysłuchuję te osoby, ale widzę też, jak one cierpią. Pytam zawsze, czy próbowały przekazać w kurii lub przełożonemu zakonnemu informację o problemie, i najczęściej w odpowiedzi słyszę, że taka próba była podjęta, ale to nic nie dało. Nieraz takie osoby odsyła się jak od Annasza do Kajfasza; jeden mówi, że to nie jego kompetencja, a inny, że to nie jego władza albo nie ma przepisów. Myślę, że to jest kolejne zło. Są ludzie, którzy mają poczucie krzywdy. Nie oceniam teraz, czy to poczucie krzywdy jest uzasadnione czy też nie, bez wątpienia jednak, jeśli ktoś zwraca się do Kościoła z poczuciem krzywdy, to powinien być chociaż wysłuchany, powinno się to, z czym przychodzi, wyjaśnić, może skonfrontować osoby dramatu. Takich spraw są dziesiątki, dostaję naprawdę bardzo obfitą korespondencję. Już dawno zastanawiałem się, co mogę z tym zrobić. W 2012 roku najtrudniejsze sprawy opisałem i dałem księdzu kardynałowi Dziwiszowi, a on nic z tym nie zrobił. Mam ten list, który ma kilkanaście stron, napisałem tam też o homoseksualnym lobby, pewnej „lawendowej” kurii i lustracji. Kardynał przyjął mnie, obiecał interwencję i na tym sprawa się zakończyła. Arcybiskup Jędraszewski także nie rozwiązuje wielu spraw. Nie chodzi mi o to, by piętnować konkretnych biskupów krakowskich, ale chcę powiedzieć, że moim zdaniem taki sposób postępowania jest powszechny w polskim Kościele.
Jaką postawę by Ksiądz sugerował Kościołowi?
Ks. T.I.-Z.: Jednak w wymiarze takich spraw najważniejszy jest człowiek. Jan Paweł II w swoich wspaniałych homiliach to podkreślał. To jeżeli jest ten skrzywdzony człowiek, albo człowiek z poczuciem krzywdy, jeżeli to jest wierzący i praktykujący człowiek, ma pełne prawo domagać się od Kościoła, żeby mu pomógł, a nie tylko zbywał i odsyłał do sądów. Nie może być takiego odpychania problemów. Kościół powinien być dla pokrzywdzonych, różnych, a na pewno dla tych, którzy mają uzasadniony żal do samego Kościoła. Czy Kościół realizuje swoją misję przyciągania do Chrystusa, jeśli nie rozmawia z tymi ludźmi, ale ignorując ich, nieraz zniechęca do samej wiary? To jest już bardzo poważna sprawa. Tymczasem mamy do czynienia z relacjami kooperacyjnymi. Znam wielu księży, którzy stali się biskupami, i mogę powiedzieć, że zanim dołączyli do episkopatu, byli normalnymi ludźmi. Ich zmiana, moim zdaniem, to jest wynik presji tych starszych biskupów, którzy nadają ton i nie chcą oczyszczenia.
Może Ksiądz podać przykłady spraw, jakie do Księdza trafiają?
Ks. T.I.-Z.: Pod wpływem filmu „Kler” zwróciła się do mnie pewna osoba, wywodząca się z bardzo religijnej rodziny, i opowiedziała mi historię, jak była molestowana jako nastolatka przez bardzo ważnego krakowskiego duchownego. Zapytałem, czy skontaktowała się z władzami kościelnymi. Tak, skontaktowała się, z nuncjuszem, ale on zwlekał miesiącami. W konsekwencji poszła do prawnika i dziennikarza oraz innych osób, które zaproponowały pomoc. Ona ma poczucie, że w tej trudnej sytuacji Kościół jej nie pomógł. Pan zresztą zna tę sprawę, niedawno napisała o tym „Gazeta Wyborcza”, chodzi o biskupa Jana Szkodonia. Trudno mieć do osoby skrzywdzonej pretensje, że poszła do „Wyborczej”, szukała zainteresowania swoją sprawą. To jest świetny przykład, jak Kościół przegrywa zaufanie, wizerunek, jak podważa w ludziach sens swojej misji. Przyznam, że dla mnie ta sprawa była tak wstrząsająca – dowiedziałem się o niej w grudniu 2019 roku – że w pierwszej chwili autentycznie nie mogłem uwierzyć.
