Tekst Piotra Żyłki, Niech nam żyje pobożność ludowa!, wywołał we mnie pewien rodzaj osłupienia. Osłupienia mianowicie „hurraentuzjazmem” i (samo?)zachwytem, z jakimi redaktor "Deonu" i bohaterowie jego tekstu anonsują, iż oto na naszych oczach dokonuje się ponowne odkrycie i reaktywacja „pobożności ludowej”. Ta ostatnia jest zasługą środowiska „Dywizu”, gdzie zrodziła się i została wprowadzona w czyn idea odprawiania nabożeństw majowych i czerwcowych pod kapliczkami, na miejskich placach, i w innych tego typu miejscach.
Nie będę się wyzłośliwiał, bo sprawa jest poważna. Nie mam cienia zamiaru opisywanych przez Piotra Żyłkę i Ewę Kiedio (zresztą również u nas w wywiadzie Tomasza Rowińskiego) inicjatyw krytykować czy wyśmiewać. Przeciwnie, uważam, że jest to bardzo dobry kierunek i dałby Bóg, aby tego rodzaju inicjatywy nie były efemerycznymi „eventami”, ale by się utrwaliły i rozpowszechniły w całej Warszawie, Krakowie i innych miastach. Same w sobie są wielką wartością, a kto wie, może następnymi krokiem będzie np. odkrycie chorału, a po tej nitce również kłębka skarbu tradycyjnej liturgii. Ona jest w stu procentach kompatybilna z tymi nabożeństwami, a jak mówi Konstytucja o Liturgii Świętej Sacrosanctum Concilium ich rolą jest między innymi do liturgii prowadzić (por. KL 13). Wiadomo jaką ówcześnie liturgię mogli mieć na myśli twórcy Konstytucji. Wszystko jest możliwe.
Odsuwam więc od siebie pokusę ironii. Natomiast bardzo proszę o jedno. O pokorę wobec prawdziwej pobożności ludowej. Niech nie mówią Państwo o jej „reaktywacji” i dadzą spokój entuzjastycznym deklaracjom, jak to ją „odkryli”. To, co Państwo robią i jak to uzasadniają nie ma z nią zbyt wiele wspólnego, może poza pewną, zresztą przypadkową, zbieżnością formy. Mało tego, w warstwie uzasadnień czy interpretacji jest wręcz w stosunku do niej radykalnie obce, albo nawet przeciwne.
Nie mówię nawet o rzeczach takich jak pochodzenie litanii, które przecież nie są w tym względzie w żaden sposób „ludowe”. Tak samo zresztą jak w przypadku innych rzekomo „ludowych” nabożeństw: Godzinek czy Gorzkich Żali. Wszystkie one, podobnie jak i znaczna część „ludowych” pieśni nabożnych, są świadectwem czasów, kiedy kultura religijna rozwijana w wyższych warstwach społecznych i intelektualnych dość swobodnie promieniowała również na życie i pobożność chłopską. (Swoją drogą wydaje się, że aktualnie pomimo teoretycznego braku klasowego rozwarstwienia, katolickie środowiska inteligenckie mają do zaoferowania ludziom zanurzonym ciągle w świecie wiejskiej religijności niewiele więcej niż przyśpieszenie procesu jej rozkładu.) Tak naprawdę, jeśli nabożeństwa te mogą nam dzisiaj przywodzić na myśl pobożność ludową, to głównie dlatego, że kojarzy się z nią przywiązanie do różnego rodzaju nabożeństw i rytuałów paraliturgicznych, które w kontekście miejskim nie były nigdy obecne albo zanikły. Ale przecież akurat majówki i czerwcówki są ciągle normalnymi i stałymi elementami w większości chyba polskich parafii. Jedyne, co Państwo zrobili, to wyjście z nimi poza budynek kościoła, pod kaplicę czy krzyż, rzecz którą zresztą kiedyś również w miastach praktykowano. Jakoś nie chce mi się wierzyć, aby byli Państwo tak odlegli od normalnego życia parafialnego, aby nie wiedzieć, że ogłaszają wskrzeszenie i „odkrycie” jako „pobożności ludowej” czegoś, co żyje i ma się w Polsce, no, może nie jakoś różowo, ale też nie najgorzej, a co w tym kontekście najważniejsze, samo w sobie nie ma zbyt wiele wspólnego z pobożnością ludową.
Mam wrażenie, że osoby ogłaszające „reaktywację pobożności ludowej” przez odprawianie majówek i czerwcówek w wielkomiejskim kontekście w ogóle nie zadały sobie pytania, czym ona tak naprawdę jest, bazując w tych deklaracjach na powierzchownych skojarzeniach. I choć nie sposób się nie cieszyć, że – proszę o wybaczenie za ten delikatny sarkazm – jakaś grupa katolików przekonała się do tradycyjnie katolickiej formy modlitwy, to myślę, iż prawdziwa wiejska pobożność ludowa okazałaby się dla nich trudna do przełknięcia (abstrahując tymczasem od obiektywnej problematyczności kontaktu z nią ze względu na to, że jest to rzeczywistość coraz bardziej zanikająca). Bo kiedy Ewa Kiedio, opisując swoją wcześniejszą rezerwę do niej mówi, że „kojarzyła się z czymś zbyt prostym, nieprzemyślany i kiczowatym” oraz z „formą, która nie przekłada się potem na życie – według schematu: ludzie gorliwie się modlą, a potem żyją po swojemu i tak naprawdę nie wiedzą, w co wierzą”, to… ma w pewnym sensie rację. A choć rację ma również w tym, co – jak mówi – pozwoliło jej te uprzedzenia przekroczyć, tzn. w odkryciu „że jest w tym jakieś wielkie zawierzenie i oddanie się Bogu w opiekę, że ludzie wiedzą, do kogo mają się zwracać”, to trzeba powiedzieć, że na poziomie realnej pobożności ludowej nie jest to cecha, która transcenduje prostotę, bezrefleksyjność czy rytualizm, ale jest z nimi integralnie połączona, ba, nawet z nich wynika. W tym sensie, zauważenie i docenienie jakiegoś aspektu tej pogardzanej wcześniej religijności, choć może stanowić pierwszy krok w kierunku autentycznego jej odkrycia (w jej faktyczności, a nie za pośrednictwem oswajających skojarzeń, jak to z teologią apofatyczną), ciągle jest od niej samej odległe. Jak tu więc mówić o „reaktywacji”, już nawet abstrahując od jej wymiaru praktycznego, który sam w sobie jest „ludowy” tylko przez luźne skojarzenie?
