Czy jest nadzieja dla (niegdyś) chrześcijańskiego Zachodu? Oczywiście, brak nadziei nie świadczyłby dobrze o charakterze naszego oporu. Gdzie nie ma nadziei – nie ma chrześcijaństwa. Nadzieja jednak to nie optymistyczne złudzenia. Nie ma żadnej „nadziei”, że ocalimy dobro wspólne Polski czy innych narodów Europy – nie przeciwstawiając się kryzysowi naszej cywilizacji i tym, którzy ją niszczą.
Ostatnio Europejski Trybunał (!) Praw Człowieka nałożył na państwa (w bezpośrednim odniesieniu do Włoch) obowiązek uznawania „małżeństw homoseksualnych” własnych obywateli, którzy tego rodzaju status załatwili sobie w innym kraju. To tylko kolejne potwierdzenie, że międzynarodowe instancje „praw człowieka” będą robić wszystko, żeby umiędzynarodowić rewolucję homoseksualną i jej prawne instrumenty. Żądanie uznawania aktów cywilnych dokonanych w innym państwie jest wygodne i proste, bo rzekomo dotyczy (dyktowanego współczuciem) rozwiązywania przypadków indywidualnych, a przecież za każdym razem tworzy powszechny standard, który na zwykłej drodze uchylić już bardzo trudno.
Polska w żadnym wypadku nie może kontynuować polityki imposybilizmu, założenia, że nie można prowadzić polityki cywilizacji chrześcijańskiej. Po pierwsze trzeba wyraźnie formułować i głosić zasady naszego uniwersalizmu na forum międzynarodowym. Zasadniczym instrumentem jest zaproponowanie, negocjowanie i zawarcie Konwencji Praw Rodziny i już czas, żeby władze podjęły ten temat. Każda taka sprawa, jak ostatni wyrok w sprawie Włoch, jest potwierdzeniem konieczności tej inicjatywy, a zarazem wskazaniem kolejnego państwa, u którego władz, albo przynajmniej w opinii publicznej – powinniśmy szukać poparcia.
PiS idąc do władzy obiecywał „pokorę”, „otwarte drzwi”, „wsłuchiwanie się w społeczeństwo” – tymczasem o palącej potrzebie zaproponowania Międzynarodowej Konwencji Praw Rodziny Prawica Rzeczypospolitej mówi bez przerwy i nie słyszymy ze strony rządzących najdosłowniej żadnej reakcji. Wszyscy powinniśmy zwrócić uwagę na to znaczące milczenie. A przypomnę, że zadeklarowaliśmy gotowość pomocy dla rządu w opracowaniu konkretnych rozwiązań traktatowych. Konwencja powinna wyraźnie mówić, że monogamiczna rodzina jest fundamentem społeczeństwa i gwarancją praw osoby, że musi być wzorem obecnym w prawie cywilnym i edukacji, że ma charakter niezastępowalny a państwa nie powinny tworzyć jej prawnych podróbek („małżeństwa homoseksualne”), podważających jej naturalny ustrój.
I nasza polityka musi być kompetentna. Tak jak walka z korupcją nie polega na krzyku „kradną”, ale na uruchamianiu (w normalnym procesie politycznym) konkretnych procedur zapobiegania i kontroli, tak zaangażowanie na rzecz praw rodziny nie może polegać na powtarzaniu oczywistości jedynie opisujących kryzys. Należy budować instytucje i podejmować działania zmierzające do przywrócenia ładu moralnego. Polska musi zwrócić uwagę na przykład na fakt, że prawie żadne państwo Europy środkowej nie ratyfikowało genderowej konwencji stambulskiej i jeśli chcemy utrzymać te korzystne okoliczności – jak najprędzej - powinniśmy włączyć się w ten front, wypowiadając tę konwencję. Trzeba widzieć też inne korzystne fakty, na przykład zapowiedź ze strony Wielkiej Brytanii uchylenia jurysdykcji Trybunału Strasburskiego. Sprawa jest precedensowa, ponieważ teoretycznie grozi za to wykluczenie z Rady Europy, więc tym bardziej nie można przechodzić obojętnie obok takich koniunktur.
Na razie, niestety, takiego poważnego podejścia nie widzimy i nie jest to przypadek. W kuluarach Sejmu słyszeliśmy, że złamanie porozumienia wyborczego i polityka wykluczenia wobec Prawicy Rzeczypospolitej wynikła z tego, że kierownictwo PiS było przekonane, że będziemy angażować ich w sprawy moralno-ustrojowe, którymi zajmować się nie chcą.W tym wypadku polityka PiS-owskich władz jest „bezstronna” i „bezinteresowna”, nie wynika z okazjonalnego nastawienia wobec Prawicy Rzeczypospolitej, ale ze stałej strategii wobec prawicy katolickiej jako takiej. Jarosław Kaczyński od zawsze głosił doktrynę, że nie może być niczego „na prawo” od jego partii, więc – jak to wyjaśniał na początku lat 90-tych – prawicy „odwołującej się do Polaka-katolika”. Założenie, że musiałby z kimś uzgadniać swą politykę albo wprowadzać do swej radykalnie-centroprawicowej agendy postulaty, na które nie ma ochoty – uważa za ograniczenie własnych możliwości manewrowo-taktycznych. Liderzy obozu władzy uważają natomiast, że wystarczy dbać o emocjonalne i materialne potrzeby środowisk katolickich i to zupełnie wystarczy do zachowania ich poparcia. Uważają, że wystarczy od czasu do czasu nazwać konwencję genderową „potworem prawodawczym” albo załamywać ręce nad dechrystianizacją Europy. Takie mocne sformułowania robią wrażenie i dzięki nim wielu Polaków nabiera przekonania, że coś się dzieje, emocjonalne reakcje opozycyjnych mediów jeszcze bardziej uwiarygodniają władzę i tworzą pozór toczącego się sporu – który do niczego konkretnego nie zobowiązuje, wręcz przeciwnie – skutecznie zastępuje zaangażowanie.
Budowa silnej opinii katolickiej wymaga dziś również przebudzenia politycznego. Zainteresowania nie tylko wyborczymi walkami o władzę i newsami podrzucanymi przez telewizje, nawet nie tylko formułowaniem postulatów ideowych, ale podejmowaniem konkretnych inicjatyw prawnych, budowy instytucji, aktów międzynarodowych. Wymaga to opinii dojrzałej, odróżniającej retorykę od polityki, pozory od rzeczywistości. Bo do swej polityki cywilizacja chrześcijańska ma po prostu prawo. A jej prawo – jest naszym obowiązkiem.
Marek Jurek
(1960), historyk, współzałożyciel pisma Christianitas, były Marszałek Sejmu. Mieszka w Wólce Kozodawskiej.