Nikt chyba dziś nie zaprzeczy, iż Kościół katolicki znajduje się w głębokim kryzysie. Oto bowiem widzimy wyraźnie, iż procesy sekularyzacyjne trwają i postępują w całej Europie (choć nierównomiernie), liczba wiernych spada, ich uczestnictwo w liturgii staje się coraz bardziej powierzchowne, nieregularne, potem sporadyczne, a w końcu zostaje poniechane. Kościoły pustoszeją – w Europie zachodniej niejednokrotnie wyburza się je lub wyprzedaje, by służyły za miejsca zadymionych pubów, dyskontów spożywczych lub hałaśliwych dyskotek - w najlepszym dla nich razie stają się prywatnymi domami, w których małżeńskie łoża z ich sekretami zajmują miejsce świętych ołtarzy. Nawet uważane dotąd za „twarde zaplecze” katolicyzmu kraje Ameryki Południowej i Środkowej, nie uniknęły tych tendencji; także tam (Brazylia, Kolumbia, Argentyna czy Meksyk) ludzie opuszczają Kościół katolicki na rzecz wspólnot protestanckich, kultów eklektycznych, bądź w ogóle odchodzą od religii. W przestrzeni medialnej większości krajów zaliczanych niegdyś do kręgu cywilizacji chrześcijańskiej trwa zawzięta „krucjata” środowisk lewicowych i liberalnych, usiłujących – niestety często skutecznie – narzucić społeczeństwom wizję rzeczywistości pozbawionej Boga i Jego transcendentnie umocowanego Ordo, rzeczywistości zredukowanej – w porządku ontologicznym - do mechanicznych przemianmaterii, a w porządku moralno-społecznym do hedonistycznego, ateistycznego konsumeryzmu, karmiącego się nienaruszalnymi dogmatami relatywistycznej epistemologii. Zanegowanie europejskiej tradycji moralnej, filozoficznej, prawnej i religijnej – jako politycznie i społecznie „toksycznej”, ograniczającej wolność, konfliktogennej i dyskryminogennej – stało się ich naczelnym postulatem, którego realizacja ma umożliwić dopiero stworzenie liberalnego „nowego, wspaniałego świata” wolności, równości i braterstwa, pozbawionego natomiast „kruchty”, „ciemnogrodu”, „średniowiecza” i tym podobnych rzekomych anachronizmów katolicyzmu. Stąd jest rzeczą oczywistą, iż Kościół wypychany jest również systematycznie ze sfery polityki (albo też, co gorsza, sam się wypycha, uwierzywszy pokornie swoim krytykom i nieprzyjaciołom), do której stanowczo zakazano mu się mieszać, jako instytucji, obarczonej ciężkim grzechem przekonania o własnej Prawdzie i nieomylności. Kościół – jako miejsce, jako instytucja i jako rzeczywistość duchowa - „wypadł” także z głównego nurtu kultury: przestał być źródłem artystycznych oraz naukowych inspiracji i natchnień, a stał się biernym odbiorcą kulturowych kodów powstałych daleko poza nim, często z jego duchem i prawdą niemających nic zgoła wspólnego albo wręcz jawnie im wrogich. Będąc niegdyś bez mała wszystkim, dziś skurczył się nieomal do postaci religii tylko wewnętrznej, „sprywatyzowanej” - czasem już nawet nie religii ale jakiejś formy altruistycznej moralności, podpierającej się w razie potrzeby postacią Jezusa z Nazaretu. W państwach Europy zachodniej chrześcijaństwo w ogólności, a katolicyzm szczególnie, stały się przedmiotem głębokiej niechęci większości klasy politycznej, która skłonna jest prędzej udzielić poparcia rosnącym w siłę muzułmanom niż rodzimej religii, obwinianej – w duchu Wolteriańskim – bez mała o całe zło moralne i społeczne, jakie się wydarzyło od Konstantyna począwszy a na Hitlerze, Kaczyńskim i Trumpie skończywszy.
