Wspomnienia
2025.11.12 14:58

O Romanie Dmowskim

Ten artykuł, tak jak wszystkie teksty na christianitas.org publikowany jest w wolnym dostępie. Aby pismo i portal mogły trwać i się rozwijać potrzebne jest Państwa wsparcie, także finansowe. Można je przekazywać poprzez serwis Patronite.pl. Z góry dziękujemy.

 

O ile Marszałek miał swoje miejsce w mojej wyobraźni od bardzo wczesnej młodości - jak już napisałem, paradoksalnie dzięki także Małej Encyklopedii Powszechnej PWN - o tyle Roman Dmowski przez szereg lat w ogóle dla mnie nie istniał. Dochodziło do mnie tyle, że był to zwolennik sojuszu z Rosją - więc w mojej świadomości został opisany jako polityk jakby kolaboracyjny (nie-niepodległościowy) i przy tym pozbawiony charyzmy czy znaczenia.

Pan Roman był zatem zasadniczo nie-istniejący, jakiś pan w garniturze na zdjęciu Komitetu Narodowego Polskiego. Później opowiadał mi jakiś stary endek, że jako młody człowiek poprosił straganiarza ze zdjęciami wybitnych Polaków o zdjęcie Dmowskiego. Straganiarz był dobrym handlowcem, bez oporów - ale drapał się za uchem niepewnie: "Dmowskiego? Mam Dziadka, mam Paderewskiego, mam Kurfantego [tak wymawiał]... Ale Dmowskiego to nie mam".

Ja miałem podobną przygodę, już jako narodowiec. Podobną, lecz nie identyczną. Będąc w Krakowie na zlocie najstarszych drużyn Rzeczypospolitej w 1983 roku, miałem drobną sprzeczkę ze straganiarzem na Wawelu. Widząc u niego zdjęcia Marszałka w najróżniejszych wydaniach i pozach, przygadałem mu: "Eeee, tylko Piłsudski. A nic lepszego Pan nie ma?" Starszy pan był, zgodnie z moim przewidywaniem, zaskoczony. "Lepszego?... - odpowiedział pytaniem niepewnie. I zaraz kontynuował po galicyjsku: - A kogóż to, zum beispiel?" "Dmowskiego na przykład". Mój rozmówca się zdenerwował: "Nie, proszę Pana, tego nie mam!"

Wtedy obaj wiedzieliśmy kto zacz Dmowski. Ale kilka lat wstecz ja nie wiedziałbym o nim ani be, ani me. Nie przebijał się.

Może nie przebijał się - jak twierdził Piotr Wierzbicki - ten inny styl przywództwa Dmowskiego, oparty na deklarowaniu celów i opisywaniu zamierzonych kroków - podczas gdy styl przywództwa Piłsudskiego był stylem rozkazu zstępującego od wodza, "który jeden wie", inni nie muszą nic poza posłuszeństwem. Może tak.

Ale jakoś na moment przed stanem wojennym Ksiądz Franciszek pokazał mi na chwilę egzemplarz bezdebitowy "Myśli nowoczesnego Polaka", w wydaniu Ruchu Młodej Polski. Polecił tę lekturę. To było pierwsze spotkanie na poważnie. Mignięcie nazwiska przywódcy ND, po raz pierwszy w kontekście pozytywnym i intrygującym.

I tak się zaczęło. Na wiosnę 1982 odbył ze mną rozmowę Jacek Wójcik, wspominany już przy innych okazjach były członek Zarządu Regionu Mazowsze "Solidarności". To był "werbunek" do pracy dla podziemnej "Ojczyzny", ale przy tej okazji trochę rozmawialiśmy o ideach i autorytetach. Jacek coś bąknął o istniejącej wśród endeków różnicy: dla jednych Jaruzel per saldo uratował Kraj przed interwencją sowiecką, a dla drugich - wprowadził stan wojenny właśnie dlatego że w Solidarności "siły narodowe" okazywały się rosnąć i usamodzielniać. Dzisiaj myślę, że obie hipotezy były mylne - ale wydaje mi się, że przynajmniej opisywały dwie drogi tych środowisk: jedna była przede wszystkim antyinsurgencka i nastawiona na pracę "pozytywistyczną", a druga - wchodziła w Solidarność jako w jedyny realny ruch narodowy naszego czasu, była więc raczej "aktywistyczna". Z perspektywy późniejszych doświadczeń - gdy poznałem już sporo różnych środowisk endeckich - powiedziałbym, że chociaż obie te "orientacje" dzieliła ocena sytuacji aktualnej i związany z tym wybór, fundament ideowy był identyczny lub bardzo podobny, a i kontakt nie był wykluczony. Temat ten postaram się pogłębić w innym miejscu.

