Duchowość
2020.05.15 17:46

Nieludzka duchowość w perspektywie aresztowanej religii

Podyskutuj o tym artykule na FB

Przez duchowość będę rozumiał tutaj nie tyle teologiczną naukę o modlitwie, jedną z wielu szkół życia wewnętrznego czy może jakiś charyzmat. Nie, pojmuję duchowość jako możliwe dla wszystkich rozumne, nadprzyrodzone i pogłębione doświadczeniem osobistym oraz wspólnotowym upraktycznianie wiary katolickiej. Życie wewnętrzne chrześcijanina to nadprzyrodzona praktyka wiary. Natura duchowości albo jest pochodna od wiary albo odrywa się w stronę egzaltowanego wynaturzenia. To z tego powodu życie wewnętrzne dojrzałego katolika z pewnością przejawia dwie tendencje: po pierwsze – jest trwałe, jak wiara, nie ważne co się dzieje, jaki czas przychodzi lub odchodzi, co dominuje, a co przemija, ma ono w sobie wieczny element stałości, bez którego duchowość po prostu nią by nie była – zawsze obecność Boga, wolność od grzechu ciężkiego, pokora, oparcie się na łasce, światło Słowa Bożego, duch stałego nawracania się, pomoc sakramentów i sakramentaliów czy katolickie przejawy pobożności; po drugie – życie wewnętrzne jest rozumne, właśnie jak wiara, jest inteligentne, bez niewierności przechodzi przez kontekst, rozeznaje różnicę między istotą a okolicznościami, adaptując bez przełamań czasowość i przemijalność do tego, co podstawowe i na odwrót, jeśli taka zachodzi potrzeba.

Dlatego duchowość zazwyczaj rozwija się w stałym pejzażu tygodnia, od niedzieli do niedzieli, ale do swojego szczytu dosięga czasem dzięki krótkim i nadzwyczajnym momentom, dniom czy epokom intensywnej puryfikacji. Aby użyć czytelnego przykładu: zapewne Maksymilian Maria Kolbe do pełnego kunsztu mistycznego doszedł przez wierne wypełnianie reguły franciszkańskiej w codzienności. W Auschwitz potem nie mógł przyjmować Komunii Świętej, tęsknił do regularnego kierownictwa duchowego i ani marzył o przewodniczeniu niedzielnej Eucharystii. Rozwój wewnętrzny w nieludzkich warunkach demonicznego obozowiska był jego heroicznym sposobem rozumnej, rozeznanej, inteligentnej adaptacji życia wewnętrznego do zupełnie nadzwyczajnych, nieprzewidzianych warunków, które wyrobioną wcześniej duchowość wprowadziły już tylko na szczyt. Mam wrażenie, że właśnie o tym pisał Paweł Milcarek, mówiąc:

Nagłe kryzysy stawiają nas wobec wielu pytań. Tak jest dzisiaj, w związku z coronavirusem. Czujemy się popychani w różne strony - nie tylko z zewnątrz, przez innych ludzi, ale i przez targające nami emocje. Jest to jednak czas koniecznego osądu spraw - i takiego opisania sobie granic własnej zgody i niezgody, żeby to wzmacniało, a nie osłabiało czy negowało nasze najważniejsze fundamenty życia. Chrześcijanin patrzy więc na taki kryzys jako na czas próby wierności, w której Bóg liczy zarówno na naszą stałość wiary w doświadczeniu, jak i na wyobraźnię miłosierdzia (P. Milcarek, Niezbędne rozróżnienia na czas zarazy, Christianitas, 14.03.2020).

O właśnie – chciałbym poniżej kontynuować w kluczu teologii duchowości śmiałe myślenie Pawła Milcarka. Proszę mi na to pozwolić. Nigdy dość ratunku w chwili śmiertelnego zagrożenia. Nigdy dość towarzyszenia w samotności, jednego więcej słowa w przemilczeniu czy kubka z wodą na pustyni.

