Ten artykuł, tak jak wszystkie teksty na christianitas.org publikowany jest w wolnym dostępie. Aby pismo i portal mogły trwać i się rozwijać potrzebne jest Państwa wsparcie, także finansowe. Można je przekazywać poprzez serwis Patronite.pl. Z góry dziękujemy.
Idąc na skróty poprzez wspomnienia
W rodzinnych stronach zgubiłam drogę
W pamięci nic się nie zmienia
Choć pragnę odnaleźć nie mogę1
Nie powinno dziwić, że nowej władzy pomysły na edukację w polskich szkołach wywołały sporą reakcję wielu publicystów, a także nauczycieli – praktyków. Wszak „takie będą Rzeczypospolite, jakie ich młodzieży chowanie”… Czy faktycznie jednak, trwająca debata wynika z poczucia odpowiedzialności – analogicznego do tego, jakim kierował się fundator Akademii Zamojskiej? Czytając pełne entuzjazmu i poparcia dla planowanego zakazu zadawania prac domowych wypowiedzi rodziców i nauczycieli, niestety, nie odnoszę takiego wrażenia. W wielu z nich dostrzegam satysfakcję „dwójkowicza”, któremu po latach władza przyznaje, że był ofiarą złego, opresyjnego systemu. Ów entuzjazm jest częściowo równoważony przez tych, którzy zgłaszają racjonalne zastrzeżenia wobec zamiaru odgórnego ograniczenia, zawężenia wachlarza form szkolnego nauczania. Częściowo, bo - jak się wydaje - populistyczna zapowiedź reformy trafia na podatny grunt całego pokolenia rodziców i nauczycieli, którzy uczęszczali do szkół w latach 1990. i w pierwszych piętnastu latach XXI wieku, gdy systematycznie zniechęcano młodzież i dzieci do zdobywania wiedzy. Kto nie pamięta lekcji czy wywiadówek, na których nauczyciele, zgodnie z nowym paradygmatem, przekonywali, że jedyną potrzebną umiejętnością, „kompetencją”, jest umiejętność odnalezienia odpowiedniego źródła, adresu, skąd każdą potrzebną informację można pozyskać. Wszak jesteśmy inteligentnymi, myślącymi ludźmi, nie komputerami. Nie powinniśmy zaśmiecać swojej głowy nadmiarem informacji. Powinniśmy dobrze opanować posługiwanie się narzędziami, które mogą nam dostarczyć jakiejkolwiek wiedzy w każdym momencie, gdy tylko będzie nam ona potrzebna. Pamiętają to Państwo?
W tej dyskusji brakuje mi głosu dzieci, szczególnie tych, które doświadczyły „opresji” tradycyjnej metody nauczania i „przeciążenia” zadaniami domowymi. Zgłaszam się więc na ochotnika, ja, rocznik 1962, by przedstawić swoje uczniowskie doświadczenia z lat 1969-1981, mając nadzieję, że zachęcę tym innych do pełniejszego przedstawienia perspektywy ucznia.
