szkice
2020.10.03 20:19

Piękno koniecznie potrzebne

Podczas okolicznościowego wykładu Aquinas przy uniwersytecie Marquette w 1998 r. Walter Kasper, obecnie kardynał, zauważył, że „naiwna stra­tegia dostosowania przyjęta w ostatnich dwóch dekadach Kościoła przy­niosła więcej szkód niż korzyści". Kultura współczesna — nowożytna, daleka od neutralności w stosunku do Chrześcijaństwa, podlega obecnie krytycznej ocenie socjologów i historyków nauki, którzy określają ją mianem here­tyckiej rekonstrukcji zasad, na których opierała się dawna klasyczna kultura chrze­ścijańska. Jak na ironię, to protestancki teolog Karl Barth przewidywał już w po­łowie lat sześćdziesiątych, jakie niebezpieczeństwa kryją się za stanowiskiem dostosowawczym. W rozmowie z papieżem Pawłem VI w 1966 Barth zadał pytanie: „Co ma to aggiornamento oznaczać, dostosowanie względem czego?"

Łatwo dostrzec najciemniejsze strony czy najgorsze zjawiska kultury świata współczesnego. Odrzucenie zasady nienaruszalności życia ludzkiego zro­dziło, jak to określa papież Jan Paweł II, „cywilizację śmierci". Naukowcy chcą teraz klonować istoty ludzkie i wykorzystywać rozwijające się dzieci do pobierania „części zamiennych" dla starzejących się dorosłych. Pary oczekujące na bliźnięta czy trojaczki są rutynowo zapytywane, czy życzą sobie „usunięcia" bliźniaka bądź dwóch spośród trojaczków. W niektórych prawodawstwach już zalegalizowano eutanazję. Kobiety katolickie w szpitalach katolickich otrzymują porady o metodach antykoncepcyjnych dla karmiących. Encykliki Evangelium Vitae i Veritatis Splendor odnoszą się bezpośrednio do tych zagadnień. Metodologie konsekwencjalizmu, które zostały potępione w tychże encyklikach, są także potępiane w nauce społecznej Jana Pawła II, w której wyraźnie zaznaczono, że gospodarka powinna istnieć dla dobra wspólnego pracowników, a nie pracownicy dla dobra rynku. We wszystkich przytoczonych patologicznych zjawiskach tkwi zaprzeczenie prawdy i wynikający z tego brak dobra. Mamy tu jednak także do czynienia z odrzuceniem piękna — wraz z którym na życie społeczne zapada coś w rodzaju nihilistycznej szarości.

W referacie wygłoszonym na konferencji Linacre w Cambridge w 2000 r. abp George Pell zarysował bardzo ponury obraz świata, w którym rzadko można spotkać dzieci i niemowlęta, gdyż ich po prostu nie ma. W cywilizację śmier­ci wpisany jest nie tylko wysoki wskaźnik aborcji i antykoncepcji, lecz równo­legle brak dzieci, ich uśmiechu i dziecinnego szczebiotania. Cywilizacja kato­licka, określona przez Papieża mianem cywilizacji życia, jest nie tylko bardziej moralna, ale również piękniejsza. Fakt ten uderzył mnie szczególnie mocno, kiedy latem 1999 w Paryżu uczestniczyłam we Mszy św. w klasycznym rycie rzymskim w kościele św. Eugeniusza. Kościół wypełniony był młodymi mał­żeństwami i liczną dziatwą, a kapłan wydawał się nie mieć więcej jak 30 lat. Dzieci były przepięknie ubrane. Dziewczynki w letnich sukienkach z kokard­kami, wstążeczkami i bawełnianymi skarpetkami — żadnych dżinsów, leggin­sów czy bluz. Ich dobro i niewinność promieniowały jakimś pięknem i odświętnością. Msza była bardzo uroczysta. Jeśli miałby ją nawiedzić jakichś ufoludek z planety Mars, czy neopogański socjolog z uniwersytetu, bez żadnego kłopo­tu zorientowaliby się, że moment konsekracji stanowił szczyt liturgii. Chór śpie­wał dalej Sanctus, podczas gdy kapłan w ciszy odmawiał początek Kanonu, po czym Sanctus skończył się rodzajem fugi tuż przed samym przeistoczeniem. Chór zamilkł, kapłan podniósł Hostię, ministranci padli pokłonem na schodach ołtarza, dzwonki kościelne rozbrzmiały. Doczesne połączone zostało z odwiecznym. Kościół wojujący z chórami Kościoła triumfującego. Tu, w sto­licy współczesności, w samej kolebce oświeceniowych „filozofów”, ostał się kącik wyzywająco katolicki.