Natomiast przez termin aresztowanej religijności chcę tu rozumieć, bez wzbudzania antagonizmów, ów mityczny sposób traktowania doświadczenia duchowego człowieka, wypracowany ideologicznie w skutek światopoglądowego przymierza między pozytywizmem, nihilizmem a polityczną lewicowością. Sam początek tendencji wypychania religii poza nawias poznawczy i przyznawania jej, co najwyżej, statusu sztuki, poezji czy artyzmu, aż do obłożenia duchowości publiczną klątwa i odmówienia jej nawet funkcji kulturotwórczej, zaczyna się wraz z niskim, oświeceniowym ideałem racjonalności pomylonej z intelektualizmem, z zimnym, materialistycznym poglądem wymierzania sensu w laboratoryjnej menzurce, czy wyzwalaniem ciemnych mas z religijnego opium przez marksistów. Niebezpieczne tezy antyreligijnego trójprzymierza, na długo przed atakiem COVID-19, zdegradowały odporność społeczno-kulturalnego organizmu człowieka do zera, wikłając obecne pokolenie ludzi w szereg ideologicznych epidemii, które dla odmiany inżynierowie dusz i umysłów uznawali za dopuszczalne, a nawet pożyteczne, bo infekując, co prawda, sumienie czy duszę, pozornie nie czepiały się cielesności. Uważam w związku z powyższym, że wspomniana tu inwazja tajemniczego wirusa, kończy dominację wyżej wymienionych poglądów. To sterylne, medyczne, laboratoryjne zabezpieczanie się człowieka przed chorobą i śmiercią, a nie religia, okazało się być mitem. Mam świadomość, że znajdujemy się dopiero na przedpolach dramatu, trudno więc wnioskować, w którą stronę znów przełożą nam wajchę: wrócimy po pandemii do kultury równowagi między wiarą a rozumem, czy przekroczymy ostatni z możliwych progów zdziczenia, gasząc na długo światło cywilizacji? Noszę w sobie przekonanie, że heroiczność zachowań katolików w godzinie próby będzie jednym z istotnych wektorów rozstrzygnięcia owego momentu skrajnej, kulturowej zapaści.

Wspomniane wyżej, mechanicznie wysterowane z zimną krwią, zepchnięcie duchowości ze sceny życia publicznego do dusznej sutereny coraz bardziej opustoszałego teatru, sprawiło, że doświadczony najpoważniejszym od czasów drugiej wojny światowej kryzysem egzystencjalnym człowiek, albo sam nie wie jak, bo nie umie – wszak naukowo i sterylnie amputowano mu ten capax Dei, rozpoznany w oświeconych laboratoriach jako niebezpieczny zabobon - albo zwyczajnie nie może, w dobie koronawirusa, zwrócić się do Boga. Idea konfliktu między tym, co naukowe, a tym, co religijne, z taką systematycznością wprowadzana w myślenie kilku ostatnich pokoleń, w efekcie narastającej epidemii natychmiast przybiła duchowości czerwoną kartkę, przesuwając ją do sektora tych fenomenów, które mogą tylko przeszkadzać w uzdrawianiu świata. Trzeba być świadomym, że w społecznościach nasyconych duchem antyewangelicznym, które mają współcześnie przewagę, w pierwszym odruchu obronnym przeciwko zarazie zamykało się świątynie, pozostawiając otwarte banki i restauracje, mimo, że do świątyń w tych trudnych czasach, naprawdę dochodzi niewielu, a w bankach i galeriach przesiadują miliony potencjalnych nosicieli. To oczywiste, że człowiek wierzący nie stoi ponad prawem. Jednocześnie jednak racjonalnie warto nadmienić, że przyjęte restrykcje medyczne choć konieczne, nie są nieomylne i nie gwarantują w absolutny sposób totalnego bezpieczeństwa. Wirus szaleje i rozprzestrzenia się jak chce. Izolacja jest jedynym, znanym nam sposobem reagowania, ale to nie znaczy, że jest środkiem niezawodnym. Separacja ludzi w większości społeczeństw stała się normą i musimy ją respektować. Nie zmienia to w niczym faktu, że nawet w stanie pandemii religia jest jednym z praw człowieka i przy odrobinie dobrej woli, jedno prawo z drugim może się uzupełniać, może być sobie pomocą, a z pewnością nie musi się zwalczać.

