W ramach organizowanego przez Archidiecezję Warszawską i Centrum Myśli Jana Pawła II dorocznego cyklu dyskusji pod wspólnym szyldem „Dziedziniec Dialogu”, miałem okazję uczestniczyć w debacie, która odbyła się w Fundacji im. Stefana Batorego. Fundacja ta okazała się również formalnym inicjatorem spotkania. Tematem był natomiast „Stosunek do Europy. Rola Polski i polskiego Kościoła”. Felieton nie jest oczywiście formą, w której można by dawać szersze sprawozdanie z wydarzenia i dlatego go tu nie będzie, zarazem jednak chciałbym zwrócić uwagę na pewien powracający w tej dyskusji wątek, mianowicie na negowanie sensu składania przez Polskę propozycji przebudowy Unii Europejskiej w duchu rechrystianizacji jej fundamentów.
Powodem tej negacji było rzecz jasna przekonanie, że Unia Europejska nie będzie taką propozycją zainteresowana. To prawda. Czy jest to jednak wystarczający argument, by zrezygnować z reprezentowania stanowiska właściwego polskiej kulturze politycznej? O tym, że faktycznie taką ona jest, przekonywałem nieraz, choćby w takich tekstach, jak Anamneza, czyli duszpasterstwo pamięci, Przyszłość chrześcijańskiej Polski jest teraz czy Historia i przymierze. Średniowieczna Polska w cywilizacji chrześcijańskiej. W jakiejś mierze temu zagadnieniu poświęcona będzie również przygotowywana właśnie książka. Coś, co dla przynajmniej części czytelników stanowi oczywistości, bywa zupełnie niezrozumiałe w środowiskach liberalnych, które próbują za pomocą swoich zaklęć zepchnąć katolicyzm do muzeum etnograficznego.
Pojawiające się w dyskusji negacje postulatów reprezentowania w Europie chrześcijaństwa nie dziwią, ponieważ same te postulaty wydają się podwójnie marginalne. Przede wszystkim z perspektywy politycznej konstytucji dzisiejszej Europy, jak również z perspektywy liberalnej Polski, która w znacznej mierze nadała kształt naszemu państwu po roku 1989. W tym samym kontekście, będąc w siedzibie Fundacji, miałem okazję usłyszeć dawno niesłyszane, i – jak się zdaje – przebrzmiałe narracje o tym, że polskim problemem jest brak społeczeństwa obywatelskiego. Analogiczne, abstrakcyjnie brzmiące twierdzenia - znane zresztą od lat - wypowiedział w niedawnym wywiadzie udzielonym Sławomirowi Sierakowskiemu Adam Michnik. Według redaktora naczelnego Gazety Wyborczej problemem Polski jest to, czy będzie ona otwarta, czy też zamknięta. Doprawdy, godna oświeceniowych intelektualistów zamaszystość w przekreślaniu tradycji, sposobów publicznego myślenia, polskiej samoświadomości na rzecz dwumianowego, politycznie niemożliwego do przyjęcia rozróżnienia. A może to zamaszystość godna osoby uformowanej w hufcach walterowskich...
Podobnie w siedzibie Fundacji. Wybór społeczeństwa obywatelskiego przedstawiany był tam przez jednego z uczestników debaty jako wybór cywilizacyjny, za którym z jednej strony stoi nowoczesność, a z drugiej jakiś rodzaj polskości nieostro utożsamiony z polityką Prawa i Sprawiedliwości. Wszystko to wydało się nieostre, nieostrość zaś w teorii często okazuje się zasłoną dla konkretnego radykalizmu w praktyce.
