W roku 1983 święty Jan Pawel II kanonizował ojca Leopolda Mandića (+ 1942), kapłana-kapucyna, wpisując jego wspomnienie do kalendarza liturgicznego na 12 maja. W homilii kaninizacyjnej przedstawił następująco jego przykład świętości:
Leopold Mandić, heroiczny sługa sakramentu pojednania, urodził się w Hercegnovi w zatoce Cattaro. Opuścił dom rodzinny i ojczyznę mając szesnaście lat, żeby wstąpić do seminarium duchownego Kapucynów w Udine. Po święceniach kapłańskich jego życie przebiegało bez szczególnych wydarzeń: przenosiny z jednego klasztoru do następnego, jak to bywa u Kapucynów. Nic ponadto! Potem dostał przydział do klasztoru w Padwie, gdzie pozostał do swojej śmierci. Ale właśnie prostotę życia pozornie bez znaczenia nawiedził duch i rozpalił nową wielkość, wielkość heroicznej wierności Chrystusowi, franciszkańskiemu ideałowi, służbie kapłańskiej dla bliźnich.
Święty Leopold Mandić nie pozostawił żadnych teologicznych ani literackich dzieł, nie fascynował także swoją kulturą, nie założył żadnych socjologicznych dzieł. Dla wszystkich, którzy go znali, był niczym więcej jak biednym bratem zakonnym, małym i schorowanym. Jego wielkość tkwi gdzie indziej, mianowicie w tym, że dzień po dniu, przez cały czas swego kapłańskiego życia, pięćdziesiąt dwa długie lata, ofiarował się i oddał w ciszy i ukryciu małej, skromnej spowiednicy: „Dobry pasterz życie swoje oddaje za owce swoje". Ojciec Leopold był zawsze do dyspozycji, gotowy i uśmiechnięty, zamyślony i skromny, pełen taktu, mąż zaufania i wierny ojciec dusz, ceniony i wyrozumiały nauczyciel, cierpliwy kierownik duchowy. Gdyby spróbować go określić jednym słowem, jak to czynili za jego życia jego penitenci i współbracia, to jest on po prostu spowiednikiem. Umiał tylko spowiadać, lecz właśnie w tym tkwi jego wielkość. Trzymał się zawsze w ukryciu, żeby prawdziwemu Pasterzowi dusz ustąpić miejsca: Tak kiedyś wyraził się o swoim zadaniu: „Ukryjmy wszystko, nawet to, co robi wrażenie daru Bożego, żeby nie uprawiać oszustwa. Bogu wyłącznie należy się cześć. Jeśli to możliwe, powinniśmy iść przez życie jak cień, który nie pozostawia po sobie żadnego śladu". Komuś, kto zapytał, jak on to realizuje, odpowiedział po prostu: „To jest moje życie!"
„Dobry pasterz życie swoje daje za owce swoje". Ludzkim oczom jawi się życie tego świętego jak drzewo, którego niewidzialna, okrutna ręka pozbawiła wszystkich gałęzi, jedna po drugiej. Ojciec Leopold był kapłanem, nie mogącym głosić kazań z powodu wrodzonej wady wymowy; kapłanem, którego żarliwym życzeniem było oddać się pracy misyjnej, który do końca swoich dni czekał na wyjazd, lecz nigdy nie wyjechał z powodu słabego zdrowia. Był kapłanem o wielkim duchu ekumenicznym, oddającym się Panu w codziennej ofierze, żeby Kościół łaciński i ciągle jeszcze odłączone Kościoły wschodnie zapragnęły jedności i żeby była „jedna owczarnia pod jednym pasterzem". Realizował jednak to swoje ekumeniczne powołanie w całkowitym ukryciu. Płacząc wyznał: „Będę tutaj misjonarzem, w duchu posłuszeństwa i wykonując swoje zadanie". I: „Każda z dusz, która prosi o moją posługę, stanie się moim wschodem".
Co pozostało świętemu Leopoldowi? Komu i po co służyło jego życie? Pozostali mu bracia i siostry, którzy utracili Boga, miłość i nadzieję; pozostali mu biedni ludzie, pilnie potrzebujący Boga i błagający go o przebaczenie, pociechę, pokój i radość. Tym biednym ofiarował święty Leopold swoje życie, za nich ofiarował swoje cierpienia i modlitwy; przede wszystkim zaś przeżywał z nimi sakrament pojednania. W tym był charyzmatykiem. Tutaj ujawniły się jego heroiczne cnoty. Sprawował sakrament pojednania w cieniu ukrzyżowanego Chrystusa. Jego wzrok był skierowany ku Ukrzyżowanemu, którego podobizna wisiała nad klęcznikiem penitentów. Ukrzyżowany był zawsze postacią centralną, udzielającą absolucji, On, Pasterz swojej owczarni. Święty Leopold łączył swoją służbę z modlitwą i kontemplacją. Był spowiednikiem nieustannej modlitwy; spowiednikiem zanurzonym w Bogu i żyjącym w nadprzyrodzonej atmosferze.
Gdy Kościół stawia nam dzisiaj przed oczy postać pokornego sługi Leopolda, który dla tak wielu dusz stał się przewodnikiem, to chce naszą uwagę zwrócić na te ręce, wznoszące się ku niebu z okazji najrozmaitszych ludzkich zmagań. Wznoszą się one w modlitwie, wznoszą się w akcie absolucji od grzechów. Ten akt przedziera się ku tej miłości, która jest Bogiem, która nam się objawiła na zawsze w ukrzyżowanym i zmartwychwstałym Chrystusie. Co, bracia kochani, mają nam do powiedzenia wzniesione jak ongiś u Mojżesza ręce świętego Leopolda? Co mają nam do powiedzenia ręce pokornego sługi konfesjonału? Mówią nam przede wszystkim, że Kościół nigdy nie może zaniechać dawania świadectwa o Bogu, który jest miłością.
Jan Paweł II
(homilia, Rzym, 16.10.1983)
(1920-2005), Karol Wojtyła, papież, święty. Pochodził z Wadowic. Ora pro nobis!