W pierwszą z niedziel epidemii dla przykładu, na końcu świata w Urugwaju, milicjanci o poranku zestresowali wszystkich proboszczów, podsuwając im pod nos dokument, który stwierdzał ewentualną odpowiedzialność duchownego za fakt, że ktoś przyszedł na Mszę Świętą i nabył tym sposobem wirusa. Werdykt był jeden: zamykasz i nie odprawiasz albo idziesz do więzienia lub płacisz. Wieczorem przestraszeni biskupi urugwajscy wystosowali nakaz nieodprawiania Eucharystii publicznych przez dwa tygodnie do przodu. Tę reakcję jestem jeszcze w stanie wytłumaczyć episkopalną troską o los prezbiterów, ale są przecież na tej skażonej zarazą ziemi duchowni, katecheci, zakrystianie czy sekretarki biur parafialnych, którzy kontynuując wyznanie swej wiary w skuteczność sterylnej chusteczki zamoczonej w żelu z alkoholem, dużo bardziej niż w Boga, jeszcze przed wręczeniem im urzędowego dekretu, sami gotowi byli zamknąć religię za kratami opustoszałych świątyń. To w powszechnym zwiotczeniu chrześcijańskiego świadectwa tkwi problem moralnej zapaści człowieka, który przerażony inwazją chińskiego wirusa, znów poszuka w Bogu oparcia, ale może nie otrzymać spójnej odpowiedzi od ludzi Kościoła. Biuro parafialne zamknięto przecież z powodu kwarantanny aż do odwołania.

Trzeba zdać sobie sprawę, że podczas tej pandemii będziemy tęsknić za duchowym heroizmem, aresztowanym albo posądzonym na wejście o fanatyzm bardziej może przez urzędników kościelnej administracji, niż przez urzędników administracji publicznej. Obserwując choćby ten proces w Niemczech – jak już wiemy, wypróbowani masoni i najbardziej czerwona lewica z zazdrością i niedowierzaniem przyglądają się projektom rozmontowania wiary, wykreowanym przez niemiecki katolicyzm, instytucjonalnie jeszcze przynależący do Kościoła w Rzymie. Mój dobry przyjaciel, studiujący w Wiecznym Mieście ksiądz Pinazzo, napisał mi ostatnio:

Kościół w pośrodku cywilizacyjnego kryzysu musi zasygnalizować konieczność zbliżenia się do Chrystusa, a nie na pierwszym miejscu zamykać i odwoływać…

I trzeba również uświadomić sobie, że może być to pierwsza w historii świata epidemia, w czasie której umierający człowiek nie będzie mógł wezwać Boga na pomoc. Możliwe, że przesadzam, ale uczestnicząc przez ekran telewizora w poruszającej transmisji papieskiego błogosławieństwa Urbi et Orbi, patrząc na zalany deszczem, pusty plac Świętego Piotra i jeszcze bardziej samotnego, chwiejącego się pod ciężarem unoszonej monstrancji papieża Franciszka, zadawałem sobie jednak również to pytanie: błogosławisz Kościół i świat, który z wiarą czeka błogosławieństwa? A co jeśli nie czeka? Przecież kreślony nad kimś krzyż nie działa jak magiczna formuła, ale by stać się skutecznym znakiem, wymaga wiary.

To wszystko co dzieje się wokół nas od jakiegoś czasu przypomina matrix i ma jedno imię jak wyrok: pandemia. Co prawda nie uważam siebie za wytrawnego historyka ale nie pamiętam z dziejów rodzaju ludzkiego podobnego zjawiska. Tak, wydarzały się nam epidemie miejskie, krajowe, lokalne czy regionalne. Cholera wieków średnich potrafiła wybić pokaźną część Europy, a malaria z kolei dziesiątkowała najbiedniejsze zakątki pięknej, dzikiej Afryki. Dżuma miała swoje ofiary w slumsach, ADIS zaatakował głównie rozwiązłych i homoseksualistów. Ale żeby zaraza ogarnęła ziemię – szczerze, nie pamiętam. Ptasia grypa przed kilku lat, temu obok tego co dzieje się teraz, z samej nazwy już przypomina anegdotę. Dziś maszyny liczą przypadki, portale co godzina uściślają nowe statystki, zgrupowani w koszarach przeznaczenia bez ruchu czekamy, kogo przebije rykoszetem wystrzelona kula. Taki scenariusz w wielu głowach nie miał po prostu prawa się wydarzyć.

