Anna Przybylska ‒ aktorka należy do tych osób, o których życiu najwięcej dowiedziałem się po ich śmierci. Pojawiała się w niektórych filmach, np. w nigdy przeze mnie nieoglądanej telenoweli, poza tym co jakiś czas z mediów słychać było zachwyty nad jej niestroniącą od obnażania urodą. Tyle i nic więcej. A tu wiadomość o jej śmierci. A skoro o śmierci, to i o życiu. Że miała wiele lat jednego mężczyznę (tzw. partnera), troje dzieci i osobowość.
Poruszyła mnie ta śmierć. Osierocenie trojga małych dzieci. Zupełnie niedokończone życie. A że czas okołopogrzebowy przypadł na początek synodu o rodzinie w Kościele katolickim, te dwa wydarzenia towarzyszyły mi w ostatnim czasie w rozmaitych lekturach tekstów prasowych i słuchowiskach medialnych, stapiając się w jeden tok myślowy. O Annie Przybylskiej z synodem w tle.
Obie sprawy mają dla mnie miejsca styczne. Choćby to, że znam je tylko z przekazu medialnego. Więc nie wiem, ile w tych przekazach jest prawdy, to jest ‒ mowy rzetelnej.
Synod miał być poświęcony rodzinie. Tymczasem nie słyszałem, by poważnie zajmował się czym innym niż problemami, które dla samej rodziny są rzeczą patologiczną: związkami rozwodników i homoseksualizmem. Zastrzeżenia, że to jedynie kilka punktów, w żadnym ze znanych mi tekstów prasowych nie potwierdziły się. W zalewie dosyć jednorodnych informacji pozostała mi więc wiara, że biskupi nie rozmawiali przez dwa tygodnie jedynie o Komunii dla ludzi żyjących w związkach niesakramentalnych i o tym, że homoseksualizm to delikatny problem.
O Annie Przybylskiej wiedziałem tylko, że jest jedną z tych pięknych aktorek, które nie grzeszyły wstydem. Kilka razy widziałem ją przechodzącą przez ekran. W jakichś filmach i reklamach. Po jej śmierci zyskała nagle twarz. Z jej rozmaitych wypowiedzi wyłoniła się dla mnie osoba o silnym, a przede wszystkim własnym charakterze. Osoba konkretna, a nie tylko fotogeniczna. Pozbawiona pruderii, ale jasno wyznaczająca swoje granice. Śmiała i potrafiąca się wycofać (choćby w imię macierzyństwa). Swoją medialnością przebijająca się przez media.
Więc dojrzałem ją pośmiertnie. Niemniej zaskoczyła mnie też druga strona ekranu: widzowie ‒ cały świat, który ją brał za swoją i który okalał ściśle jej osobę. W przeżyciu jej odejścia była swoista powszechność, społeczny ból. Wyjątkowy, w obrębie mainstreamu ‒ niemainstreamowy. Chyba nie tylko dlatego, że w świecie, w którym przywiązanie do osób widzianych na co dzień w telewizji płynie równolegle do życia osobistego i bywa nawet równie intensywne. Anna Przybylska okazała się „nieszczęśliwą wersją” bohatera filmu „Truman Show” ‒ jej antenowy żywot stał się przejmujący ze względu na nią samą, w kontrze do telewizyjnej nieustającej zabawy i obłudy. Tak jak wyrwanie się Trumana z reality show pociągnęło za sobą symboliczne wyzwolenie oglądaczy z kłamstwa, którym jego i ich samych karmiono, tak śmierć Anny Przybylskiej pokazała, że wbrew dążeniom realizatorów życia rozrywkowego dla widzów była osobą z krwi i kości, kimś, kto zarażał energią życia i stanowił nawet swego rodzaju autorytet.
Ale dlaczego? Czy gdyby pozostała szukającym poklasku singlem, byłaby aż tak przekonująca? Nie. Bijąca z niej afirmacja życia i urok osobisty znalazły swój właściwy wyraz w założeniu rodziny ‒ urodzeniu dzieci w trwałym związku. W sferze pozatelewizyjnej. Choćby nawet zaczęła grać w moralizatorskich filmach lub przyłączyła się do rozmaitych akcji, w rodzaju „Nie wstydzę się Jezusa”, i śpiewała swoim chropawym altem sacrosongi, nie byłaby tak szanowana i podziwiana jak za życie, które wybrała. I cóż z tego, że grała na poły erotyczne role ‒ chlubne i pożądane na rynku sławy. Teraz, po śmierci, nie z tego jest pamiętana. Życie pozafilmowe, tak ‒ zdawałoby się ‒ niepopytne i nieopłacalne, a dla kariery ryzykowne, okazało się istotniejsze. Wbrew panującym i wpajanym trendom. To paradoksy? Nie, chwile prawdy. Pokazujące, co właściwie gra w społeczeństwie.