Często można spotkać się z krytyką tych, którzy preferują ryt klasyczny, po­legającą na tym, że jakoby są oni tylko „estetami", tak jakby przywiązanie do piękna nie miało mieć nic wspólnego z byciem katolikiem. Po trzydziestu la­tach praktyk „dostosowawczych" nawet ci katolicy, którzy jeszcze wykazują się wiernością wobec nauczania magisterium Kościoła, zaczynają myśleć jak kal­wini. Ogół ludzi mniema, iż forma i treść to dwie zupełnie odrębne rzeczy, i ob­chodzić nas powinna jedynie treść. Każdy zaś, kto przywiązuje jakąkolwiek wa­gę do formy przekazu, określany jest mianem „estety”, a miejscem „estetów” są przecież salony Oxbridge lub wiejskie plebanie anglikańskie. Sednem tego stanowiska jest przekonanie, iż katolicy z definicji muszą być barbarzyńcami pozbawionymi słuchu muzycznego, których poziom intelektualny musi być na tyle niski, aby nie umieli dostrzec powiązania między formą a treścią.

Ponadto poddawanie w wątpliwość promowania praktyk „dostosowawczych” widziane jest przez wielu duchownych pokolenia posoborowego jako znak nie­lojalności, a w szczególności jako przejaw odstępstwa od duszpasterskich wy­tycznych Soboru Watykańskiego II. Jednak zważywszy na to, że nawet dostoj­nicy Kościoła, jak dowodzi przykład kardynała Kaspera, doszli już do uznania tych praktyk za chybione, i mając na uwadze, iż nie były one oparte na żad­nych zasadach teologicznych czy filozoficznych, lecz stanowiły jedynie „doświad­czenia duszpasterskie”, być może nadszedł już czas byśmy poprzestali męczyć się na próżno i przenieśli nasze siły umysłowe w stronę uzyskania głębszego zrozumienia sposobów, w jakie treści naszej wiary mogłyby przybrać widzial­ne i atrakcyjne formy w obrębie naszej kultury.

U podstaw wszelkiego takiego projektu reewangelizacji kultury współczesnej musi leżeć zrozumienie, iż nie jest to rzeczą pożądaną, aby treści katolickie wiązane były z formami, które w sensie filozoficznym są „współczesne”. Taki rozdźwięk pomiędzy formą a zamierzoną treścią powoduje dysonans poznawczy, który jest zgubny dla celów katechetycznych. W szczególności należy zrozumieć, że sfera estetyki nie jest neutralna ani pod względem teologicznym ani pod względem filozoficznym.

Myśli te znajdują wyraz w pracach współczesnych uczonych, m.in. członków głośnego na świecie a rodem z Cambridge kręgu określającego się jako radical orthodoxy (radykalna ortodoksja). Duże połacie tej dziedziny myślowej zostały jednak już wcześniej opisane przez Hansa Ursa von Balthasara i innych, mniej znanych uczonych, którzy nie wywarli wpływu na formy duszpasterskie, jakie podjęto w następstwie Soboru. Np. Balthasar tkwił w latach sześćdziesiątych w pewnej próżni eklezjalnej — opuściwszy Towarzystwo Jezusowe, a pozostając nadal kapłanem.

Prawda, dobro i piękno

Podczas gdy inni uczeni opisali rozwój kultury współczesnej przez pryzmat dokonanego w niej zaprzeczenia prawdy i absolutów moralnych, co samo w so­bie też ma dużą wartość, von Balthasar uzupełnił obraz poprzez wykazanie, że kulturę tę można scharakteryzować jako ucięcie trynitarnych relacji pomiędzy dobrem, prawdą a pięknem. Przedsięwzięcie reewangelizacji wy­maga zatem, aby te trzy elementy ponownie połączyć. Ci, którzy interesują się jedynie czystością doktryny, dotarli już do zrozumienia związku pomiędzy praw­dą a dobrem, lecz umknęło im zrozumienie, jaką wagę ma piękno dla kształ­towania duszy i dla jej zdolności pojęcia prawd wiary chrześcijańskiej.

