Komentarze
2011.05.23 07:26

Pesymizm świeckich. Kilka uwag o roli laikatu w Kościele.

Refleksja na temat miejsca świeckich w Kościele, a konkretnie wypowiedzi jakie można znaleźć na łamach gazet, czasopism, witryn i portali internetowych, a także forów, skłania do dwóch uwag natury ogólnej.

 

Po pierwsze panuje dość powszechny pesymizm dotyczący oceny sytuacji tak zwanych laików w Kościele. Ten pesymizm zawiera w sobie także specyficzne rozróżnienie. Rozróżnienie to dotyczy sposobu wyrażania owego pesymizmu. Inaczej wygląda on, gdy chodzi o refleksję nad czasami przed Soborem Watykańskim II, a inaczej gdy obejmuje doświadczenie Kościoła po tymże Soborze. Należałoby jeszcze dorzucić, że wciąż pojawia się w wielu wypowiedziach pewna specyficzna periodyzacja dziejów Kościoła, która utrwaliła się w ostatnich dziesięcioleciach. Pragnie ona łączyć i w pewien sposób utożsamić ze sobą czasy tego co czasem nazywa się „pierwotną wspólnotą” Kościoła z pierwszego, drugiego i może jeszcze trzeciego wieku oraz okres ostatnich dziesięcioleci, czyli czasy po powstaniu dokumentów ostatniego Soboru. Pozostałe siedemnaście czy osiemnaście wieków wydaje się jedynie czasem większych lub mniejszych wypaczeń lub co najmniej odchyleń od ideału – nie tylko praktycznego, ale i doktrynalnego.

 

 

Druga uwaga jest innego rodzaju – z trudem przychodzi nam, ludziom XXI wieku, zrozumienie, że Kościół jest zanurzony w historii i w tej historii przyjmuje różne formy i kształty istnienia, a nawet akceptuje silne różnicowanie akcentów w teologii. A jednak pomimo niejednokrotnie dużego bogactwa form pozornie nieuzgadnianych, ale historycznie zrozumiałych, zachowuje Kościół jeden kręgosłup Tradycji. Być może spowodowane jest to skłonnością nas współczesnych do tego by przeinterpretowywać zarówno treść, jak i sens Pisma Świętego w duchu ewangelickim i zapominać, że Pismo Święte może być zrozumiane tylko w samym sercu Kościoła, który je zrodził, a katoliccy teologowie i wierni pielgrzymujący przez ziemię w ciągu wieków nie byli jedynie głupcami chcącymi w nim „najszybciej znaleźć potwierdzenie własnych przekonań i doktryn”. Lepiej jest sądzić, że w dużej mierze wiedzieli oni co robią, że czytali „znaki czasu” odpowiednie dla ich epoki, a także i przede wszystkim, zachowali świadomość własnej odpowiedzialności za udział w dziejach Zbawienia. W dziejach tych, centralne miejsce zajmuje wszakże Bóg i jego żywa Tradycja.

 

Warto więc zachować dystans wobec własnej epoki, oprzeć się pokusie, która tkwi w przekonaniu, że to my żyjemy w pewnego rodzaju „złotej epoce” i posiedliśmy wszystkie rozumy pozwalające nam jednoznacznie sądzić minione wieki Kościoła. A przecież to właśnie te minione już epoki wydały gigantów duchowości i wiary, tak wielkich, że i dziś ciągle czerpiemy z ich bogactw. Uznajemy je wręcz za ponadczasowe. Dlatego ani literalne odczytywanie całego Pisma w oderwaniu od katolickiej tradycji jego rozumienia, ani odczytywanie go jedynie w duchu naszych dzisiejszych, często naznaczonych historyzmem, intuicji, nie pomoże nam zrozumieć ewolucji roli ludzi świeckich w Kościele, ani też ich i dzisiejszego usadowienia.

 

 

Zajmijmy się uwagą pierwszą dotyczącą pesymizmu. Pierwszy z dwóch zaproponowanych pesymizmów dotyczy oceny czasów poprzedzających pontyfikat Jana XXIII i obejmuje właściwie całą przeszłą historię Kościoła, która przy zręcznej interpretacji układa się w wizję puchnącej klerykalizacji spychającej świeckich do zupełnie podrzędnej roli. By przeciwdziałać tej rzekomo obiektywnej interpretacji teologii kościelnej, w duchu protestanckiej egzegezy, zaprzecza się istnieniu kapłaństwa od czasów pierwszej wspólnoty wskazując, że w Pismo Święte nic nie mówi o odrębnym charakterze zwierzchnictwa prezbiterów pierwszych gmin, a jedynie o ich „pasterskiej posłudze”. Która jest oczywiście czymś odmiennym od kapłaństwa.

