Dawno temu królowie chrześcijańscy wozili z sobą zastęp biedaków - żeby na każdym miejscu mogli świadczyć miłosierdzie ludziom już jako tako sprawdzonym pod względem ubóstwa. Nie widzę powodu, by się z tej swoistej zapobiegliwości naśmiewać. Już raczej bawi mnie to, co robią dzisiejsi przywódcy partyjni: oni wszędzie gdzie się ruszą wiozą opowieść o swoich strasznych wrogach. Po to, żeby oni, przywódcy, mogli się na każdym miejscu przedstawiać jako i dzielni, i zagrożeni.
Opowieści o wrogach są bardziej praktyczne niż wrogowie. Przede wszystkim dlatego, że żaden makiawel nie będzie opowiadał publice o swych przeciwnikach rzeczywistych - zwłaszcza jeśli są naprawdę groźni. Będzie zaś chętnie opowiadał o wrogach wyimaginowanych. Potężnych jak słonie lub podłych jak szczury.
Po co wymyślać dodatkowych wrogów, jeśli ma się dość tych niewymyślonych? Powodów jest masa, ale proszę, oto jeden z ważniejszych: jeśli nie masz zamiaru walczyć z tymi, których naprawdę się boisz, wymyślaj sobie takich, którzy jako wymyśleni nie zagrożą ci i jako wymyśleni - mogą być znacznie pokraczniejsi niż prawdziwi.
Oto wielki spektakl: na każdym miejscu wybiegać do swych wyznawców jakby z pola wielkiej bitwy, niemal z posoką porąbanych olbrzymów na berecie i mankiecie.
Co tam olbrzymi. Dzisiejsi wrogowie są powykręcani manierycznie, od razu widać ich diabelstwo. Rowerzysta z torebką tofu. Dziennikarz z dziadkiem dyrektorem pegieeru. Mąż z żoną w fundacji. Potworne kombinacje, ciała powykręcane i okropnie złączone w miejscach dyskretnych. Ale światło innej latarki pokaże inne piekielne strzygi: oto minister chodzący do kościoła, nie je mięsa w piątki; a w innym kącie - matka-premier z synem-księdzem, prezydent klęczy. Kod Da Vinci.
Zebrało mi się na żarty. Nie, nie na żarty - na złość. Dlaczego gramy w te gry?
Jestem za tym, żebyśmy przestali słuchać gawęd o wrogach wyimaginowanych. Są tak samo warte jak gawędy o tym, że żadnych wrogów nie ma, a wszyscy chcą wspólnie budować.
Tylko czy wtedy, gdy książęta naszych zmysłów odmówią wysłuchiwania bredni codziennych - czy wtedy nie okaże się, że główną naszą walką była rozkosz wyobraźni? Plus czasami jeden swój za burtę, na postrach.
Ostatnie dni, z potwornymi faktami o zwłokach ofiar smoleńskich po raz kolejny paraliżują nam namysł dodatkowo. Patrząc na ohydę i hipokryzję zaniedbań tych, którzy nas zapewniali o doskonałym dopilnowaniu wszystkiego, co należne ciałom dziewięćdziesięciu sześciu ofiar, łatwo nam zapomnieć o dzisiejszych obowiązkach władzy publicznej. Polski na to nie stać.
Paweł Milcarek
(1966), założyciel i redaktor naczelny "Christianitas", filozof, historyk, publicysta, freelancer. Mieszka w Brwinowie.