Pora na podsumowanie. Nie dlatego, że uważam, iż wyczerpałem stojącą przed nami kwestię szkoły, lecz dlatego, że boję się wyczerpać cierpliwość czytelników. Chodziło zresztą, przypominam, tylko o postawienie problemu, a ponadto o zaproszenie zainteresowanych do dyskusji między sobą, w nadziei dojścia do konkretnych rozwiązań. Takie są zatem, jak mi się wydaje, główne punkty zasługujące na naszą uwagę.
Jeśli chcemy uniknąć tego, by szkolnictwo katolickie stało się szkolnictwem dla klas wyższych, jest rzeczą pilną zorganizować krajową kasę szkół chrześcijańskich i uzyskać powrót zgromadzeń nauczających, które same mogą rozwiązać problem w sposób całkowity. Do grup akcji katolickiej należy stworzenie ruchu opinii publicznej, bo tylko on może doprowadzić to takiego unormowania. Są one kompetentne w sprawie wyboru sposobów działania, wydaje mi się jednak konieczne, by wszyscy katolicy francuscy stanęli w tej sprawie zdecydowanie za swoimi biskupami, dając do zrozumienia, że dla dobra kraju konieczny jest pokojowy traktat między Francją a Watykanem, którego pierwszym warunkiem będzie powrót zgromadzeń nauczających i pełna wolność w sprawie szkół.
Oprócz problemu nauczania dla wszystkich, napotkaliśmy też problem jakości nauczania. Mówiłem o tym w sposób, który może się wydać ostry; da się na tym zyskać przynajmniej tyle, że spojrzawszy złu w twarz, możemy szukać środków zaradczych. Główny z nich jest prosty: polega na tym, że wszyscy odpowiedzialni za wybór profesorów powinni brać pod uwagę fakt, że o ile z punktu widzenia religijnego szkoła katolicka jest instytucją katolicką, to z punktu widzenia praktycznego jest szkołą. Szkoła zaś istnieje przede wszystkim dla uczniów. Jeśli profesorowie są zakonnikami czy księżmi, niech przełożeni wyznaczą im zadania najbardziej korzystne dla postępów uczniów, a nie dla ich własnego rozwoju duchowego. Nie należy mylić porządków. Jeśli pod pretekstem zabezpieczenia profesora przed pychą każe mu się uczyć czego innego niż umie, trzyma go w niższych klasach, gdy wiedza czyni go zdolnym do uczenia wyższych, ogranicza wpływ, jaki jego walory osobiste i inteligencja wywierają na klasę czy poza klasą, są to wszystko doświadczenia bardzo interesujące i niekiedy korzystne dla profesorów, ale płacą za nie uczniowie. Małe błędy tego rodzaju, jeśli się upowszechniają, mogą spowodować poważne zakłócenia. Jestem przekonany, że w pewnych przypadkach zwykłe przeniesienie istniejącego personelu nauczającego naszych szkół kościelnych zgodnie z zasadami elementarnego zdrowego rozsądku pedagogicznego, już byłoby znacznym postępem. Wystarczy poszukać kompetencji i skierować je we właściwym kierunku, żeby zmienić stan rzeczy w niejednym punkcie.
Pracując nad wykorzystaniem kompetencji, trzeba też przygotowywać nowe na przyszłość. Główną zasadą takiej akcji powinno być, jak mi się wydaje, to, że szkoły katolickie zakładamy dla dobra dusz i triumfu Kościoła. Jeśli nasze szkoły są dobre, kraj na tym nic nie traci, ale jeśli są dobre tylko w taki sposób, jak inne, nic na tym nie zyskuje Kościół, a zakładanie ich nie jest warte trudu. Stoimy więc tu przed zasadniczym problemem szkoły katolickiej: jak zorganizować szkolnictwo katolickie, którego cele są celami Kościoła, w państwie, które samo organizuje szkolnictwo, którego cele są celami państwa?
Pierwsze rozwiązanie, nader uproszczone, polegałoby na zorganizowaniu nauczania katolickiego dla katolików i porzuceniu państwowego. Uważam je za niebezpieczne z dwóch powodów: po pierwsze taka emigracja wewnętrzna usprawiedliwi klasyczny zarzut tworzenia „dwóch Francji” i popchnęła by nas do bezpośredniego konfliktu z doczesnym porządkiem narodowym, w którym Kościół przecież każe nam pracować; po drugie bezpośrednio zagrażałoby ono bezpośrednio interesowi Kościoła, ponieważ katolicy wykluczając samych siebie ze szkół przygotowujących do funkcji publicznych, wykluczaliby się zarazem z pełnienia tych funkcji. Nasza miłość ojczyzny i nasza miłość Kościoła na równi sprzeciwiają się takiej postawie; trzeba więc szukać czegoś innego.