Lata 70. na pewno nie były złotym wiekiem polskiej szkoły. Upływało już z górą trzydzieści lat od jej brutalnej likwidacji przez Niemców i Sowietów, a potem systematycznego psucia przez władzę komunistyczną. A jednak, za sprawą zachowanego w społeczeństwie, opartego na naturalnym porządku, systemu wartości, szacunku dla autorytetu i wykształcenia, ocalali nauczyciele starej daty przekazali kanon edukacji klasycznej swoim następcom. Aby pokazać jak skuteczny był to system, potrafiący uruchomić potencjał – zdawać by się mogło – dzieci skazanych na degradację, posłużę się przykładem swojego ojca (rocznik 1934), najmłodszego z sześciorga rodzeństwa ubogiej robotniczej rodziny z Czechowic-Dziedzic. Ponieważ jego rodzice (a moi dziadkowie) nie podpisali tzw. volkslisty2, w III Rzeszy skazani byli na wegetację podludzi, czego istotnym elementem był brak dostępu dzieci do normalnej szkoły. W przeciwieństwie do swoich rówieśników z kategorią I, II lub III („Volksdeutschów”), którym Rzesza zapewniała pełnowymiarową edukację, Tata, wraz z innymi polskimi dziećmi pozaklasowej kategorii spędził cztery lata w czymś, co było formą obowiązkowej przechowalni bez nauki (nawet bez nauki języka niemieckiego…), gdzie jedynym zadaniem uczniów było dostarczanie złomu. Gdyby nie złom (nawet tu nie było jakichś szczególnie wyśrubowanych norm), można by powiedzieć, że była to edukacja bez obciążeń – w sam raz dla utrzymania odpowiedniego kapitału (pod)ludzkiego niezbędnego dla dalszego rozwoju państwa Hitlera. W przypadku mojego Taty, wystarczyło jednak pięć powojennych lat w dobrej średniej szkole technicznej w Bielsku-Białej, by nadrobić istotną część zaległości i przygotować się do wymagających studiów na Politechnice Śląskiej. Mimo to jednak, do dziś boleśnie odczuwa skradzione mu przez Niemców szanse uzyskania wszechstronnego klasycznego wykształcenia…
Urodziłem się w Mikołowie, mieście z trzema przedwojennymi szkołami podstawowymi i dobrym przedwojennym liceum. W mieście Karola Miarki. Początki mojej edukacji to przygotowanie do wczesnej Komunii Świętej (uwielbiałem lekcje w starych salkach katechetycznych; choć nie umieliśmy jeszcze pisać, siostry-katechetki nauczyły nas posługiwania się mapami – były to pięknie przez nie wykonane mapy Ziemi Świętej), a także przedszkole, otwarte w 1927 r. przez dzielną młodą lwowiankę, Helenę Kobernicką3. Pani Helena wychowała parę pokoleń przedszkolaków, w tym większość moich mikołowskich nauczycieli. Klasy 1-3 ukończyłem w starej niewielkiej „dwójce” (ten sam budynek co przedszkole), zmagając się ze skrobiącymi stalówkami, kleksami, do których osuszania służył niezbędny gałganek flaneli w drewnianym piórniku, a w trudniejszych przypadkach – kreda. „Wieczne pióro” („żaczek”) dopuszczone było dopiero w drugiej klasie, a długopis, wyjątkowo (bo „wypaczał pismo”), w trzeciej. Od czwartej klasy przeniesiono nas do większych szkół, a dwójkę zamieniono na „szkołę specjalną”.
Nauczycieli (w zdecydowanej większości były to Panie), miałem lepszych i gorszych. Takich, na których lekcje z niecierpliwością czekałem (tak było!), takich, których się obawiałem, takich, których nie lubiłem i takich, na których lekcjach dochodziło do różnych zabawnych sytuacji. Szkoła za komuny zapalała rytualne, wymagane, ogarki diabłu komunistycznej władzy (akademie z okazji różnych świąt, konkursy wiedzy o …, itp.), uczestniczyła w odgórnie narzuconym zakłamywaniu historii, a jednak mimo to, dzięki pracy ciągle licznych, oddanych swojej misji, nauczycieli – nielicznych już nauczycieli starej daty jak i ich licznych spadkobierców – skutecznie kształciła, rozbudzała zainteresowania i dostarczała niezbędnych do samokształcenia narzędzi.
