Nie chcę pisać sto pięćdziesiątego felietonu o ks. Jacku Międlarze, o relacjach pomiędzy chrześcijaństwem a nacjonalizmem, o rożnicach pomiędzy Kościołem narodowym a Kościołem z narodem i o tym podobnych sprawach.
Chciałbym jednak zwrocić uwagę na pewne ogólne zjawisko, którego ilustracją jedynie jest postawa ks. Międlara, wymawiającego posłuszeństwo swoim przełożonym. Chodzi o praktykowanie cnoty posłuszeństwa (czy szerzej: czci dla przełożonych) w codziennym życiu przez ludzi, z dumą głoszących wartość tej cnoty jako zasady winnej rządzić społecznościami ludzkimi.
Różne nurty najszerzej rozumianej prawicy wyrażały tę myśl nieco inaczej, ale ogólna zasada była ta sama: władza, hierarchia, posłuszeństwo są tymi czynnikami, które chronią przed chaosem, które trzymają w ryzach skłonnośc człowieka do popełniania zła, które wreszcie na ziemi odwzorowują boski porządek, w kórym wszystko zmierza ku Bogu.
Monarchiści z ich podstawową “zasadą monarchiczną”, mówiącą że relacja między poddanymi a władcą ma charakter moralny, a nie jest jedynie technicznym kontraktem. Katoliccy tradycjonaliści podkreślający wynikający z boskiego ustanowienia hierarchiczny ustrój Kościoła. Nawet nacjonaliści z ich prymatem dobra narodu nad interesami jednostek czy wspólnot niższego rzędu.
Jak można to wszystko głosić w teorii a równocześnie wymawiać posłuszeństwo przy pierwszej okazji, gdy nakaz przełożonego jest dla nas trudny, krzywdzący, gdy niszczy coś, w co włożyliśmy wiele serca?
Jak można, będąc polskim nacjonalistą, cytować myśli Romana Dmowskiego o roli katolicyzmu w kształtowaniu duszy polskiej, a równocześnie przy okazji pierwszego konfliktu między własną praktyką polityczną a dyscypliną Kościoła twierdzić, że to Kościół pelni służebną, wręcz usługową rolę wobec narodu?
Jak można głosić swoją wierność “prawdzie katolickiej - prawdzie jedynej”, a równocześnie lżyć i szydzić z osoby Zastępcy Chrystusa na Ziemi, i pozostających z nim w łączności biskupow Kościoła? “Franek”, “Bergoglio”, “kapciowy”, “KEPscy” - to tylko najłagodniejsze przykłady.
To samo zresztą tyczy się posłuszeństwa i szacunku należnego tym, którzy “sprawują rządy nad nami” w porządku cywilnym, choć to temat na oddzielny felieton.
Nie chodzi mi w tej chwili o toczące się wewnątrzkościelne i wewnątrzpolskie spory, o to, kto w nich ma rację. Chodzi o ogólną zasadę, rządzącą praktykowaniem cnoty posłuszeństwa: uległość wiążącym poleceniom przełożonych poza przypadkami, gdy domagają się grzechu. Cześć i szacunek dla ich osób bez względu na wszystko.
Dlaczego najgłośniej o hierarchii i posluszeństwie krzyczą ci, którzy zrywają te więzy przy pierwszym przypadku, gdy tylko zaczynają one uwierać?
Michał Barcikowski