Ludowa religijność, tam gdzie w ogóle można jeszcze o niej mówić, jest właśnie rytualistyczna, kolektywistyczna, arefleksyjna, w jakimś stopniu ciągle magiczna (np. operująca tabuizacją), niemoralistyczna i – w sensie opisowym (a nie politycznym czy ideologicznym) – konserwatywna. Innymi słowy, stanowi coś całkowicie obcego dla „kartezjańskiego” katolicyzmu, głoszącego religijność opartą na prymacie indywidualnej świadomości, która musi najpierw ustanowić „dla siebie” to, w co potem skłonna byłaby uwierzyć i na praktykowanie czego przyzwolić. Nie da się jej „zrobić”, wypływa z integralnej jedności wiary i życia codziennego, i jest przekazywana rytualnie wewnątrz obiektywnych więzi rodzinnych i społecznych, mocno określonych ról, tego wszystkiego, co często relatywizuje się jako „wyłącznie kulturowe” (jakby w przypadku człowieka istniało coś, co nie jest kulturowe). W rzeczywistości w samych jej ramach nie dokonuje się „odkrywanie”, lecz przyswojenie; trudno też wyobrazić sobie coś bardziej nienaturalnego dla pobożności wiejskiej czy chłopskiej niż „robienie przewrotu” (a to, jak mówi Ewa Kiedio, było jedną z motywacji wyjścia z nabożeństwami na miasto – „pobożność ludowa jako przewrót” zasługuje moim zdaniem na tytuł oksymoronu roku).
Wszystko to nie oznacza w żadnej mierze idealizacji, wspomniana jedność wiary i życia codziennego przekłada się na przesycenie religijności ludzką konkretnością, włącznie z jej ciemną stroną. Chodzi mi o pokazanie, że pobożność ludowa nie wyczerpuje się w takiej czy innej formie modlitwy, nawet jeśli byłaby ona dla niej rzeczywiście charakterystyczna (a majówki i czerwcówki nie są, nawet takie pod kapliczkami), ale wiąże się z czymś znacznie głębszym. To obiektywny kształt myślenia i obrazu świata oraz praktyki życiowo-religijnej, który większości z nas, wychowanych w pewnym typie religijnego, ascetycznego i moralistycznego racjonalizmu, jest po prostu niedostępny i w wielu swoich wymiarach skandaliczny, sprzeczny z tym, jak wyobrażamy sobie „prawdziwe” chrześcijaństwo. Jego niedostępność wynika również z faktu, iż zanika coraz bardziej ten rodzaj społecznej wspólnoty, który był jej naturalnym środowiskiem i nie widać tymczasem, aby coś mogło go zastąpić. Dlatego w pewnym sensie faktyczne „odkrycie go”, przy wszystkich zastrzeżeniach, jakie można w odniesieniu do tego zabiegu podnieść, jest rzeczą bardzo ważną. Jego zupełne zaginięcie oznaczałoby ogromną stratę, wręcz katastrofę. Ale aby go tak naprawdę zrozumieć, trzeba w niego wrosnąć, na ile da się to w ogóle jeszcze dzisiaj zrobić. Piszę to jako ktoś, kto kilka lat temu osiadł na wsi i odkrył, że ze swoim wykorzenionym intelektualizmem jest dzieciakiem, i że do tego, co sam uznawał za religijność niedojrzałą i nieświadomą przyjdzie mu długo dorastać…
Dlatego proszę o pokorę. Tylko tak można naprawdę odkryć nie tylko pobożność ludową, ale w ogóle głębię tradycji. Niech dzadzą sobie Państwo, proszę, spokój z zachwytami nad tym, że odkryli tę pobożność, bo zamiast flash-mobów organizują Państwo "eventy" z Litanią Loretańską czy do Najświętszego Serca. Być może, jeśli utrzymają Państwo tę praktykę tak długo, że zapomnną już całkowicie o uczuciu „robienia przewrotu” i odnajdą siłę rytualnej rutyny, która sprawi, że będą zabierać i/lub wysyłać na nabożeństwo własne dzieci, „bo tak się robi”, bo Bogu, Matce Bożej i świętym Pańskim trzeba oddać należną cześć, to jakoś się rzeczywiście do niej Państwo zbliżą. Oby tak się stało, czego również sobie samemu życzę, jako rekonwalescentowi ze stanu religijności przeintelektualizowanej i sprotestantyzowanej. Nawet jeśli nie zdajemy sobie z tego sprawy, nasza wiara ma u pobożności ludowej dług nie do spłacenia. A skłonny byłbym postawić tezę, że od jej przetrwania zależy również wiara przyszłych pokoleń.
Tomasz Dekert
(1979), mąż, ojciec, z wykształcenia religioznawca, z zawodu wykładowca, członek redakcji "Christianitas", współpracownik Fundacji Dominikański Ośrodek Liturgiczny.