Drugim rozwiązaniem, nie mniej uproszczonym, które jednak pozostaje na razie w sferze idealnej, byłoby uzyskać od państwa taki porządek szkolnictwa, który pozwoliłby nam służyć mu zgodnie z jego życzeniami, służąc zarazem Kościołowi w sposób nam odpowiadający. Nie uważam tego za niemożliwe, ale najpierw trzeba, byśmy sami uznali ten cel za ważny, zabrali się za przestudiowanie sprawy i podjęli zgrane działania, by go osiągnąć.
Skąd tu bierze się zło? Stąd, że państwo, oprócz uzasadnionych wymagań, jakie może mieć co do szkolnictwa, przyznaje sobie prawa, jakich nie posiada. Jest jedynym panem programów, samo wyznacza komisje, samo kontroluje egzaminy. Można by przyjąć, że w pewnej mierze ma takie prawo i taki obowiązek: ustalać, jakie ma być szkolnictwo różnych szczebli, i kontrolować jego wartość; wymaga tego interes państwa, a my mamy interes w tym, by się ono tym zajmowało. Natomiast nie można znieść tego, że organizując tę użyteczną służbę publiczną, jaką jest szkolnictwo różnych szczebli, państwo rości sobie pretensje do używania tego szkolnictwa do rządzenia naszymi myślami i do ich kontrolowania. Od pewnej strony to uroszczenie jest śmieszne, ale jego praktyczne następstwa są groźne, wystawiając na niebezpieczeństwo moralną jedność kraju.
Jako Francuzi, co do czego się zgadzamy? Co do tego, że nasze doczesne interesy ustępują wobec ojczyzny. To wszystko, a zarazem dość, by scementować nierozerwalną przyjaźń między wszystkimi Francuzami. Państwo powinno się tym zadowolić. Jeśli rości sobie oprócz tego pretensję do zarządzania naszymi dobrami duchowymi, spóźnia się o dwadzieścia wieków i próbuje narzucić nam niewolnictwo, od którego ludzkość może się słusznie uważać za już uwolnioną. Jeżeli narzuca je tym spośród nas, którzy go pragną, to pół biedy; trudno się dziwić, że nie mając już Boga, niektórzy oczekują wszystkiego od Cezara, nawet swojego chleba duchowego. Jeśli jednak narzuca on go i nam, którzy żywimy się innym, jest to nieznośny ucisk. Czyni to jednak, siebie ośmieszając, a nas wystawiając na niebezpieczeństwo.
Państwo ma swobodę decydowania, że nikt nie zostanie przyjęty na jego uniwersytet bez zdania egzaminu z filozofii; albo nawet, że nikt nie może nauczać w szkole podstawowej bez poddania się tego rodzaju sprawdzianowi. Pojmuję, że wymaga nauczania historii Francji i Europy; godzę się z tym, że wymaga studium pewnej liczby autorów starożytnych czy współczesnych dla poznania języka. Jest jednak zupełnie groteskowe, że mówi, jakiej filozofii trzeba uczyć, jaka historia jest oficjalna, jakich autorów trzeba czytać przy nauce tego języka. Państwo chce, bym się uczył filozofii – bardzo chętnie! Ale jeśli wolę studiować świętego Tomasza niż Kanta, co mu do tego? Moralność dzikich jest dla niego czołowym składnikiem kształcenia młodzieży – niech mu będzie! Czy widzi poważną wadę w tym, że ja ją odkładam na półki muzeum etnograficznego i do wychowania moich dzieci wolę moralność Arystotelesa? Historia Kościoła w świecie jest dla mnie przedmiotem o znaczeniu podstawowym; dzięki niej nauczę te dzieci historii katolicyzmu we Francji i pokażę im, jaką rolę powinny odgrywać w swoim kraju: gdy chodzi o całe ich życie, czyż nie mam prawa im o tym mówić? Jeśli wolę nauczyć je francuskiego na świętym Franciszku Salezym, raczej niż na Wolterze; wprowadzić je do języka Newmana (i do tego, co on w Anglii reprezentuje) równocześnie z Galsworthym; jeśli mam chęć dać im do przełożenia świętego Augustyna obok Seneki i świętego Bazylego obok Tucydydesa – co na tym doprawdy może stracić Francja, zapytuję; bez trudu bowiem dostrzegam, co może na tym zyskać.