Jeszcze kilka miesięcy temu cywilizacja ziemska wydawała się dochodzić do szczytu swoich możliwości, zaspokajając prawie każdą z ludzkich zachcianek: oszałamiające zdobycze technologii, masowe przeloty i miliony osób w powietrznej przestrzeni, krok od zdobycia kosmosu, prawie boska medycyna, a co za tym idzie zuchwała pewność siebie, traktowanie spraw Boga na poziomie kulturowego mitu, ignorancja w kontakcie z prawami natury, ideologiczna, również globalna w istocie wojna moralna, czyli druga wieża Babel, przy której ta pierwsza wydawała się być zabawką z plastikowych klocków. Minęła chwila i jesteśmy na kolanach. Z wizji postnowożytnej cywilizacji nie pozostało wiele. Zamknięte granice państw. Ekonomia rozdęta wcześniej do rozmiarów absolutystycznej dyktatury, przez długi czas nie wróci do podobnego stanu bogactwa. Nawet football, który w modernistycznej skali wartości miał odegrać rolę starożytnego cyrku z igrzyskami dla milionów, został banalnie zawieszony. Brakuje tylko, by nadmiernie obciążony Internet przegrzał się teraz i przepalił, pozostawiając nas w domach poza siecią. Czy to data historycznego przełomu czy może załamania? Mimo niesionego przez siebie ciężaru, jest to nade wszystko niezwykłe.

Wcale więc nie na marginesie tej totalnej wojny z zarazą warto podnieść jedną z istotnych wątpliwości, jakie przechodzą przez głowę człowieka rozumnego w takim jak ten momencie. Zestaw pytań jest nieograniczony: od egzystencjalnych - ilu bliskich zabierze nam globalna pandemia? - przez społeczne - kiedy, czy i jak zdołamy ją pokonać? A może skazani będziemy już do końca na niekontrolowany przez nikogo, „spontaniczny wyciek bakterii z laboratorium”? Albo polityczne, czarne scenariusze – koronawirus to przypadek, czy wojna biologiczna? Aż do etycznych: kto jest moralnie odpowiedzialny za rozwój tak szokującego zjawiska? W zakresie naszej kompetencji leży odpowiedź na zgoła inne z szeregu pytań fundamentalnych tego czasu, tym razem z zakresu wiary. Czy można podczas pandemii globalnej żyć wspomnianą wyżej duchowością? Albo: jak nią żyć? Przecież nie możemy chodzić do kościołów, ogranicza się celebracje, niektórzy boją się o łamanie ich eucharystycznej wrażliwości, inni oddzieleni od wspólnot w swych domach, przed księdzem na szklanym ekranie cierpią lęk samotności.

Pierwszy raz od dłuższego czasu, przyznam to otwarcie, u samych początków koszmaru, byłem dumny z tego, że uczyłem się w Polsce duchowości katolicyzmu. Wydawało się z pozoru, że mimo parafialnych utyskiwań, antyklerykalnych połajanek czy tak bardzo polskich narzekań na feudalnych w stylu bycia biskupów, jesteśmy dobrze uformowani, instrukcje są jasne, posłuszeństwo wewnętrznie przyjęte, solidarność wspólnot umacnia, tęsknota za Bogiem powszechna, czynne konfesjonały, poza zaiste niesmacznymi wyjątkami, nie zawiesza się kultu Bożego w małych zgromadzeniach. Byliśmy naprawdę o krok od udowodnienia światu, że racjonalnie przeżywana religia nie tylko nie łamie w niczym medycznego reżimu higieny w czasach epidemii, ale wzmacnia ducha człowieka, który dzięki sile wewnętrznej szybciej wydostanie się z labiryntu zagrożenia. Bardzo wzruszyła mnie jedna z urugwajskich sióstr zakonnych, podsyłając mi w języku hiszpańskim wypowiedź arcybiskupa Gądeckiego o tym, że katolicka wspólnota w Polsce nie pozamyka świątyń, ale ze znakomitą intuicją duszpasterską, zamierza zwiększyć liczbę Mszy Świętych. Siostra Ana Laura dopisała z zazdrosnym wykrzyknikiem: Viva Polonia!