Na portalach katolickich także pisano o niej bardzo ciepło, choć nazbyt sentymentalnie. Ktoś napisał, że stała się dla niego wzorem w przyjęciu cierpienia i nawrócenia. Tak, byłoby głupotą i najgorszą bigoteryjną małostkowością podnosić kwestię jej ‒ z perspektywy wiary, od której wówczas była daleko ‒ czynów bezwstydnych wobec ogromu smutku całej sytuacji, a także wobec faktu jej nawrócenia, przyjęcia sakramentu pokuty i pragnienia sakramentu małżeństwa. Ale pozostaje dla mnie zastanawiające połączenie w jej życiu spraw, które raczej wydają się sprzeczne: założenia tradycyjnie pojętej rodziny w wolnym związku i do tego zgody na rolę seksbomby.
I tutaj moja chwila prawdy wobec tej śmierci: dzięki Annie Przybylskiej dostrzegłem, że w masie społeczeństwa, w odindywidualizowanej termitierze narodu ślepo idącego za tym, co zostanie mu zaserwowane w popularno-rozrywkowych mediach, przejawia się ciągle żywy zmysł wartości tradycyjnych i ich potrzeba. Jest myśl o doniosłości wyboru rodziny, wrażliwość na to, co udawane i nieudawane, i miejsce na prostą żałobę ‒ na to, by stanąć wobec czyjejś śmierci i wspólnie potraktować ją poważnie.
Oczywiście, że często brak w tym wszystkim dojrzałości, właściwie widzianej perspektywy. Niemniej sytuacja po śmierci Anny Przybylskiej uzmysławia mi, że w naszym polskim zlaicyzowanym świecie jest jeszcze ciągle klimat, czy może duch wiary. A mówiąc ściślej: żywa obecność Kościoła. Bo jeśli ludzie pomimo odejścia od niego chcą tworzyć trwałe związki i jeśli chcą zakładać rodziny, poświęcać się im, znaczy, że duch sakramentów unosi się wciąż nad nami.
W jednym z wywiadów Anna Przybylska mówiła, iż ślub nie jest jej potrzebny, gdyż żaden taki akt formalny i tak nie ma sensu, jeśli związek nie jest oparty na zaufaniu. („Nie trzeba mieć papierka z urzędu stanu cywilnego, jak również glejtu od Pana Boga. On i tak w żaden sposób nikogo nie zwiąże. Ludzi łączy miłość i wzajemne zaufanie. A my je mamy”). Trudno z taką konstatacją się nie zgodzić, skoro brak świadomości, że to Bóg jest źródłem wszelkiego zaufania. Ale też jest w tej wypowiedzi zachowana właściwa intuicja. Przecież zaufanie rzeczywiście jest fundamentem związku. Czy łatwiej jest zaufać, czy przyznać, że nie ma zaufania bez Boga? A obie rzeczy są łaską.
Jasnym świadectwem właściwych intuicji jest „nieskonsumowane” nawrócenie Anny Przybylskiej pod koniec życia. Jej ‒ jak to sama określiła w ostatnim z wywiadów ‒ chodzenie na niedzielne kawy z Panem Bogiem (jak nieważka i zarazem ciężka jest teraz ta metafora wobec jej zgonu). Nie wiem, czy mogła przyjąć Komunię Świętą. Czy życie sakramentalne otworzyło się dla niej zaledwie jako widziana z daleka Ziemia Obiecana?
To druga w tym roku ‒ po Wojciechu Jaruzelskim ‒ konwersja in articulo mortis. Oczywiście że zupełnie inna od tej dawnego generała, ale i wskazująca na to samo: dzięki temu, że istnieje u nas i wciąż jest obecny Kościół, człowiek ma do czego i do kogo wracać, choćby w ostatnich momentach życia.
I tu znów sprawa synodu biskupów. Był poświęcony rodzinie. Gdy rozproszyła się atmosfera rewolucyjności, pozostały dokumenty, które brzmią ogólnikowo i nijako. Nie bardzo rozumiem, jakiego rodzaju rozstrzygnięcia miały być celem całego przedsięwzięcia. Ale nieistotne. Najważniejsza jest cierpliwość. Cierpliwe przypominanie nauki Kościoła. Może żmudne, brzmiące uparcie, nieprzejednanie, ale nieustanne przypominanie. O cierpliwości Boga i nauce Jego Kościoła. Wówczas rozwodnicy w powtórnych związkach, wolne związki, czynni homoseksualiści czy ktokolwiek inny nie straci widoku na to, co jest celem. Nikt nie zostanie zdezorientowany. W świecie współczesnym ciągle pozostanie możliwość, by się nawrócić. I będzie do czego wracać.
Mateusz Czarnecki
Absolwent Polonistyki UJ, zajmuje się redakcją książek. Mąż wspaniałej żony i tato sześciorga dzieci. Mieszka na wsi polskiej.