 

Teologiczną konsekwencją takiego postawienia sprawy będzie uzasadnienie pozycji pastora w zborze, jako pewnego rodzaju urzędu, ale nie powołania kapłańskiego w Kościele. Podkreśla się także nieraz, że Kościół z czasem zaczął rozumieć kapłaństwo swoich prezbiterów i biskupów w duchu starotestamentalnego kapłaństwa świątynnego i przeciwstawił je rzeczywistemu i jedynemu kapłaństwu Jezusa Chrystusa, w którym udział mają wszyscy wierzący i ochrzczeni. Wizja kapłaństwa Chrystusa, które miało być kapłaństwem znoszącym wszelkie inne kapłaństwo jest jednak późną koncepcją nowożytnej teologii reformacyjnej, ale nie teologii Kościoła. Gdybyśmy przyjęli taki postulat pozostało by nam tylko powszechne kapłaństwo ludu chrześcijańskiego – w gruncie rzeczy – symboliczne. Taka droga obrony miejsca świeckich w Kościele, jest przeciwskuteczna, ponieważ zaprzecza się w niej istnieniu samych świeckich jako stanu Kościoła. Zatem powszechne kapłańskie wyniesienie okazuje się pozorne i jak całe kapłaństwo – symboliczne, ponieważ Chrystus jako najwyższy kapłan zakończył linię kapłanów. Skoro wszyscy w równym stopniu nosimy godność „kapłańską”, która jest bardziej wspomnieniemm po Chrystusie a nie jego konkretną personalizacją, unicestwiamy przedmiot naszych rozważań.

 

Takie postawienie sprawy nie rozwiązuje jednak naszych problemów jeśli pozostajemy katolikami. Sadzę, że nie warto narzucać Kościołowi jakiegoś obcego mu punktu widzenia spraw świeckości i nie-świeckości. Chrystus przyszedł w doskonały sposób wypełnić kapłaństwo starotestamentalne, a podczas Ostatniej Wieczerzy ustanowił sakrament, który został przekazany Apostołom. Nie oddzielajmy w interpretacjach Apostołów od prezbiterów i biskupów, o których czytamy w Dziejach Apostolskich i którzy kontynuują ich powołanie drogą sukcesji. To oni przekazali wiarę w ustanowienie nowego kapłaństwa w Chrystusie. Mówienie, że prezbiterzy pojawili się dopiero „po jakimś czasie” jest błędne – owszem mogło się pojawić później, ale znane nam określenie tych posług. Teologicznie i sakramentalnie istniały one od ustanowienia ich przez Pana.

 

 

Razem z Chrystusem Kościół stał się nową Świątynią, w której w miejscu Świętym Świętych przebywa sam Bóg wcielony, a zarazem ukryty pod postacią Chleba. Kościół więc nie jest nową Synagogą, w której w centralnym miejscy znajduje się nieustannie interpretowana Tora, ale w której brak nieustannej Obecności Boga. Taki model teologiczny bliższy jest wspólnotom protestanckim, które są właśnie, podobne do Izraela pozbawionego świątyni – pozostawione sam na sam z Pismem, które coraz mniej im mówi. Dlaczego tak się dzieje? Ponieważ utracili kontakt z żywą Tradycją jaką jest obecność Boga na ołtarzu, w tabernakulum i w liturgii - w Mistycznym Ciele.

 

 

Najczęściej jako przyczyna owych domniemanych spaczeń katolicyzmu jest wskazywana historia, władza, polityka, ale i różne formy kultury, do których należy widzialny i pielgrzymujący Kościół ze swoim sakramentami. Trudno faktycznie inaczej interpretować rzeczywistość, jeśli modlitwy, ofiary i cześć oddawaną Bogu traktuje się jako wynik grzechu pierworodnego, a tak pisze choćby Maciej Górnicki w swoim tekście w internetowej Gazecie Świeckiej Czy w Kościele są (jeszcze) jacyś święci? Z takiej perspektywy wszystko co wykracza poza wewnętrzne doświadczenie Boga jest jedynie złem koniecznym. Wniosek okazuje się prosty, gdybyśmy naprawdę znali Boga nie czcilibyśmy go, nie gromadzili się na nabożeństwa, nie tworzyli społeczeństw (nawet sprawiedliwych), państw (nawet dobrze urządzonych), i tak dalej.