Wiele z lekcji kończyło się notatką zatytułowaną „W domu”, czy bardziej wyszukanie „Zadanie domowe”. Nie byłoby tamtej szkoły, tamtych osiągnięć bez tego, pozaszkolnego lecz obowiązkowego, elementu edukacji. Zadanie domowe (potocznie też nazywane odrabianiem lekcji) było testem zastosowania umiejętności i narzędzi otrzymanych w szkole w samodzielnej realizacji zadania. Sensowne zadanie domowe może być najskuteczniejszą formą utrwalenia i uzupełnienia wiedzy, wzmocnienia umiejętności. Służyły temu, na przykład, wypełnianie linijek kaligrafowanymi literami, uzupełnianie okienek w równaniach, wybór i streszczanie notatki z gazety, pisanie wypracowań, sporządzanie systematycznych raportów z obserwacji przyrodniczych, czy pamięciowe opanowanie tekstu literackiego. Były zadania, których się nie lubiło (nauka na pamięć wiersza rosyjskiego przyprawiała mnie o prawdziwe katusze), ale było też wiele, których wykonanie dawało poczucie satysfakcji, a nawet radości. Uczucia te znacznie częściej towarzyszyły mi przy wykonywaniu pracy domowej niż w szkole, pod presją zbiorowości i przy znacznych ograniczeniach czasowych. Przyjemnie też było dzielić się wykonanym samodzielnie zadaniem w ramach sprawdzania pracy domowej przez nauczyciela.
Fakt, że nie raz trudno było zabrać się do „odrabianki”, gdy z podwórka dochodził hałas zabawy, a zniecierpliwieni koledzy wysyłali w kierunku okna ponaglające komunikaty akustyczne. Jednak moi rodzice (tak jak chyba większość rodziców z tamtych lat) lojalnie współpracowali ze szkołą, narzucając dziecku potrzebną mu dyscyplinę. U nas panowała zasada: najpierw lekcje – potem zabawa. To prawda, że w przypadku niektórych zadań, albo niektórych dzieci, potrzebne było znaczne zaangażowanie rodziców. Czy jednak fakt ich udziału w procesie edukacji dziecka nie jest naturalną konsekwencją podstawowego obowiązku rodzicielskiego, poczucia odpowiedzialności za wychowanie i wykształcenie własnego dziecka? W moim przekonaniu, w przypadku dobrze funkcjonującej szkoły, zaangażowanie się rodziców wcale nie oznacza wyręczania szkoły. Stanowi ono niezbędne jej dopełnienie. Moja Mama nie raz wyrażała swój podziw dla Pani Bernadety Bielasowej, mamy trojga dzieci (w tym dwóch moich szkolnych kolegów) z wiejskiej dzielnicy Mikołowa. Prowadząc niewielkie gospodarstwo z polem zboża, ze świniami, owcami, krową i drobiem (mąż pracował w mikołowskiej fabryce), na bieżąco podążała za treściami wszystkich przedmiotów, aktualnie omawianymi w klasach każdego z dzieci, troskliwie czuwając, by nie zaniedbywały swoich szkolnych obowiązków.
Wiele zawdzięczam – jakże ułomnej, bo pokiereszowaną wojną i trzema dekadami PRL – szkole opartej na tradycyjnym modelu edukacji, a szczególnie nauczycielom, którzy wbrew okolicznościom nieśli i dawali nam to, co przekazali im ludzie starej daty. Dla przykładu wymienię język polski ze szkoły podstawowej. Choć musieliśmy zaliczyć bałamutną elegię „O człowieku, który się kulom nie kłaniał”, wrażliwość na styl, smakowanie się jego niuansami, zamiłowanie do czytania i przyjemność samodzielnego formułowania myśli, to zasługa naszej Pani od polskiego z klas 6-8. To wystarczyło, by nie zapisawszy nawet dziesięciu stron zeszytu (bardzo kiepski miałem język polski w niemikołowskim LO), zdać próbną maturę na 4 (literatura romantyczna) i by nie powtarzać się, tę właściwą napisać na 5 z literatury staropolskiej. Dzielę się tym jedynie dlatego, by pokazać jak może być skuteczna szkoła oparta na tradycyjnym systemie edukacji. Oczywiście, podobnie jak mój Tata, który ciągle odczuwa skutki niemożliwej do zasypania wyrwy niemieckiej okupacji, sam też żyję w poczuciu dyskomfortu, gdy porównuję poziom swojego wykształcenia humanistycznego z poziomem absolwentki przedwojennego krośnieńskiego gimnazjum, mojej Śp. Teściowej, która do najpóźniejszych lat życia recytowała „Aurea aetas” i imponowała znajomością polskiej poezji.