Opowieści liberałów, które snują oni w swoich fundacjach, brzmią dziś jednak równie archaicznie i anachronicznie, co marzenia Condorceta o postępie ludzkim. Pewne jest, że koncepcja szybkiej wymiany twardego dysku z napisem „polskość” na dysk z napisem „europejskość”, nie powiodła się. Tradycja narodowa nie jest jedynie rodzajem „softu”, oprogramowania, który wkłada się i wyjmuje wedle potrzeb, aby zaraz potem włożyć inne. Nowoczesność społeczeństwa obywatelskiego nie jest także po prostu neutralnym „upgradem”, z bardziej archaicznego na bardziej aktualny, czego wielu, nawet nastawionych patriotycznie Polaków (choćby w latach 90.) dobrze nie widziało. Jest to raczej próba całkowitej zmiany matrycy działania i myślenia społecznego. Czymś w rodzaju wymiany „Kościoła” na „społeczeństwo obywatelskie”, lub „cywilizacji chrześcijańskiej” na „kulturę liberalną”. Zamiana miała mieć przede wszystkim cel formacyjny. Miała dosłownie formować Polaków na nowo. Na zapleczu tych działań tkwiły takie przekonania, jak to, że nasz naród wyszedł z PRL jako coś bezforemnego, pozbawionego samoświadomości. Było to zresztą częściową prawdą, choćby w zakresie niskiego poziomu społecznego zaufania oraz łatwości, z jaką dał się przekonać liberałom, którzy za frontem „obalania komunizmu” ciągnęli tabory nowej ideologii.
Istniało implicite jeszcze jedno przekonanie: że Polacy z PRL wyszli nie tylko rozbici jako społeczeństwo, ale także pozbawieni własnej filozofii politycznej, ponieważ zerwano wówczas więź z polityką Drugiej RP, nie mówiąc już o Pierwszej, zaś polityka rządu na uchodźstwie, oderwana od rzeczywistej działalności związanej z rządzeniem, stała się anachroniczna. To znaczy oderwana także od przemian społecznych, jakie zaszły w Polsce po 1939 roku. Ale polityka polska bynajmniej nie umarła. Przechowali ją choćby kardynał Stefan Wyszyński, Jan Paweł II, a także środowiska prawicy katolickiej.
I znowu – było w tym przekonaniu o braku polskiej filozofii politycznej ziarenko prawdy. Polska inteligencja w czasach PRL, a także w latach zmiany ustrojowej, znajdowała się w rozsypce, ulegała skorumpowaniu przez system. Nawet w ruchu opozycyjnym dominowali „rewizjoniści”, czy osoby, w których biografiach łatwo było odszukać komunistyczną, partyjną przeszłość. Inne środowiska prędzej czy później odpadały od wpływów, lub stawały się akolitami filozofii polityki tych ludzi. Istotę polskiej duszy i polskiej racjonalności politycznej, czyli katolickie chrześcijaństwo, uznawano w tych kręgach głównie ze względów taktycznych, w kluczu poszerzenia bazy społecznej. Ten układ polityczny był zresztą bardzo dobrze widoczny w trakcie obrad Okrągłego Stołu, jak i później, kiedy to właśnie „społeczeństwo obywatelskie” miało stać się wcieleniem propozycji nowej liberalnej polskiej filozofii politycznej.
Pewnym dowodem na rozbicie intelektualne polskiego myślenia politycznego był dość szeroki nurt publicystyki, który w latach 90. – korzystając z wzorców intelektualnych katolickiego konserwatyzmu rodem ze Stanów Zjednoczonych lub chadecji – próbował formować coś w rodzaju polskiego katolickiego liberalizmu (i nie chodzi tu wcale o liberalny katolicyzm). Minęło dość sporo czasu, zanim szersze kręgi inteligencji zorientowanej prawicowo lub katolików wypowiadających się publicznie dostrzegły, że oswajany przez nich liberalny „soft” jest próbą ubezwłasnowolnienia politycznego i kulturalnego Polski, odebrania jej szansy na zrekapitulowanie własnej racjonalności politycznej, która ma charakter chrześcijański, ale która faktycznie potrzebowała nieco czasu na odbudowę.