Nie zdążyłem odetchnąć z wrażenia, gdy ten nazbyt piękny obraz wspólnotowej kampanii przeciwko zarazie, oszpeciły bez znieczulenia rysy starych sporów i uprzedzeń. Kto i w jakim celu wpuszcza w przestrzeń naszego życia duchowego podobnie absurdalne dylematy? Że tylko mohery wiszą w tym czasie na bramach kościołów i wrzeszczą, by natychmiast im otworzyć, a katolicka inteligencja nie wychodzi z domu. Że godziny internetowych nagrań z celebracji, kazań, rekolekcji i rożańców, to teraz jedyny sposób na bycie Kościołem, a pobożna tęsknota za tym, by ucałować ołtarz w parafii, klęknąć w konfesjonale czy zmówić pacierz w nawie przed obrazem świętego, to najzwyklejszy w świecie ciemnogród. Że światli katolicy, co to bywali na Zachodzie i wiedzą jak jest, wstydzą się tych zasiedziałych na wsiach bigotów, którzy przejawiają jakieś feudalne skrępowanie, by wyciągać rękę po Komunię i nie przyjmować tak Pana. Szkoda może, że tak postępowi katolicy nie pozostali dłużej na Zachodzie, by na własnych ramionach ponieść brzemię zbankrutowanego katolicyzmu. Pisałem to już wyżej i teraz powtórzę, że rozliczne pandemie ideologiczne zainfekowały wewnętrzne sanktuarium współczesnego katolika na długo przed śmiertelną agresją koronawirusa. Mimo to, ośmielę się trwać w mocnym przekonaniu, że obecna chwila morderczego przesilenia może pomóc katolikom w Polsce w tym, by bogate życie religijne naszego narodu doprowadzić przez znaczący przełom do duchowego rozkwitu. Zbudowanie konstrukcji głębokiego życia duchowego w świetle konfrontacji z tak złożonym problemem jak dziś, wymaga nadludzkiej a nawet nieludzkiej mobilizacji wiary.

Zanim zdobędę się na kilka praktycznych, konkretnych propozycji życia duchowego w czasie globalnej pandemii, pięć ogólnych uwag na marginesie problemu. Po pierwsze, prowadzeniu zdrowego życia duchowego w kryzysie przeszkadza przeakcentowanie znaczenia środków nadzwyczajnych, które po prostu pozwalają nieść ducha wiary aż przeminie zagrożenie i powrócą środki zwyczajne. Odnoszę wrażenie, że wielu komentatorów z rozmysłem zaciera tę granicę, wmawiając wiernym, że stare zużyło się i nie wróci, że już nie będzie w przyszłości tych okropnych proboszczów, których trzeba było słuchać przez wieki, że zaczyna się wspólnota na całego jak ta od hipisów, że od teraz zawsze Komunia na rękę i wcale nie trzeba chodzić do spowiedzi. Nie należy manipulować. Ufamy, że stan globalnej pandemii, nawet jeśli potrwa dłużej, w końcu przeminie i wróci to, co w praktyce wiary jest zwyczajne. Zauważam również, to po drugie, że wielu usiłuje wzniecić w obecnej, tak złożonej sytuacji, jakiś neognostycki podział na tych katolików, którzy zwyczajnie chodzą co niedziela do kościoła i przyjmują sakramenty oraz na tych innych, stanowiących niestety bezsilną mniejszość, za to znacznie głębiej asymilujących w sobie ewangeliczny wymiar wiary. Słyszę czasem głos natchnionego kaznodziei czy nowoczesnego felietonisty, który ironizując, z uporem maniaka stara się wybić ludziom z głowy jakąkolwiek myśl chodzenia na Mszę Świętą. Niektórzy zdobyli się nawet na stwierdzenie, iż pragnienie Eucharystii czy sakramentów podczas pandemii to zredukowany typ religijności prymitywnej. Mimo, że znajdujemy się obecnie w stanie biologicznego zagrożenia życia, to jednak w Kościele zdecydowanie powinniśmy zawsze tęsknić do obecności ludzi, a nie ją krytykować, wyśmiewać, bądź obrażać. Księżom, katechetom czy animatorom życia religijnego naprawdę przystoi zapraszać, a nie odpędzać, umacniać ludzi w wierności, a nie udawać iluminatów, zdradzając przy tym nie wprost ten wielki kompleks katolicyzmu wobec ateistycznej racjonalności, który tyle złego sprowokował wewnątrz Kościoła podczas ostatnich czterdziestu lat. Pragnienie Komunii Świętej - poza wyjątkami patologicznej osobowości – świadczy o zdrowej wierze w duszy człowieka. Ze smutkiem słuchałem w tym kontekście homilii znakomitego skąd inąd czeskiego teologa, księdza Tomasza Halika, który w którąś z ostatnich niedziel wielkopostnych prowokacyjnie, opierając się zresztą na Biblii, drążył owo niefortunne rozdwojenie na tych, co to cierpią, bo nie mają Mszy Świętej i na tych nowoczesnych, zawsze zadowolonych chrześcijan, którzy noszą w sobie ducha Chrystusowego. Dodam, że ksiądz, za którym idą tysiące, nie pokusił się już o sprecyzowanie, jak rozumie sens tego pawłowego przecież terminu.