Wśród uczonych katolickich podawane są rozliczne tłumaczenia, dlaczego pokolenie soborowe nie zdołało uchwycić, jakie jest duszpasterskie znaczenie piękna. Niektórzy mówią o wpływach jansenizmu na katolicyzm irlandzki, in­ni o dziesięcioleciach biedy, jaką katolicy przecierpieli, jeszcze inni o obawie, jakoby stanowisko „za pięknem” było niezgodne z opcją preferencyjną na rzecz ubogich itd. Chociaż wszystkie te tłumaczenia mają swoje walory, my­ślę, że amerykański franciszkanin, Benedykt Groeschel, podaje właściwe teo­logiczne wyjaśnienie kwestii.

Groeschel wykazuje, że częścią duchowej tożsamości ludzi jest to, iż mają pewien pierwotny pociąg czy uzdolnienie względem jednego z transcendentaliów, a rolą kierownictwa duchowego jest prowadzenie dusz do pełniejszego, głębszego poznania pozostałych. Św. Tomasz z Akwinu, na przykład, żywił bar­dzo wielkie zamiłowanie do prawdy, św. Franciszek z Asyżu żarliwie chronił dobro, a św. Augustyn kochał i rozumiał piękno. Nie oznacza to, że Akwinata nie był dobry czy Augustyn nie był zainteresowany prawdą, tyle tylko, że po­szczególne dusze mają szczególne uzdolnienia ku poszczególnym transendentaliom, które prowadzą je za swoim pośrednictwem do pozostałych.

Groeschel zauważa także, iż pośród transcendentaliów właśnie piękno jest, w pewnym sensie, najbardziej niebezpieczne. Umiłowanie piękna z po­minięciem prawdy i dobra prowadzić może — na przykład — do pojawienia się takiego rodzaju nazisty, który słuchając symfonii Wagnera szykował ludo­bójstwa. Niemniej jednak, jeśli Kościół porzuca piękno, to jest to nie tylko od­rzuceniem daru Bożego, lecz ma to efekt marginalizujący względem tych wiernych, których rozwój duchowy w dużej mierze zależy od bogatego życia liturgicznego, i sprawia, że staje się on nieatrakcyjny dla tych, którzy jasno dostrzegają związek pomiędzy treścią a formą, czyli widzą znaczenie piękna dla celów duszpasterstwa.

Strategii dostosowawczej — według której praktyki kultury istotowo ka­tolickiej należy przekładać na formy kultury współczesnej, włącznie z forma­mi muzyki i architektury — towarzyszy także stanowisko, że liturgię należy sprowadzać do poziomu ludzi. Takie właśnie podejście zostało skrytykowa­ne przez kard. Ratzingera, który określił je jako rodzaj apostazji i współcze­sny odpowiednik bałwochwalstwa hebrajskiego względem złotego cielca. Li­turgia zasadniczo ma być uwielbieniem Boga — a nie terapią muzyczną dla emocjonalnie poturbowanych. Stąd o. Aidan Nichols OP podkreśla, że dąże­nie do reformy reformy liturgicznej jest przejawem nie tylko estetyzmu, lecz także „ontologii religijnej".