No ale wróćmy do Pana Romana. Od Jacka dostałem do czytania pakiecik lektur dmowskich: nie tylko widziane już przez chwilę "Myśli nowoczesnego Polaka", ale i cieniutką broszurę "Kościół, naród, państwo" (w wydaniu z 1979, nakładem gdańskiej Niezależnej Grupy Politycznej Mariusza Urbana). Jeju! Cóż to było za odkrycie!

Już nie mówię o słynnym "prologu" w "Myślach nowoczesnego Polaka": "Jestem Polakiem..." I dziś sądzę, że jest to jeden z kilku najpiękniejszych tekstów o patriotyzmie - napisany zresztą, te kilka akapitów, w duchu takiego nacjonalizmu, który harmonizuje z uniwersalizmem ludzkiej przyzwoitości, prawdziwego humanizmu, przyjaznego każdemu nurtowi szlachetnej miłości ojczyzny, choćby nam dalekiej i obcej. W tym tekście jest i duma, i odpowiedzialność, i pokora, i obowiązek - obowiązek oczywiście nade wszystko. De officiis. Można, moim zdaniem, w ogóle nie cenić samego Dmowskiego, mieć do niego ansę i złości, zwalczać jego politykę - a czytać ten początkowy tekst "Jestem Polakiem..." z wypiekami na twarzy i bijącym sercem, a nawet po prostu z głębokim przeżyciem słuszności czy szlachetności tych złotych zgłosek nowoczesnej polskości.

Z całymi "Myślami nowoczesnego Polaka" jest inaczej. Owszem, jest to świetny pamflet i manifest - kubeł zimnej wody na głowy rozogniane akademiami patriotycznymi, ostry sprzeciw wobec szafowania egzystencją wspólnoty w stylu "dziś tryumf albo zgon"; sztych w to, co Stanisław Brzozowski nazwie "Polską zdziecinniałą", w patriotyzm ograniczony do stanowych postszlacheckich łezek w oku za "ojczyzną" tożsamą z utraconą pozycją i majątkiem. Bolesne, lecz niezbędne napiętnowanie "naszej polskiej bierności". I prawda, że to całe już samo w sobie trudne do zniesienia dla duszy polskiej verbum acerbum, twarda mowa człowieka z pozoru wyzbytego "polskich uczuć", chłodnego umysłu zapalającego się tylko w krytyce własnego narodu - że cały ten bojowy wykład, kreślący następnie imperatywy "nowoczesnego Polaka", został utkany ze zgoła biologicznego racjonalizmu amoralnej walki o byt, darwinowskiej selekcji naturalnej, fizyki społecznej "egoizmu narodowego". I to już uwierało. Uwierało nie tylko instynktom politycznego idealizmu (w które było wymierzone), ale i fundamentom etyki chrześcijańskiej. Z tym uwieraniem była przecież potem w dziejach obozu narodowego długa historia, trwająca do dziś: dialog, w którym rację ma wymagająca etyka chrześcijańska Kościoła, ale bez wylewania dziecka z kąpielą i przecież niekoniecznie wykładana jako sentymentalna "religia serca" á la Rousseau. Ten dialog trwa, nigdy nie będzie łatwy, jak w realnym życiu.

In illo tempore prostszą drogę do mojego umysłu i serca miał wywód z "Kościół, naród, państwo", czyli z "drugiego Dmowskiego", tego zbliżającego się ponownie do prawdy swojego chrztu i wyznania katolickiego. Są tam rzeczy dużej mocy i przenikliwości - o związku katolicyzmu i polskości. Nigdy nie czytałem w nich sztuczki politycznej instrumentalizacji katolicyzmu i Ewangelii - choć nie przeczę, że ktoś może ich tak używać lub używa, zwłaszcza wtedy gdy z różnych racji "Kościół jest do wzięcia". Dla mnie potrzebne i oczekiwane było w tej broszurze Dmowskiego przyznanie - przez dziecko pozytywizmu, przez agnostyka, który będzie jeszcze rzeczywiście powracającym synem marnotrawnym, za parę  lat - przyznanie, że historyczny byt narodu polskiego jest, czasowo i przyczynowo, poprzedzany katolickim credo, pracą Kościoła. Był to na pewno objaw przełomu i hasło do przełomu. W odróżnieniu od wcześniejszego pokolenia twórców endecji to nowe pokolenie narodowców - dla którego pisane było "Kościół, naród, państwo" - szukało w religii prawdy i drogowskazu postępowania, a nie tylko spoiwa wspólnoty.