Mam sporo dystansu do traktowania pism politycznych z czasów rozbiorowych pisanych przez naszych romantyków jako aktualnych. Niemniej, klimat dyskursu jaki zastałem w Fundacji Batorego dobrze oddają znane fragmenty z Ksiąg narodu i pielgrzymstwa polskiego (1832) Adama Mickiewicza:
Nieraz mówią Wam, iż jesteście wpośród narodów ucywilizowanych i macie od nich uczyć się cywilizacji, ale wiedzcie, że ci, którzy Wam mówią o cywilizacji, sami nie rozumieją co mówią. Wyraz cywilizacja znaczył obywatelstwo, od łacińskiego słowa civis, obywatel. Obywatelem zaś nazywano człowieka, który poświęcał się za Ojczyznę swą (...). Ale potem, w bałwochwalczym pomieszaniu języków, nazwano cywilizacją modne i wykwintne ubiory, smaczną kuchnię, wygodne karczmy, piękne teatra i szerokie drogi.
Dalej pisze Mickiewicz:
A jeśli narody gospodarne mają być najdoskonalsze tedy mrówki przeważają wszystkich gospodarnością; ale na człowieka to nie dosyć (...). Nie Wy macie uczyć się cywilizacji od cudzoziemców, ale macie uczyć ich prawdziwej cywilizacji chrześcijańskiej.
Nie widzę nic zdrożnego w tym, aby uczyć się pożytecznych rzeczy od innych narodów, ale nie to jest przecież główną myślą Mickiewicza. Chodzi raczej o to, że trudno o polską suwerenność, jeśli nie będzie się polska polityka posługiwała chrześcijańskimi zasadami. One są własnymi zasadami Polaków. Po roku 1989 w Polsce wciąż trwa wielkie „odzyskiwanie danych”. Oznacza to, że po wiekach zaborów, a jeszcze bardziej komunizmu, a także specyficznie odzyskanej niezawisłości i rządów liberałów, nie odzyskaliśmy jeszcze na dobre polskiej filozofii politycznej. Radykalni komentatorzy twierdzili wręcz, że z Polską było już tak źle, że w roku 1979 Jan Paweł II musiał nam przypomnieć, kim właściwie jesteśmy. I że zaczynaliśmy od zera. Słynna papieska homilia na placu Zwycięstwa byłaby wtedy czymś więcej, aniżeli „zgarnięciem pleśni z oczu”, jak pisał Norwid w Bema pamięci żałobnym rapsodzie, ale utworzeniem narodu na nowo. Aż tak daleko w diagnozie bym się nie posunął, wystarczy chyba zatrzymać się przy formule poety. I choć Norwid wyraża się w liczbie mnogiej, pisząc o „narodach”, jego słowa można oczywiście odnieść także do Polski.
Intuicja Norwida mówi też o tym, że narody mogą mieć problemy z właściwym widzeniem swojego miejsca i roli w dziejach, czy własnego powołania. Wspomniana „pleśń na oczach” odnosi nas do niezdolności rozpoznania tego, co jest danemu narodowi właściwe; nie chodzi więc tylko o wzrok, który jawi się tutaj jako metafora, ale przede wszystkim o rozum w jego konkretnym ukształtowaniu w dziejach poprzez narodową (szeroko rozumianą) tradycję. Można powiedzieć, że z Polską w ostatnich dekadach było tak, jak z niewidomym uzdrowionym w Betsaidzie. W Ewangelii wg św. Marka (8, 22-25) czytamy:
Jezus i uczniowie przyszli do Betsaidy. Tam przyprowadzili Mu niewidomego i prosili, żeby się go dotknął. On ujął niewidomego za rękę i wyprowadził go poza wieś. Zwilżył mu oczy śliną, położył na niego ręce i zapytał: »Czy coś widzisz?« A gdy ten przejrzał, powiedział: »Widzę ludzi, bo gdy chodzą, dostrzegam ich niby drzewa«. Potem znowu położył ręce na jego oczy. I przejrzał on zupełnie, i został uzdrowiony; wszystko widział teraz jasno i wyraźnie.