A kolejna sprawa to zaginięcie studenta psychologii Roberta Wójtowicza. Minęło już dwadzieścia pięć lat i on wciąż, a właściwie jego ciało, nie zostało odnalezione. Ojciec poświęcił znaczną część życia, by syna odnaleźć. Robert pochodził z Nowej Huty, był związany z duszpasterstwem akademickim. Wyszedł na chwilę i nie wrócił już nigdy do domu. Sprawę jakiś czas temu przejęło policyjne Archiwum X i idąc różnymi tropami, dotarło do trzech księży, którzy – jak wszystko wskazuje – mają wiedzę na temat tej sprawy, bądź nawet są w nią zamieszani. Przeprowadzono badania na wariografie – okazało się, że mogą mataczyć. Władze kościelne dopiero niedawno ogłosiły, że będą współpracować, ale o sytuacji wiedziały już dawno. Najtragiczniejsza jest postać tego ojca, który kiedyś był gorliwym katolikiem, wierzącym i praktykującym, ale dziś nie chodzi na Mszę, ponieważ nie daje mu spokoju zamieszanie w tę sprawę duchownych. Hiobowa postać. To jest wstrząsające. On nie chce zemsty, tylko chce przeżyć żałobę po synu, zapalić świeczkę na grobie. Z takim człowiekiem należałoby się spotkać, porozmawiać, wykazać chęć dotarcia do prawdy, a tu także zamiast empatii prawnicze kruczki i wykręty.
Widzi Ksiądz jakieś pozytywy?
Ks. T.I.-Z.: Takim pozytywem jest powołanie kościelnego rzecznika do spraw ochrony dzieci i młodzieży, księdza Piotra Studnickiego. Znam tego księdza, jest to bardzo uczciwy i prawy człowiek. Jeżeli więcej takich ludzi byłoby stawianych na odpowiedzialnych stanowiskach, gdzie by otrzymywali realną władzę, a nie jej pozory, to sprawy w Kościele na pewno zaczęłyby iść w lepszym kierunku.
A co Ksiądz myśli o Fundacji świętego Józefa, która ma finansowo wspomagać ofiary duchownych?
Ks. T.I.-Z.: Absurdem jest, żeby uczciwi księża łożyli na ten fundusz. Rozumiem szlachetne pobudki, ale przecież są tacy ludzie w Kościele, którzy mieszkają w luksusowych warunkach, a ponoszą odpowiedzialność za skandale czy tuszowanie zła. Czy teraz inni mają się składać na taki fundusz, a na przykład arcybiskup Kowalczyk będzie żył jak pączek w maśle? Może to właśnie ci, którzy są uwikłani w skandale czy mataczenie, powinni zrezygnować ze swoich przywilejów, i te kwoty zamiast na nich, niech idą na taki fundusz. Słyszałem już, że księża się buntują, że mają być opodatkowani takim podatkiem „dobrowolnym-obowiązkowym”, jak to się mówi w diecezjach. Takie stawianie sprawy uwalnia winnych od jakiejkolwiek odpowiedzialności.
Czy to jednak nie jest w ogóle za wąski zakres odpowiedzialności takiej fundacji? Przecież chodzi tu o coś więcej niż tylko pieniądze.
Ks. T.I.-Z.: Myślę, że jest w zasięgu każdej dobrze działającej diecezji samodzielnie rozwiązać swoje problemy – na poziomie duchowym i także finansowym. Stwierdzić realność krzywdy i określić oraz zrealizować jakąś formę pomocy. Robienie takiego centralnego organu z siedzibą w Warszawie to jest tracenie szansy na bezpośredni kontakt przede wszystkim z ofiarami. A moim zdaniem w wielu sprawach chodzi po prostu o okazanie serca pokrzywdzonym, szczere przeprosiny ze strony winnego albo przełożonych, jeśli sprawca już nie żyje czy może jest w podeszłym wieku. Nie można zaniedbywać działania duchowego. Ludzie wcale nie szukają pieniędzy w takich sprawach. Mnie brakuje przede wszystkim empatii Kościoła w stosunku do ofiar.
Czy możemy się spodziewać kolejnych skandali?