 

Trudno wyobrazić sobie jednak ludzi, którzy są monadami jedynie wpatrującymi się w światło Boga. Oczywiście jeśli mieliby zachować ciało, a przed grzechem pierworodnym Adam i Ewa z pewnością ciała posiadali. Zresztą ciało jest niezbędne świeckiemu powołaniu człowieka, które jest naturalnym powołaniem każdego z nas. Można powiedzieć, że ciało jest potrzebne każdemu powołaniu, a ciało nie przetrwa samo w sobie – to jest element ludzkiej natury niezależny od grzechu. Nasza cielesna natura sprawia, że stoimy razem, w relacji z innymi, przed Bogiem. Co więcej nawet o aniołach i świętych, przebywających już u Boga mówi się jako o „społeczności”. A przecież aniołowie, którzy nie znają grzechu oddają Bogu cześć nieustanie. Zatem nie tylko ciało, ale nasze dusze, nasz rozum skłaniają nas do tego by tworzyć społeczności, ale także chwalić Boga nie dlatego, że zgrzeszyliśmy, ale pomimo grzechu, zgłaszać akces do społeczności świętych.

 

 

Zatem nasze życie wiary, jest faktycznym życiem społeczności. Społeczność pielgrzymująca do Boga potrzebuje różnorodności i podziału zadań. Nie każdy zatem będzie kapłanem, ponieważ nie miałby kto produkować żywności i ubrań. Oczywiście oburzają nas dziś takie wypowiedzi jak choćby zdanie znanego XVI wiecznego teologa Melchiora Cano: „Uważamy za całkowicie godne potępienia domaganie się dla świeckich wykształcenia religijnego, które mogą posiadać jedynie kapłani…”. Podobnie rzecz ma się z wyrwanym z konteksty zdaniem Bonifacego VIII z bulli „Clericis Laicos” stwierdzającym, że świeccy są z zasady wrogami duchownych.

 

Jeśli weźmiemy pod uwagę otwartą wrogość króla Francji Filipa IV zwanego Pięknym i innych możnowładców wobec Kościoła (wchodzi tu w rachubę choćby przypadek zniszczenia templariuszy), co zakończyło się niewolą awiniońską papieży i powoływaniem przez władzę świecką antypapieży, zrozumiemy ostre słowa Bonifacego i nie będziemy wydawać łatwych sądów. Faktycznie w tamtym czasie – świeccy utożsamieni ze świeckim ramieniem władzy „z zasady byli wrogami Kościoła”. Trudno podejrzewać by papież mówił o rzeszach ludu nawiedzających kościoły ówczesnej Europy.

 

 

Mając przed oczyma średniowieczną społeczność chrześcijańską – ową Christianitas, będziemy mniej pochopni w kategorycznym ocenianiu, że Kościół stał się wtedy instytucją i przestał być wspólnotą „jak w pierwszych wiekach”. Niezwykle silne musiało być wtedy przekonanie, że do Boga idziemy wszyscy razem, jako wspólnota, jako członki Ciała Chrystusa powołane do swoich zadań, że każdy pozostawał na swoim miejscu, a różnice sposobów życia stanów kościoła stały się bardzo wyraźnie. Ksiądz nie był tylko świeckim odprawiającym mszę, a świecki kapłanem i prorokiem tylko Mszy nie odprawiającym.

 

Owszem jeden był kałanem, inny mnichem, inny rycerzem, inny cieślą, a każdy miał swój udział w Chrystusie. Porównywanie niewielkich gmin pierwszego stulecia i cywilizacyjnych rozmiarów Kościoła wieków średnich, ale także i dnia dzisiejszego jest nieroztropne i wprowadza zamieszanie. Czy dąb jaki wyrósł z żołędzia jest wypaczeniem pierwotnej idei czy jej wspaniałym rozwinięciem. W ten sposób doszliśmy także do kwestii ahistorycznego opisywania dziejów Kościoła, a także roli świeckich jaką w nim pełnili.

 

Pominęliśmy jednak sygnalizowany drugi rodzaj pesymizmu – pesymizm ten dotyczy oceny obecnej sytuacji Kościoła i roli świeckich w epoce po Soborze Watykańskim II. Nie warto tu oczywiście rozwijać pewnej pozorności tej granicy, co szczególnie podkreśla Benedykt XVI mówiąc o tym, że Kościół musi myśleć o sobie w logice hermeneutyki kontynuacji i rozpatrywać także ostatni Sobór w perspektywie całych dziejów tradycji wiary, a nie tylko archeologicznych odniesień do, niepewnej pod wieloma względami, rzeczywistości Kościoła starożytnego.