Jest jednak pewna różnica. Ustanowienie liberalnego państwa, które jest swoistym niedowidzeniem, trudnością z rozpoznaniem tego, kim jesteśmy, przyjęliśmy w pierwszym odruchu - jako naród - niczym całkowite uzdrowienie. Było to w pewnej mierze widoczne, gdy w roku 1991 media liberalne, a także część mediów katolickich, skutecznie storpedowały papieską propozycję budowania państwa w oparciu o przymierze, jakie zawarliśmy z Bogiem w czasach Mieszka I. Biorąc pod uwagę kondycję intelektualną i moralną Polski, to co powiedział papież było być może zbyt gwałtowne, do tego stopnia, że nawet wielu ludzi wierzących nie potrafiło skutecznie obronić jego głosu. Prowadzono wówczas jałowe i, przynajmniej w pewnej mierze, zastępcze dysputy o „państwie wyznaniowym”. Rozmowy te rozpoczynali najbardziej wpływowi filozofowie, artyści i publicyści stojący po stronie nowych porządków, jak choćby Leszek Kołakowski czy Czesław Miłosz. Z perspektywy lat widać jednak, że odzyskiwanie hermeneutyki polskości (jak to określiłem w swojej książce Bękarty Dantego), polskiej racjonalności, polskiego sposobu myślenia i polskiej filozofii polityki to proces długotrwały, przechodzący przez kolejne warianty przybliżeń i oddaleń. W życiu publicznym nie zawsze jest on dostrzegany od razu. Czasem najpierw widać go w kulturze, w społecznej wyobraźni, pod postacią mitów, jak przed ponad dekadą działo się z zachwytem nad „Polską jako Sarmacją”, potem nad „Walczącą Warszawą”, a wreszcie – nad „Żołnierzami Niezłomnymi”. Ale jest też obecny w trosce o ochronę życia nienarodzonych, w roztropnej otwartości na ofiary wojen, którą Kościół proponuje wbrew społecznym emocjom.
A więc proces „odzyskiwania danych” wcale nie skończył się razem z rządami prawicy. Przechodzi on raczej nowe oczyszczenia. Dusza polska nie tylko nie jest liberalna, nie jest także tym, czym chciałby ją czynić choćby główny „wieszcz Prawa i Sprawiedliwości”, poganin w stylu niemieckich romantyków, Jarosław Marek Rymkiewicz. Dla prawicy pisowskiej chrześcijaństwo jest tylko funkcją, narzędziem tożsamościowej polityki, czyli dalszym korumpowaniem tego, co stanowi o duszy polskiej, polskiej filozofii publicznej. A jednak wciąż trwa praca nad przywracaniem polskiego życia, które jest zwykłym życiem katolickim. Jak to bywało w przeszłości – dzieje się to w niszach. Pojawiają się książki, które aktualizują polskie doświadczenie przymierza z Bogiem, jak choćby Polska chrześcijańska. Kamienie milowe Pawła Milcarka czy Społeczeństwo teologiczne. Polska teologia narodu 966–2016 pod redakcją Pawła Rojka. Funkcjonują one wprawdzie poza głównym obiegiem, ale czynią ważne kroki ku polskiemu „odzyskiwaniu danych”. Jest nieco prawdy w przekonaniu, że aby znów stać się tzw. narodem historycznym, czyli tworzącym coś w rodzaju małej cywilizacji, musimy włożyć w to trochę pracy. Zróbmy to dopóki jest czas, a historia aż tak bardzo się nami nie interesuje.
Tomasz Rowiński
(1981), redaktor "Christianitas", redaktor portalu Afirmacja.info, publicysta poralu Aleteia.org, senior research fellow w projekcie Ordo Iuris: Cywilizacja Instytutu Ordo Iuris, historyk idei, publicysta, autor książek; wydał m. in "Bękarty Dantego. Szkice o zanikaniu i odradzaniu się widzialnego chrześcijaństwa", "Królestwo nie z tego świata. O zasadach Polski katolickiej na podstawie wydarzeń nowszych i dawniejszych", "Turbopapiestwo. O dynamice pewnego kryzysu", "Anachroniczna nowoczesność. Eseje o cywilizacji przemocy". Mieszka w Książenicach koło Grodziska Mazowieckiego.