Treść bez formy

Jeśli rzeczywiście piękno traci, gdy przeczy się prawdzie i porzuca dobro, to należy także zapytać, jaki błąd intelektualny czy jakie zaniechanie dobra kry­je się za stanowiskiem, iż piękno w liturgii czy w ludzkim życiu jest czymś obo­jętnym dla katolika? Chociaż odpowiedź na to pytanie jest prawdopodobnie bardzo złożona, a samo pytanie ma rozmiary doktoratu, wydaje się, że przy­najmniej część odpowiedzi tkwi w tym, iż katolicy zostali intelektualnie ska­żeni szerokim nurtem pragmatyzmu, jaki cechuje nowożytną kulturę współ­czesną. Tracimy zainteresowanie wobec środków i skupiamy uwagę wyłącznie na celach. Zamiast myśleć kategoriami wieków, idziemy drogą społeczeństwa laickiego w myśleniu tylko kategoriami najbliższych planów na przyszłość czy budżetów rządowych. Skażeni jesteśmy także oświeceniową obsesją na punk­cie rozumu. Tyle sił przeznaczyliśmy na obronę siebie i Kościoła wobec zarzu­tów obskurantyzmu i irracjonalizmu, że mało nam sił zostaje na kwestię for­my. W czasach, gdy istnieje tyle zamieszania wokół tego, czego Kościół rzeczywiście naucza jako prawdziwego, nie dziwi, iż wielu zadowala się wer­sją katechetyki, która skupia się wyłącznie na treściach doktrynalnych nie przy­wiązując wagi do form, których przekaz tych treści przybiera.

Niemniej jednak prace współczesnych uczonych katolickich, a nawet uczonych spoza Kościoła, zwracają uwagę na złożoność związku, jaki łączy formę z treścią, i jaki istnieje pomiędzy transcendentalnymi właściwościami bytu, czyli prawdą, pięknem i dobrem. Ma to ogromne znaczenie dla przedsięwzięć katechetycznych. Stąd, na przykład, w pracy doktorskiej kard. Francisa George'a zawarte jest następujące stwierdzenie: „Formy kulturowe i wyrażenia lingwistyczne nie dają się w istocie rzeczy odróżnić od myśli i przesłanek, jakich są nośnikami, tak jak w filozofii klasycznej dają się odróżnić przypadłości od substancji. Zmiana formy niechybnie wiąże się także z jakąś zmianą treści. Zmiana w wysławianiu powoduje także jakąś zmianę w sposobie myślenia".

Takie stwierdzenia, wypowiadane przez przedstawicieli nowej generacji hierarchów kościelnych, wskazują na wzrastającą świadomość duszpasterskiego, a zwłaszcza katechetycznego znaczenia kwestii form przekazu. Jeśli weźmiemy obronę dobra i prawdy zawartą w korpusie pism papieża Jana Pawła II i dodamy do niej obronę piękna zawartą w dziełach von Balthasara i innych współczesnych uczonych, którzy ulegli wpływom tego ostatniego (jak np. Aidan Nichols OP), i jeśli zdołamy nakłonić tych, którzy administrują naszymi strukturami katolickimi, aby porzucili samoniszczące strategie dostosowawcze rodem z lat sześćdziesiątych, możemy żywić jakieś nadzieje osiągnięcia naszego celu — cywilizacji miłości. Jak to musieli mawiać liczni przywódcy ze Starego Testamentu, „najpierw pokonać musimy Filistynów!" 

Tracey Rowland

 

Tłum. Maria Środoń 

 

Tekst pierwotnie ukazał się w Christianitas nr 13, 2002, ss. 171-176.

 

----- 

Drogi Czytelniku, prenumerata to potrzebna forma wsparcja pracy redakcji "Christianitas", w sytuacji gdy wszystkie nasze teksty udostępniamy online. Cała wpłacona kwota zostaje przeznaczona na rozwój naszego medium, nic nie zostaje u pośredników, a pismo jest dostarczane do skrzynki pocztowej na koszt redakcji. Co wiecej, do każdej prenumeraty dołączamy numer archiwalny oraz książkę z Biblioteki Christianitas. Zachęcamy do zamawiania prenumeraty już teraz. Wszystkie informacje wszystkie informacje znajdują się TUTAJ.

-----


Tracey Rowland

(1963), profesor teologii, badaczka myśli Benedykta XVI, przez wiele kierowała Instytutem ds. Małżeństwa i Rodziny im. Jana Pawła II na Uniwersytecie w Melbourne. Aktualnie prowadzi Katedrę Badań Teologicznych na Uniwersytecie Notre Dame w Australii. Autorka m. in. dwóch książek „Wiara Ratzingera. Teologia Benedykta XVI” (2008) i „Benedykt XVI. Przewodnik dla wątpiących” (2017).