 

Pozorność klasyfikacji na Kościół przedpoborowy i posoborowy w kwestii sytuacji świeckich pokazuje także trwający co najmniej od wieku dziewiętnastego rozwój stowarzyszeń świeckich ruchów, sodalicji, bractw, czy w zwyczajnym zaangażowaniu ludzi Kościoła w politykę, debatę publiczną, nie mówiąc już o nieprzeliczonej ilości istniejących przez wieki z błogosławieństwem papieży, biskupów, i szerzej duchowieństwa, świeckich form zaangażowania w życie Kościoła.

 

Oczywiście nie ulega wątpliwości, że druga połowa wieku XX to niezwykła aktywizacja laikatu, a także jego dowartościowanie. Sobór zaktualizował także konkretne przesłanie i misję świeckich. A jednak nie potrzeba szukać daleko by znaleźć opinie, o postępującej klerykalizacji Kościoła katolickiego. Gdy jednak przyjrzeć się rzeczywistości Kościoła w Polsce to można odnieść czasem wrażenie aktywność wiernych przekracza możliwości czasowe i duszpasterskie duchowieństwa. Świeccy są widoczni w sferze publicznej, w mediach, biorą udział w debacie na temat Kościoła, czy spraw państwowych.

 

Ta aktywność zmusza do zadania pytania – na czym polega kłopot? Oczywiście w znacznej mierze na trudnościach komunikacyjnych pomiędzy hierarchią, a świeckimi - niejednokrotnie zawinioną przez tą pierwszą grupę. Z drugiej jednak strony problemy komunikacyjne są stanem zwyczajnym rodzaju ludzkiego po grzechu pierworodnym.

 

 

Problemem może być także chęć zastąpienia zwykłego klerykalizmu separującego duchowieństwo od wiernych, swego rodzaju rewolucją w Kościele, a więc porzuceniem instytucjonalnej, ale i sakramentalnej podstawy Kościoła jaką wywodzimy z Ewangelii i najstarszej Tradycji, czyli świeceń diakonatu, prezbiteratu i episkopatu. Może się to odbywać na drodze praktycznej bez głoszenia określonego explicite postulatu.

 

Klerykalizm duchownych nie zostałby wtedy wcale zastąpiony dowartościowaniem świeckich, ale demokratyzacją Kościoła, w której podmiotowość wywodząca się z prawa Bożego i wyznania wiary przeniosłaby się na grupę religijnych aktywistów. Ich prawomocność opierałaby się jedynie na fakcie demokratycznego żądania „przez działanie”, a nie sukcesji Chrystusowej i Apostolskiej, która jest jednak czymś innym niż „sukcesja” chrzcielna i powszechne kapłaństwo wierzących, obejmująca wszystkich wierzących. Taką sytuację oglądamy wszędzie tam gdzie wierni domagają się władzy duchownej przeciw biskupowi. Podobnie jak czymś innym i teologicznie uprawnionym jest wyodrębnienie sukcesji piotrowej, a więc i papieskiej.

 

Problem demokratyzacji jest wynikiem, między innymi, zatarciem się rozróżnienia pomiędzy tymi członkami Kościoła, którzy pełnią służbę Bożą, a tymi, którzy tego nie czynią. Realizacja kapłaństwa, także jako „pasterzowania”, musi się ukonkretniać i ukonkretnia się właśnie w sprawowaniu władzy nad Kościołem w sposób odpowiadający potrzebom danej epoki, ale zawsze w jednakowej ewangelicznej strukturze. Jedynie kapłaństwo sakramentalne może zapewnić choćby względną niezależność od „interesów tego świata” ponieważ na ołtarzu jest źródło wszelkiego chrześcijańskiego życia, a kapłani są jego „strażnikami”.

 

Co więcej, nawet słabe duchowieństwo jako reprezentacja Chrystusa jest gwarantem niezależności tych świeckich, którzy chcieliby występować w imieniu Ewangelii, wobec innych wierzących czy wobec świata. Nawet słabe duchowieństwo, poprzez sukcesję idącą od Chrystusa, konkretyzuje Chrystusa wśród wiernych świeckich Kościoła. Dzieje się tak nawet gdy wiara wiernych jest większa niż wiara hierarchii.

