Cztery lata temu napisałem nie bez smutku — że 11 listopada w Marszu Niepodległości są na ulicach Warszawy “tłumy ludzi, którzy nie są dalej od możliwości ewangelizacji niż młodzież na Woodstocku (ośmielę się rzec, że na moje oko są bliżej)”. Tłumy te — ludzi z całej Polski — potrzebują duszpasterstwa, które z jednej strony “nie zaczęłoby się od wynajdywania w nim kąkolu ‘naziolstwa’, a z drugiej strony — nie zatrzymałoby się na podbijaniu bębenka patriotycznego”. Chodzi o duszpasterstwo, które świetnie się czuje w klimacie morza biało-czerwonych flag, nie boi się rac — a przecież nie upija się samo klimatem narodowego wzmożenia; potrafi ten moment wykorzystać, żeby robić tłumom dyktando z Ewangelii.
I cztery lata temu, na tle gorącej dyskusji o Marszu Niepodległości dodawałem, że takiego duszpasterstwa nie widzę — natomiast zamiast niego mnożą się przypadki “duszpasterzy dwóch różnych opcji”: takich, którzy się za Marsz wstydzą, i takich, którzy są nim zachwyceni.
No więc mamy rok 2019, znowu dyskusja o Marszu Niepodległości — tym razem zajęła się nie odróżnianiem słów “nacjonalizm” i “patriotyzm”, lecz ustalaniem jak należy trzymać różaniec. Nie narzekam, zawsze można się przy takich okazjach czegoś dowiedzieć — z historii idei, z ikonografii. Niemniej, to nadal nie jest katolickie duszpasterstwo tłumów pachnących racami i dumą z Polski. Co więcej, odwagi duszpasterskiej jest jeszcze mniej, co widać na przykładzie lękliwego odmówienia Mszy w jednym z kościołów warszawskich, niewątpliwie zdecydowanego na poziomie diecezji.
Przykład Mszy jest dobry, żeby zrozumieć na czym polega problem. Po pierwsze: na trzymaniu się założenia, że odprawienie Mszy ma jedynie “uświetnić” i kościelnie “legalizować” Marsz — i nie wiem czy to założenie nie jest podzielane przez wszystkich zainteresowanych. Po drugie: być może na tym, że zwyczajnie nie ma w naszej diecezji lub w ogóle w Polsce kapłana, który byłby gotów mówić, jako homileta, do tłumów zebranych na Mszy tak jak się mówi do wiernych przychodzących po naukę, nie inaczej: dzieląc wiarę, a dając naukę. Bo na “takich” Mszach mówi się niestety zwykle inaczej: panegirycznie lub oschle. Panegirycznie – gdy korzysta się ze Mszy, żeby pochwalić zasługi tego czy innego polityka, albo snuć ogólne laudacje nieujarzmionej polskości, albo podbijać bębenek tym co stoją w kościele. Albo mówi się oschle – gdy manifestuje się dystans do sprawy świętej dla zgromadzonych, a siebie samego traktuje jako usługodawcę obrządkowego. Oczywiście oba te sposoby mówienia byłyby nie na miejscu — więc w sumie może lepiej rzeczywiście nie dopuszczać do tej kompromitacji. Tyle że to akurat nie jest kompromitacja tłumów z Marszu.
Ale są też w Marszu zwykli księża, z różnych miejsc. Wierzę, że idąc tam, traktują samych siebie jako równocześnie część tego patriotycznego ciała i działających wewnątrz niego nauczycieli wiary — wymagających zwłaszcza wobec tych, z którymi idą i czują.
To jest wasz, że tak powiem, “przystanek Jezus”, z zupełnie innymi wyzwaniami niż ten woodstockowy — a jednak pełen wyzwań. A jedno z tych wyzwań zostało dobrze wyodrębnione już w samym przesłaniu Marszu: “Miej w opiece naród cały”. “Naród cały” — dlaczego i co to znaczy? Cały, a tak podzielony. Cały, a więc nie tylko “nas tutaj” i w ogóle nie tylko z marszowej pieśni. Cały, a więc i tych najmniejszych, których nadal w Polsce można “usuwać” jako “ciąże”. Naród cały — a więc nie tylko tych, którzy już się w swym życiu usadowili, ale i tych, którzy samodzielne życie zaczynają. Naród cały — a więc nie tylko jego przeszłość i teraźniejszość, lecz i jego nadzieje. Sporo wyzwań.
Paweł Milcarek
-----
Drogi Czytelniku, skoro jesteśmy już razem tutaj, na końcu tekstu prosimy jeszcze o chwilę uwagi. Udostępniamy ten i inne nasze teksty za darmo. Dzieje się tak dzięki wsparciu naszych czytelników. Jest ono konieczne jeśli nadal mamy to robić.
Zamów "Christianitas" (pojedynczy numer lub prenumeratę)
-----
(1966), założyciel i redaktor naczelny "Christianitas", filozof, historyk, publicysta, freelancer. Mieszka w Brwinowie.