Nie należy zatem zastanawiać się tylko nad sposobem uzyskania dla naszych szkół pieniędzy, ale i wolności programów, usankcjonowanej wolnością egzaminów, co pozwoli nam uczynić z nich szkoły naprawdę katolickie. Wtedy zrobimy dla nich dużo, także dla ich przeżycia. Nie jest to utopia. Samo państwo sankcjonuje najróżniejsze typy studiów przez te same dyplomy: maturę, magisterium, doktorat, czasem i inne. Niech nam więc pozwoli przedłożyć programy równoważne swoim, a jeśli uzna je za takie, niech nas egzaminuje według tych programów przed komisjami, w którym ma swych przedstawicieli. Oto fair play, nie żądamy niczego więcej, ani niesprawiedliwości ani przywilejów, lecz wolności i bezstronnej kontroli użytku, jaki robimy z tej wolności.
Co tymczasem moglibyśmy zrobić? W dużej mierze, niestety, szukać wybiegów, stosując programy jak najmniej źle; robią to nasi chrześcijańscy nauczyciele, z całą pomysłowością i odwagą, na jaką ich stać. Lecz również przygotowywać przyszłość używając jak najlepiej tych niewielkich cząstek wolności, jakie nam zostawiono, by wydały jak największy plon. Nie wszystkie nasze dzieci będą pracownikami państwowymi, trzeba więc, by katolicy wspomagali i wszechstronnie popierali swe szkoły techniczne, rolnicze i handlowe, tam posyłając swoje dzieci. Niech te szkoły będą jednocześnie ośrodkami kształcenia zawodowego, wychowania moralnego i intensywnego życia religijnego; niech dostarczają społeczeństwu nie tylko pierwszorzędnych techników, ale i świeckich misjonarzy, apostołów, mężczyzn i kobiety, z którymi Chrystus wejdzie wszędzie, gdzie oni wejdą. Wtedy część problemu będzie rozwiązana bez troszczenia się o państwo. Praca nad tym trwa i żniwo zapowiada się pięknie, ale trzeba, by wszyscy francuscy katolicy wspierali te szkoły, myśląc o celu religijnym, bez którego to nauczanie stałoby się dla nas bezprzedmiotowe.
Pozostają inne szkoły; tam jeszcze pozostaje wiele do zrobienia. Całe wolne nauczanie, które może funkcjonować bez profesorów z dyplomami państwowymi, musi się zapełnić profesorami z dyplomami wystawionymi przez instytuty katolickie albo przez wyższe szkoły katolickie działające pod ich nadzorem. Istniejące już instytucje mogą być lepiej skoordynowane, obsadzone i kierowane, by w swoisty sposób przygotowywały wykwalifikowanych nauczycieli do swoistej funkcji profesora chrześcijańskiego. Zgadzam się, iż istnieją przyczyny, które wielu naszych przyszłych nauczycieli skłaniają do zdania również egzaminów czy konkursów państwowych. Zasadniczo jednak nauczyciele pracujący w wolnym szkolnictwie katolickim powinni być przygotowani przez to szkolnictwo. Niech nasze instytuty katolickie przyznają te dyplomy, niech je postawią ponad poziomem, którym zadowala się państwo. To nie zawsze będzie trudne, nie będzie nawet potrzebne, by w tym celu przeładowywać programy. Wystarczy, wprost przeciwnie, zamiast przyznawania dyplomów na podstawie rozległych programów, z których kandydaci prawie nic nie wiedzą, umieścić w programach mniej, ale wymagać, by kandydaci je znali. Jeśli zorganizujemy wolne szkolnictwo, które będzie miało niewątpliwą wartość, nie tylko skorzystamy możliwości stwarzanych przez obecną sytuację, lecz również zrobimy wiele dla przygotowania lepszej przyszłości.
Étienne Gilson
tłum. Michał Wojciechowski
Artykuł jest fragmentem książki „Pour un Ordre Catholique”
(1884-1978), jeden z najwybitniejszych chrześcijańskich filozofów XX wieku, tomista. Był też aktywnym publicystą, jego komentarze do sytuacji chrześcijaństwa w laickim państwie francuskim spisane jeszcze przed II wojną światową, w dużym stopniu dają do myślenia i dzisiaj. Resquiescat in pace!