Niszczenie szkoły, które przyśpieszyło w latach 90. za sprawą zastąpienia dotychczasowego paradygmatu edukacji różnymi rewolucyjnymi wynalazkami (karierę robią tzw. edukacja demokratyczna, antypedagogika (sic!), czy edukacja inkluzywna) stanowi ważny element niepisanej agendy, którą należałoby określić hasłem: Ku globalnemu zidioceniu! Wytrwale wdrażają ją światowe i międzynarodowe organizacje, najbardziej „postępowe” państwa i organizacje pozarządowe.
Podczas, gdy w czasie okupacji część mieszkańców Śląska, odmawiając podpisania volkslisty, była karana pozbawieniem dostępu do systemu pełnowymiarowej edukacji, dziś tysiące Polaków w trosce o dobrostan dzieci i swoją wygodę przyklaskuje populistycznym pomysłom edukacji bez wymagań i wysiłku, skazując swoje dzieci na analfabetyzm i związane z nim życiowe konsekwencje – brak samodzielności i, de facto, wolności. Czy wszystko zostało już pozamiatane? Jeśli jeszcze nie, to biorąc pod uwagę zapowiedzi aktualnej władzy – wkrótce może zostać. Na gruzach dawnej szkoły powstanie laboratorium edukacyjnych, socjologicznych i behawioralnych eksperymentów na polskim dziecku. Czy może to oznaczać definitywny koniec polskiej szkoły? Moim zdaniem tak, jeśli społeczeństwo, rodzice nie okażą minimum niezbędnego instynktu samozachowawczego. W dzisiejszych czasach owo minimum może jednak oznaczać konieczność podjęcia bardzo dużego wysiłku, niezbędnego, by pokonać swoje przyzwyczajenie do gwarantowanego dobrostanu, a także odwagi opowiedzenia się za obiektywnymi, tradycyjnymi wartościami. A może przede wszystkim – autentycznej, odpowiedzialnej miłości do własnych dzieci. Czy nie czas, by rodziny – rodzice z dziećmi – wypowiedziały swoje kategoryczne basta? Czy nie czas na ogólnopolską Wrześnię w obronie szkoły, edukacji, w najlepszym interesie polskich dzieci?
Andrzej Bobiec
-----
Drogi Czytelniku, prenumerata to potrzebna forma wsparcja pracy redakcji "Christianitas", w sytuacji gdy wszystkie nasze teksty udostępniamy online. Cała wpłacona kwota zostaje przeznaczona na rozwój naszego medium, nic nie zostaje u pośredników, a pismo jest dostarczane do skrzynki pocztowej na koszt redakcji. Co wiecej, do każdej prenumeraty dołączamy numer archiwalny oraz książkę z Biblioteki Christianitas. Zachęcamy do zamawiania prenumeraty już teraz. Wszystkie informacje wszystkie informacje znajdują się TUTAJ.
1 Bernadeta Bielas, mieszkanka Gniotka (wiejska dzielnica Mikołowa), mama kolegów autora; z wiersza „Dom rodzinny” nieopublikowanego zeszytu poezji.
2 System kategoryzacji mieszkańców obowiązujący na ziemiach polskich przyłączonym do III Rzeszy: kategorię pierwszą posiadali Niemcy etniczni, w okresie międzywojennym działający na rzecz III Rzeszy; mieszkańcy mówiący na co dzień po polsku i identyfikujący się jako Polacy otrzymywali kategorię IV.
3 Pani Helena przyjęła mnie do przedszkola w 1965 r. jako kierowniczka, a po przejściu na emeryturę nadal w nim pracowała; była kapitanem AK, dowódcą oddziałów dziewczęcych we Lwowie, pośmiertnie awansowana do rangi majora Wojska Polskiego.