Po trzecie, naprawdę nie należy przeceniać, a tym bardziej ubóstwiać i dogmatyzować skuteczności religijnego przekazu, dawanego teraz ludziom w milionach wyświetleń, odsłon czy polubień przez internet. To nie jest jedyny sposób ewangelizacji nawet w czasach zarazy. Chcemy czy nie Chrystus pomyślał wiarę jako relację, a nie jako komunikację i po zakończeniu stanu nadzwyczajnego trzeba będzie do relacji powrócić. Nie krytykuję tutaj transmisji nabożeństw jako takiej, daleko mi do tego, ale chciałbym mieć prawo poddać w wątpliwość to, że stały się one jedynym sposobem apostolstwa podczas pandemii oraz że ich ilości i jakości naprawdę nikt już nie kontroluje. Bardzo pięknie napisał mi mój profesor, ojciec Marek Sokołowski, jezuita z Rakowieckiej w Warszawie, mówiąc: „bardzo tęsknię za Ludźmi i za Sanktuarium. Widzę teraz, jak związany jestem z posługą duszpasterską, a nie z jakimś on line…”.

Po czwarte, potężny Kościół katolicki w Polsce powinien być zdecydowanie bardziej obecny, ruchliwy, twórczy, charytatywny w tym czasie powszechnej trwogi, niż jest. Katolicyzm polski ma takie możliwości, jestem o tym przekonany. Katolicyzm polski bez większego wysiłku mógłby stanąć inaczej w progach domów swoich wiernych: przez wolontariuszy z zakupami, przez kolporterów dobrej lektury, przez szafarzy niosących Komunię Świętą do zamkniętych dzielnic czy przez psychologów, którzy krótko odwiedzą, pocieszą i odsłuchają strach trawiący psychikę samotnych. Tymczasem odnoszę wrażenie, że przytłaczający procent aktywności katolików nad Wisłą w epoce koronawirusa, został sprowadzony do pogadanek spłaszczonych twarzy na ekranach tabletów, komputerów i telewizorów. Kryzys kultury powinien być dla Kościoła czasem intensywnej, wielowątkowej i kreatywnej misji.

I po ostatnie wreszcie, należy zdecydowanie odrzucić wszelkie pokusy prorokowania o przyszłości. Pojawienie się zadziwiających przepowiedni lub iście fanatycznych sposobów na wyjście cywilizacji ze stanu obecnego zagrożenia – typu: Maryja przyrzekła liderce naszej grupy, że jak odmówimy sto różańców na dzień, to zaraza nam odpuści – zaiste źle świadczy o stanie racjonalnej części naszej wiary.   

W jednej z ostatnich swych wypowiedzi premier Włoch, czyli kraju skrajnie dotkniętego agresją patogenu, Giuseppe Conte powiedział, że rany zadane ludzkości w tym czasie na zawsze pozostaną w naszej pamięci. To bardzo mocne zdanie, dzięki któremu być może lepiej zdamy sobie sprawę z konieczności pokornego i ponownego zwrócenia się ku religijności. Pamięć człowieka jest dziś zbyt poraniona, aby proces uzdrowienia mógł być jego autonomicznym aktem. Duchowość natomiast zdolna jest nawet najbardziej osłabioną osobę wprowadzić w łagodzące kulturowy ból kategorie miłosierdzia, nowego sensu czy wieczności. Ideologowie, którzy wcześniej zamknęli religię w mentalnym areszcie, aby ocalić resztki harmonijnej cywilizacji, paradoksalnie teraz muszą pozwolić duchowości powrócić do swej nadprzyrodzonej funkcji. Odbudowanie kultury religijnej w świecie nie jest opcją lecz imperatywem. Nie będzie to łatwe, ponieważ perspektywa moralna i duchowa definiuje mocno źródła społecznej zapaści, dogłębnie odsłonięte przez COVID-19. Stan cywilizacji na dziś, mierząc go z poziomu wiary, trzeba mieć odwagę zdefiniować jako dopust Boga. To nie znaczy, że Bóg chce koronawirusa i globalnej pandemii – ależ żadną miarą! Natomiast dla jakiegoś powodu dał na to przyzwolenie. Przez dopust Boży rozumie się chyba ostateczny punkt spotkania między słusznym gniewem obrażanego Stwórcy a Jego hojnym miłosierdziem, przygotowującym człowiekowi drogę wyjścia z sytuacji, choćby nawet trzeba nią było iść przez cierpienie.