Ks. T.I.-Z.: Niestety uważam, że możemy się spodziewać, atakowanie Kościoła jest korzystne ze względów także politycznych. Dlatego też, jeśli Kościół nie odsunie teraz pewnych duchownych, w tym także hierarchów, zwłaszcza tych „lawendowych”, to zostaną zaatakowane konkretne postacie. Myślę o tych biskupach, którzy tuszowali sprawy lub nie reagowali na głosy ze strony wiernych czy kapłanów. Spodziewam się też, że przy tej okazji będą ponowne naciski, aby usunąć katechizację ze szkół i ograniczyć wpływ Kościoła na młodzież. Będzie to kolejne pole bitwy. Powtórzę więc jeszcze raz: niektórzy księża biskupi powinni odejść. Nie dlatego, że są całkiem przekreśleni, ale dlatego, że potrzebny jest czytelny sygnał dla wiernych, że następują zmiany. Potrzebny jest nowy przewodniczący episkopatu, nowy sekretarz, nowi niektórzy metropolici i ordynariusze. To tak jak w firmie, która przeżywa kryzys. Zarząd, który sobie nie radzi, odchodzi, aby dać szansę innym, którzy opracują i wdrożą program naprawczy. Gdy oglądałem konferencję prasową episkopatu w sprawie pedofilii, czułem ogromne zażenowanie. Jak można tak mówić, jak można tak kluczyć i mataczyć? A rozwiązanie jest jedno. Trzeba zdecydowanie stanąć w prawdzie, trzeba wziąć odpowiedzialność za to, co było złe.
Rozmawiali Paweł Milcarek i Tomasz Rowiński
_________________
To, o czym opowiada nam ksiądz Tadeusz Isakowicz-Zaleski, nie nastraja optymizmem, jednak brak optymizmu trzeba zastąpić czymś „mocniejszym”, cnotą błogosławionej nadziei, wynikającą z tego, że Kościół pozostaje Ciałem Chrystusa. Z nadziei zaś inaczej niż z nastrojów – na przykład pesymizmu – wynika nieugięta wola, by samemu być świadkiem Chrystusa i, na ile to możliwe, działać na rzecz Jego wizerunku. Wizerunek Kościoła powinien przybliżać się jak najbardziej do wizerunku Jezusa Chrystusa, który potrafił surowo się sprzeciwiać autorytetom religijnym swojego czasu, jeśli błądziły, a jednocześnie okazywać miłosierdzie, jeśli tylko była ku temu okazja. Nikt z nas nie jest Chrystusem, nie jest nim także ksiądz Tadeusz Isakowicz-Zaleski, a jednak, jako prawdziwy kapłan, pozostawia nam słowa Chrystusa. Mówi: „Niech wasza mowa będzie: Tak, tak; nie, nie”. To wezwanie do odwagi, by nie kluczyć w sprawach zasadniczych, nie kłamać, nie bronić niesprawiedliwości, ponieważ miłość do Kościoła to nie jest tylko grupowa lojalność, która w różnych momentach jest ważnym spoiwem życia, ale bardziej wierność nauczaniu katolickiemu, a przez to samemu Panu.
Rozmowa z księdzem Tadeuszem Isakowiczem-Zaleskim przywołuje na myśl jeszcze jeden fragment z Pisma Świętego, odnoszący się do autorytetów i władzy: „Czyńcie więc i zachowujcie wszystko, co wam polecą, lecz uczynków ich nie naśladujcie”. Nauczanie Kościoła jest prawdziwe, władza w Kościele jest słusznie przekazana w ręce kapłanów, ale wzorem do naśladowania są święci, którzy szli przede wszystkim za nauką Kościoła jako drogowskazem wiary, a nie zawsze za tymi, którzy w Kościele mają władzę. Tej należy się podporządkowywać, ale nie tam, gdzie czyni ona nieprawość. Nie bez przyczyny każdy ochrzczony ma godność królewską, kapłańską i prorocką, by mógł w pełni realizować powołanie chrześcijańskie nawet w upadłym świecie.
W tych okolicznościach bycie dobrym katolikiem wydaje się przypominać chodzenie po linie między przepaściami obojętności i odrzucenia, ale do wejścia w takie duchowe mistrzostwo przynagla nas nie tylko sytuacja, lecz także łaska. Sam Bóg.
(1956-2024), kapłan katolicki (obrządków: ormiańskiego i rzymskiego), duszpasterz Ormian, inicjator pracy charytatywnej, prezes Fundacji im. Brata Alberta (zajmującej się pomocą niepełnosprawnym), zwolennik lustracji duchowieństwa, zaangażowany w upamiętnienie ludobójstwa na Kresach. Wydał m.in. książki: Księża wobec bezpieki (2007), Moje życie nielegalne (2008), Przemilczane ludobójstwo na Kresach (2008), Chodzi mi tylko o prawdę (2012). Jeden z rozmówców w książce Alarm dla Kościoła.