Czy możemy robić oszczędności na wychowaniu katolickim? Jeżeli możemy, dlaczegoż by ich nie zrobić? Nie widzę powodu do unikania tych pytań, ale by na nie odpowiedzieć, należy strzec się mieszania ich z innymi – a w szczególności z tym, czy katolicy powinni pracować w szkolnictwie państwowym.
Powiedzmy, że jakiś ojciec rodziny zastanawia się, jak to mi ktoś niedawno napisał, czy nie powinien odradzić swojemu synowi pracy w wolnym nauczaniu. Jeśli mu to rzeczywiście odradzi, można to zrozumieć. Nie każdy ma powołanie do ofiary, a byłoby naprawdę ofiarą, gdyby poradził mu inaczej. Niech ten ojciec rodziny sobie nawet powie, że pomijając kwestię dochodów, oznacza to jednego katolika więcej w szkołach publicznych, a im więcej ich będzie, tym lepiej – to jeszcze jest rozumowanie całkiem uzasadnione. Wiedzą o tym nasi przeciwnicy, a co uważają za niebezpieczne dla siebie, musi być korzystne dla nas. Działajmy więc w tym kierunku, jak jużeśmy zaczęli, ale nie myślmy, że w ten sposób rozwiążemy problem.
Przede wszystkim nie wierzmy, że katolik wchodząc do szkolnictwa państwowego wniesie tam ze sobą katolicyzm. Kto się poświęca wolnemu nauczaniu w szkole, kolegium czy uniwersytecie katolickim, będzie miał obowiązek i radość uczyć tam po katolicku; ta radość będzie dla niego największą pociechą wśród poniesionych ofiar. Ten na nią zasłużył, tamten zaś nie będzie jej miał, nie ma do niej prawa. Szkoła katolicka została stworzona dla nauczania katolickiego; szkoła państwowa powstała w zasadzie dla nauczania neutralnego, kto w niej pracuje, musi przestrzegać reguł gry. Powiecie, że przecież inni ich nie przestrzegają! Właśnie wy, katolicy, będziecie ich przestrzegać, gdy inni nie będą, dlatego między wami a waszymi przeciwnikami nie będzie nigdy równości stron. Mogą mówić, że w nic nie wierzą, bo to jest racjonalne, obiektywne i neutralne, ale wy nie będziecie mogli głosić w klasie, że trzeba iść za nauczaniem Kościoła, bo to byłby zamach „nie do tolerowania” na sumienia dzieci i rodzin, które je wam powierzają. Nie mówię wam, że nie macie pracować w służbie państwowej, sam w niej jestem; żądam od was po prostu, by w niej pracując nie ozdabiać się tytułem apostoła katolicyzmu – bo będziecie profesorami katolikami a nie profesorami katolickimi, a to nie to samo.
Dlaczego zatem, jeśli tak jest, nasi przeciwnicy tak złym okiem patrzą na katolików w szkolnictwie? To bardzo proste: bo każda katedra zajęta przez katolika zamknięta jest dla ateisty czy komunisty; zabieramy im narzędzia propagandy. Jest więc rzeczywiście bardzo dobrze zabrać im ich jak najwięcej; gdzie uczy nauczyciel katolik, nie dzieje się zło, a to już dużo. A nawet dzieje się dobro, przez samą jego obecność, dzięki szacunkowi i przyjaźni uzyskanym wśród uczniów, rodziców i kolegów. To wszystko bardzo dobrze, ale w końcu tysiąc nauczycieli katolików, z których żaden nie naucza błędu, zawsze należeć będzie do innego gatunku niż jeden nauczyciel katolicki, którego lekcja zaczyna się od Ojcze nasz i który ucząc prawdy uczy też swych uczniów, gdzie leży Źródło prawdy.
Pozostaje więc ustalić, czy nauczanie jest konieczne. Na co odpowiadam bez wahania „tak”, mając właśnie przed oczyma dowód tej konieczności. Sto osiemdziesiąt kilometrów od Paryża, we wsi bez szkoły chrześcijańskiej trzech kolejnych nauczycieli, skądinąd godnych szacunku, w czterdzieści lat całkowicie opróżniło kościół. Na około 600 mieszkańców nie ma ani jednego wieśniaka, który by zaglądał kiedykolwiek do tej wspaniałej budowli – jakby była zbudowana dla rasy już zaginionej. Kilkoro dzieci chodzi jeszcze na katechizm, ale godny podziwu ksiądz z Paryża, który się dobrowolnie poświęcił, ciałem i duszą, podniesieniu tej parafii, nie zdołał dotąd skłonić ani jednego chłopca czy dziewczynki, by wytrwali dłużej niż do pierwszej komunii. Przez siedem lat ani jednej duszy francuskiego wieśniaka poruszonej, ani jednej pierwszej komunii francuskiego dziecka, która by nie była ostatnią: oto bilans tego heroicznego wysiłku. Praca owych nauczycieli była rzeczywiście dobrze wykonana...