W ostatnim stuleciu Bóg został obrażony, tak samo przez nadużytą bez granic naturę świata jak i przez zredukowany do kompromitującego nieraz poziomu moralnego, modlitewnego czy misyjnego Kościół. Odpowiedzią więc dobrego Boga nie jest zagłada lecz dopust. W ostatnią niedzielę przyszło mi odprawiać Eucharystię w pięknym, postkolonialnym kościele św. Jana Chrzciciela w Montevideo. Mszę Świętą transmitowano przez oko kamery, a ja stałem pierwszy raz w życiu wobec pustych ławek. Uderzający w serce znak. Znak zmuszający sumienie do szczerej odpowiedzi na niełatwe pytania: a jak traktowaliśmy sakralność Eucharystii przez ostatnie lata? Celebrowaliśmy tę świętą obecność Chrystusa między nami z niespotykaną nonszalancją, zachęcając wręcz w wielu wspólnotach do świętokradztwa. Czy nie dlatego teraz tysiące naszych braci i sióstr nie może przyjmować Ciała Pana nawet w niedzielę? A jak wyglądała w ostatnich latach nasza wewnątrzkościelna komunia, jedność, tak konieczna do wiarygodnej ewangelizacji świata? Dzieliliśmy się jak polityczni wrogowie a nie ludzie Ewangelii, na postępowych i tradycjonalistów, na beton i na progresistów, stawiając znacznie wyżej subiektywne wizje katolicyzmu jutra, od nakazu jedności z Wieczernika. Czy nie dlatego teraz nie możemy wszyscy stanąć w jednej wspólnocie i przy jednym ołtarzu? Dopust Boży jest najbardziej bolesnym lecz i najskuteczniejszym wykładem wiary. Jeśli w czasie Adwentu liturgia często powtarza antyfonę: przyjdź, Panie Jezu…, to jestem przekonany, że w tym czasie nadzwyczajnie pokutnym, należy leżeć krzyżem i prosić: Panie Jezu, wróć do swego Kościoła…Ciąg dalszy nastąpi.

ks. Jarosław Tomaszewski

-----

Drodzy Czytelnicy i Przyjaciele!

Ukazała się właśnie książka "Aby On panował. Dwadzieścia lat Christianitas" wydana z okazji jubileuszu pisma. Zawiera ona trzy wykłady wygłoszone przez Pawła Milcarka, Piotra Kaznowskiego i Tomasza Rowińskiego podczas rocznicowego sympozjum, które odbyło się jesienią 2019 roku.

W związku z tym mamy dla Państwa propozycję, która będzie jednocześnie szansą na wsparcie pracy zespołu redakcyjnego. Każdy, kto przekaże darowiznę w wysokości nie mniejszej niż 50 PLN otrzyma książkę z dedykacją redaktora naczelnego "Christianitas". Za darowiznę w wysokości nie mniejszej niż 100 PLN swoje dedykacje dodadzą pozostali autorzy.

Promocja dotycząca otrzymania tego wydawnictwa książkowego trwa do końca maja. Imiona i nazwiska wszystkich darczyńców, którzy nie zgłoszą, że chcą pozostać anonimowi zostaną opublikowane w „Christianitas”, nr 79-80.

Szczegóły akcji znają Państwo pod linkiem:
christianitas.org/static/patronat-jubileuszowy/

-----


Ks. Jarosław Tomaszewski

(1975), kapłan diecezji płockiej, doktor teologii duchowości. Obecnie pełni posługę misyjną w diecezji Minas, w Urugwaju oraz prowadzi regularne wykłady na Wydziale Humanistycznym Universidad de Montevideo