Odtąd moja na raz intelektualna i sentymentalna zażyłość z Panem Romanem, Polakiem i Europejczykiem, miała się intensywnie rozwijać. Stawała się już również przyjaźnią, dla której można to i owo ryzykować lub tracić, tak zwyczajnie i choćby minimalnie: jak np. wtedy gdy dla obecności na Mszy w urodziny Dmowskiego (9 sierpnia) w jego parafialnym kościele na Kamionku musiałem spóźnić się znacznie na obóz harcerski - co sprowadzało słuszne wyrzuty, trudne do odparcia. Nota bene owa Msza na Kamionku w roku 1982 miała dziwny przebieg: w jej trakcie wyszło na jaw, że organizatorzy zawiedli w czymś gospodarza miejsca, biskupa Kraszewskiego - który w związku z tym, po wygłoszeniu w kazaniu kilku pochwalnych zdań o Dmowskim przerwał to znienacka i wybuchnął wyrzutami w stylu: "Msza ta jest jałmużną, składaną przez nas przy braku starania tych, którzy ją zamówili"... Zgromadzeni byli nieźle zaskoczeni. No cóż, dobry biskup, o gorącym sercu, znany był także z cholerycznych skoków emocji.

Na drodze zbliżania się do tradycji Dmowskiego - przez opracowania, wspomnienia, źródła, rozmowy - nie szło się wśród tłumów, nie czuło się już łokciami tłumu entuzjastów. To była na ogół samotna wyprawa, u której końca czy w której etapach spotykało się nieduże gremia podobnych poszukiwaczy. To uczucie samotności nawet w pobudzonym patriotycznie - lecz w innym duchu - tłumie rodaków było równocześnie szkołą charakteru i racjonalnej samodzielności, ale też sytuacją na dłuższą metę ryzykowną. Nie jest dobrze pozostawać długo w dystansie wobec silnych zbiorowych emocji swojej wspólnoty, jeśli nie są one złe. Wiem, że wyszedłem z tej próby bez żadnych strat, ale post factum rozumiem jak niebezpieczna może być wtedy pokusa rysowania sobie indywidualnych ścieżek "realizmu" z pogardą dla "zbiorowej głupoty" swoich. Taka samotność to - w najlepszym przypadku - inna postać Konradowych samotności w celi - z bonusem w postaci braku reakcji narodu na Konradowe "kochanie całego narodu". A zawsze czas wahadła emocjonalnego, od głodu zrozumienia do nadmiaru pewności siebie, i z powrotem.

A przecież ta służba ideowa i polityczna polega też na sztuce kierowania narodem, jego dążeniami i emocjami również. Co w takim razie oznacza umiejętność zachowywania równowagi - w byciu z własną wspólnotą i w zachowywaniu zdrowego dystansu wobec żywiołów tłumów.

Już niedługo miałem na swojej drodze spotkać kolejne osoby, stare i młode, które też zmuszone zostały okolicznościami i swoim wyborem do owej "samotności wśród swoich". Różne osobowości i losy, różne środowiska, różne diagnozy i recepty. Dopiero po wielu latach z ujawnionych archiwów bezpieki mogłem się dowiedzieć co w tej sytuacji zrobili niektórzy (!) z nas z otrzymaną od naszego mistrza lekcją realizmu politycznego.

Pana Romanowa rocznica śmierci przypada 2 stycznia. W tamte mroźne zimy Msze rocznicowe w Katedrze oraz przemówienia i modlitwy przy grobie na Bródnie dawały się zapamiętać zawsze z bólem zziębniętych stóp oraz nieznośną drętwotą czerwonych uszu i policzków. Szedłem tam w harcerskim mundurze. Któregoś razu przed tą wieczorną Mszą byłem na przyjęciu imieninowym wuja Mietka (tego, który przeszedł przez ubeckie więzienie). Dowiedziawszy się o moich planach na wieczór, wspomniał, że sam przebył drogę - odwrotną niż moja - od Dmowskiego do Piłsudskiego. Ale nie było w tym grama partyjnego dystansu i polemiki. Jednak doświadczenie życia kazało mu dodać: "Ale bądź ostrożny. W celi siedziałem z chłopakiem, który dopiero ode mnie dowiedział się co znaczy skrót NSZ - a został skazany za przynależność do NSZ". Zapamiętałem tę uwagę jak ciekawą reminiscencję więzienną. Ale nasze czasy były przecież inne.

Paweł Milcarek

 

Drogi Czytelniku, prenumerata to potrzebna forma wsparcia pracy redakcji "Christianitas", w sytuacji gdy wszystkie nasze teksty udostępniamy online. Cała wpłacona kwota zostanie przeznaczona na rozwój naszego medium, nic nie zostaje u pośredników, a pismo jest dostarczane do skrzynki pocztowej na koszt redakcji. Co więcej, do każdej prenumeraty dołączamy numer archiwalny oraz książkę z Biblioteki Christianitas. Zachęcamy do zamawiania prenumeraty już teraz. Wszystkie informacje wszystkie informacje znajdują się TUTAJ.

 


Paweł Milcarek

(1966), założyciel i redaktor naczelny "Christianitas", filozof, historyk, publicysta, freelancer. Mieszka w Brwinowie.