 

 

Dlatego najważniejszym dziś zadaniem świeckiego nie jest poszukiwanie dalszych form emancypacji w stosunku do rzekomej „dominacji kleru”, ale odnalezienie swojego miejsca w Kościele jako tego, który daje się prowadzić, który ma świadomość, że musi być prowadzony wierze – najpierw przez samego Boga, ale także przez swoich pasterzy. Nie znaczy to, że ma się z nimi zgadzać we wszystkich sprawach – politycznych, gospodarczych etc, ale powinien trwać w świadomości, że bez nich nie mógłby trwać w wierze, nie mógłby być jej świadkiem wobec świata. Z tego wynika jeszcze jedna niezwykle istotna kwestia.

 

Procesy emancypacyjne naszej nowoczesnej epoki doprowadziły do silnej erozji świadomości różnorodności powołań także w Kościele. W mówieniu przez świeckich: „My jesteśmy Kościołem” więcej jest nieraz pychy aktywistów niż, rzeczywistego zrozumienia sensu tych słów. Tak samo Kościołem jest ten, kto nic nie mówi, wyznaje „jedynie” Credo, uznaje swojego biskupa, papieża, przyjmuje to co mówi Kościół. Chwała tym wszystkim, którzy starają się aktualizować obecność Kościoła w świecie, czy też mobilizują się do wzajemnej pobożności przez tworzenie grup, ruchów i wspólnot, ale w perspektywie wiary, gdzie „mogę wszystko w tym, który mnie umacnia” (Flp 4,13) nie zmienia to w istocie powołania. Oprócz umacniania świadomości swojego miejsca jest więc i drugie zadanie – pokazywanie kapłanom jakie jest ich miejsce, jakie jest ich powołanie do bycia pasterzami – „powołanymi” spośród „wybranych”, a nie tylko „świeckimi odprawiającymi mszę” i rozpuszczającymi się w masie „równych we wspólnocie” czyli „takich samych”, a nie „komplementarnych”. Czy ciało może składać z takich samych członków?

 

Klasyczny model relacji wewnątrzkościelnej znajdujemy u św. Cypriana, który to model zachowuje swoją aktualność do dnia dzisiejszego i z pewnością daleki od jest od przeciwstawiania duchowieństwa świeckim, ale także deklasacji wyświęconych i ich „pastoryzowania” lub ich zbytniej egalitaryzacji wedle modelu wspólnoty jaką można znaleźć u Rousseau czy innych autorów nowożytnych. Święty Cyprian pisze, że nic w Kościele nie może się odbyć bez biskupa, ale i bez rady prezbiterów, dodaje – także nic bez zgody gminy. Ta trójjedność odsłania przed nami ważny fakt – konieczność istnienia relacji pomiędzy „stanami Kościoła”, ale także konieczność ich rozróżnienia.

 

Tomasz Rowiński

 

 


Bibliografia:

 

Benedykt XVI, Adhortacja Verbum Domini, 30.09.2010.

 

M. Górnicki, Czy w Kościele są jeszcze jacyś świeccy?, www.gazetaswiecka.pl, data dostępu 13-05-2011.

 

J. Maritain, Kontemplacja w świecie, przekład zbiorowy, Poznań 1994

 

J. Ratzinger,.Demokratyzacja Kościoła, w: J. Ratzinger, H. Maier, Demokracja w Kościele. Możliwości i ograniczenia, przeł. Magdalena Labiś, Kraków 2005.

 

T. P. Terlikowski, Kościół ludu na zakręcie, fronda.pl, data dostępu 13-05-2011

 

Tomasz z Akwinu, O królowaniu, przeł. Mateusz Matyszkowicz, Kraków 2006.

 


Tomasz Rowiński

(1981), senior research fellow w projekcie Ordo Iuris: Cywilizacja Instytutu Ordo Iuris, redaktor "Christianitas", redaktor portalu Afirmacja.info, historyk idei, publicysta, autor książek; wydał m. in "Bękarty Dantego. Szkice o zanikaniu i odradzaniu się widzialnego chrześcijaństwa", "Królestwo nie z tego świata. O zasadach Polski katolickiej na podstawie wydarzeń nowszych i dawniejszych", "Turbopapiestwo. O dynamice pewnego kryzysu", "Anachroniczna nowoczesność. Eseje o cywilizacji przemocy". Mieszka w Książenicach koło Grodziska Mazowieckiego.