Bo to oni tego dokonali. Wystarczy ich zapytać, by to powiedzieli; a powiedzą to tak, jak to robią, bez złości. Religia jest fałszywa, czemuż nie odciągać od niej dzieci? Kościół odgrywał i nadal odgrywa złowrogą rolę w świecie, czyż nie jest zadaniem historii wydobycie takiej lekcji i wyciągnięcie wniosków, które z niej wynikają? Ci nauczyciele mają w rękach dzieci, które nigdy nie otrzymają innego wykształcenia, niż to, które im dają. Jak te dzieci mogą podać w wątpliwość słowa swych nauczycieli? Czy ci nauczyciele zawahają się „uwalniając” je raz na zawsze od starych przesądów klerykalnych, które jeszcze przetrwały wokół nich? Możecie w takiej wiosce umieścić Pasteura, Calmette'a, Roux, ale zawsze nie oni, lecz nauczyciel będzie w oczach jej mieszkańców reprezentował Rozum i Naukę; ich przykład nie sprowadzi żadnego wieśniaka do kościoła. Ateizm i nienawiść do Boga, nauczane w szkole jako prawda rozumowa, zawsze zwyciężą katolicyzm, który uczyć może tylko w kościele.
Znieść szkoły chrześcijańskie, żeby nauczanie w nich nie było zarezerwowane dla klas wyższych, to wydać wszystkie dzieci na łaskę nie losu, lecz mniej od niego sprawiedliwą łaskę i niełaskę nauczycieli, którym zostaną powierzone. Dodajmy, że oznaczałoby to wysuszenie, i to w najszybszy sposób, źródła rekrutacji tych młodych katolików, których chcecie skierować do służby państwowej. Bo ja chciałbym, żebyście odbyli całą naukę w szkołach publicznych, liceach i uniwersytetach państwowych, ale żeby wam to nie przeszkodziło w pozostaniu dobrymi katolikami... – tylko gdzie uczył się twój ojciec? A przede wszystkim matka, gdzie się uczyła? Do ciebie w szczególności się zwracam, drogi przyjacielu, który mi mówisz, że problem szkół chrześcijańskich pozostawia cię chłodnym. Pytam się po prostu, od jakich skromnych siostrzyczek w kiepskiej szkole na prowincji twoja matka otrzymała tę wiarę, którą ci przekazała, i którą tak dobrze zachowałeś? Teraz moja kolej powiedzieć: tu leży istota problemu.
To, że ze szkół publicznych wychodzą katolicy i księża, nie jest rzeczą dziwną, a nawet pod wieloma względami pomyślną. Jak długo będą rodziny katolickie czuwające nad wychowaniem religijnym, wiara dzieci ocaleje – ale kto przygotuje te rodziny? Bez szkół chrześcijańskich przetrwają tyle, ile Paryż bez prowincji. W ogromnej większości przypadków to nasze wolne szkoły stworzyły fundamenty domów katolickich, które teraz mniemają, że mogą się bez nich obyć. Mogą, istotnie, ale jak długo? W dniu, w którym chrześcijańskie wychowanie domowe nie będzie się więcej żywiło szkolnym, w dniu, w którym pragnący tego rodzice nie będą już mogli zażądać od Kościoła pomocy w swoich zadaniach, do których nie zawsze czują się wystarczająco uzdolnieni – w dniu tym będziemy świadkami nie tylko stopniowego wygasania wychowania chrześcijańskiego, ale i zobaczymy, jak wychowanie świeckie zajmuje jego miejsce, a może nawet przechodzi ze szkoły do domu.
Mówię z rozmysłem: wychowanie świeckie, bo nawet jeśli nie dotyczy ono obyczajów, dotyczy umysłów. Państwo żąda, jak to wyraził Jaures, „prawa świeckiej wspólnoty do wkraczania po to, by wpoić młodzieży prawidła rozumu”. Kosztowało nas dowiedzenie się, co to znaczy. Nie dziwmy się temu, co się stanie, gdy pozwolimy, by prawda była nauczana przez innych, podczas gdy nie będzie głoszona przez nas; nauczana przez pięć godzin dziennie w szkole, a przez nas głoszona pół godziny tygodniowo w kościele. Ta pełna jedność, która harmonizuje ludzkie poglądy z postępowaniem, a postępowanie z wiarą, wkrótce przestanie istnieć. Jak stwierdzimy bowiem, państwo francuskie nie tylko się nią nie interesuje, ale nawet dąży, popychane swoistą wewnętrzną koniecznością, do walki z nią i do jej rozkładania.
Étienne Gilson
tłum. Michał Wojciechowski
(1884-1978), jeden z najwybitniejszych chrześcijańskich filozofów XX wieku, tomista. Był też aktywnym publicystą, jego komentarze do sytuacji chrześcijaństwa w laickim państwie francuskim spisane jeszcze przed II wojną światową, w dużym stopniu dają do myślenia i dzisiaj. Resquiescat in pace!