A więc kryzys – i to kryzys głęboki, zwłaszcza w zamożnych krajach kultury Zachodu. Niektórzy - jedni z rozpaczą, inni z zadowoleniem - dodadzą więcej: to stan terminalny, nieledwie konwulsje agonii. W każdym razie, że jest źle - co do tego niemal wszyscy są zgodni. Nie pomógł Sobór Watykański II, ani reforma liturgiczna, na niewiele zdała się również tytaniczna, apostolska i pielgrzymkowa praca św. Jana Pawła II. Nie zmienił niekorzystnych tendencji tak głośno obwieszczany „efekt Franciszka”. Zgoda jednak co do faktu samego kryzysu szybko i nieodwołalnie znika, gdy zaczynają się rozważania dotyczące jego przyczyn, a w konsekwencji zalecanych terapii. Tu bowiem, oczywiście w wielkim uproszczeniu, można mówić o dwóch zasadniczych grupach pośród katolików. Po pierwsze więc o opcji liberalnej, o „pokoleniu SWII”, jak sama się ona nieraz określa; usłyszeć też możemy o katolicyzmie „otwartym” na świat i z tym światem (oraz procesami, które w nim zachodzą) przekazującym sobie „znak pokoju”. O Kościele, który winien być przestać być „zero-jedynkowy”, „faryzejski”, „przedsoborowy”, „tradycjonalistyczny” itp. W obrębie tych środowisk usłyszeć możemy, iż kryzys jest właśnie wynikiem obcości Kościoła względem świata, hieratycznej wyniosłości – rodem z epoki feudalnej – która przesądza o jego anachronicznym charakterze i niknącej skuteczności, budzącej niezrozumienie i odpychającej. Kościół – zakładają liberalni teologowie - nie dostrzega wystarczająco wyraźnie zmian zachodzących w jego społecznym otoczeniu: w mentalności i moralności współczesnego człowieka, w problemach i wyzwaniach, jakie stawia przed nim ponowoczesna i postindustrialna, miejska i stechnicyzowana rzeczywistość. Kościół nie pojmuje przeto dość jasno, że człowieka współczesnego, zmaltretowanego światem, który stworzył, nie należy jeszcze dodatkowo pognębiać i utrudniać mu tego, co i tak niełatwe, ale przeciwnie – należy wyjść mu naprzeciw, „pogłaskać po głowie”, odpędzić troski, zgryzoty i wyrzuty sumienia. Klasyczny wyraz takiego stanowiska pojawił się ostatnio w wypowiedzi Prymasa Belgii, arcybiskupa Jozefa de Kesel: „Musimy z całego serca zaakceptować kulturę, w której przyszło nam pełnić naszą misję: kulturę pluralistyczną, zsekularyzowane społeczeństwo. Jestem do tego głęboko przekonany […]. Dzisiejsza kultura jest szansą i łaską dla Kościoła. Wcześniej bowiem chrześcijanie mieli oparcie w społeczeństwie. Dziś go już nie mają, co pozwala im odkryć wolność wiary”[1]. A zatem katolicyzm nie tylko nie powinien ze zlaicyzowanym światem walczyć, ale powinien mu podziękować i błogosławić go. (Troszkę to przypomina dawny zwyczaj wybaczania i dziękowania katu). Powinien z wdzięcznością zaakceptować jego reguły polityczne, społeczne oraz moralne i cieszyć się jeśli mimo wszystko jacyś ludzie do kościoła jeszcze nieraz wpadną. Musi przeto zaakceptować aborcję na żądanie, eutanazję dzieci i ludzi zdrowych, małżeństwa homoseksualne, antykoncepcję, rozwody itd., a za chwilę być może – w obliczu presji islamu - także małżeństwa i seks z dziećmi, czy poligamię (wszak trzeba szanować zasady współżycia społecznego kultur orientalnych i bliskowschodnich!). Innego jednak wyjścia nie ma: chcąc wrócić do „świata żywych” Kościół musi znaleźć się w awangardzie przemian społecznych, albo przynajmniej w ich bezpiecznym społecznie centrum. I nie oczekiwać zbyt wiele od wiernych, bo człowiek dzisiejszy mam mało czasu, sił i cierpliwości w stosunku do wydumanych oczekiwań. Musi on przecież pracować na materialnym dobrobytem swojej rodziny i wzrostem PKB. Kościół musi pogodzić się, iż istnieje „naturalne” szczęście, szczęście wewnątrzświatowe i całkowicie świeckie, niezależne od zbawienia – naturalny cel życia ludzkiego, który religię może mieć za nic, a równocześnie stanowić egzystencji realne spełnienie. Musi również taktownie udawać, iż nie widzi, że dzisiejsza kultura i społeczeństwo, z punktu widzenia „starokatolickich” zasad są w gruncie rzeczy głęboko odrażające.
Druga grupa katolików ma na źródła kryzysu oraz ewentualne jego przezwyciężenie zupełnie inny pogląd. Mówimy tu bowiem o szeroko rozumianych środowiskach tradycjonalistycznych i konserwatywnych. Skoro przywołaliśmy wyżej – jako w pewnym sensie programowe - słowa prymasa de Kesela, przypomnijmy, dla równowagi, wypowiedź potępioną przez miłego sercom wszystkich tradycjonalistów Piusa IX. Odrzuca on mianowicie w swoim Syllabusie stanowczo następującą tezę: „Papież rzymski może i powinien pogodzić się i pojednać z postępem, liberalizmem i cywilizacją współczesną”[2]. Otóż Ojciec Święty nie powinien i nawet nie może kłaniać się cywilizacji współczesnej ze wszystkim tym, co ona niesie. Kościół przemawia ze stabilnej i czystej jak kryształ Wieczności, a nie z chybotliwego, neurotycznego, niepewnego siebie Czasu; jego domeną jest boska teologia, a nie świecka socjologia, treścią jego nauczania Sacra Doctrina, a nie mylne często rozpoznania psychologów społecznych. Jedynym „postępem”, który Kościół może uznać jest postępowanie ludu Bożego ku jego niebieskiej Ojczyźnie przez ogień Sądu Ostatecznego. Tradycjonaliści, całkowicie odmiennie od „liberałów” sądzą przeto, że przyczyną kryzysu jest właśnie odstąpienie od Tradycji – tego, co zawsze i na zawsze prawdziwe – a w konsekwencji poddanie się duchowi czasu; fatalny odruch reformowania się i dostosowywania do zmian moralnych, społecznych i politycznych, które wiodą w otchłań „postreligijnego” świata pustki, przygnębienia i niepewności. Kościół uwikłał się w fatalny proces modernizowania, na skutek czego bliski jest utracenia numinotycznej, pełnej tremendum et fascinans mocy wiecznego Mistycznego Ciała - a i tak dla „nowoczesnych” nie stał się i nigdy się nie stanie dość nowoczesny, by być atrakcyjny czy choćby akceptowalny.
Do tej to właśnie tradycjonalistycznej grupy, ponad wszelką wątpliwość, należy Peter Kwasniewski, autor znakomitej książki Kryzys i odrodzenie. Tradycyjna liturgia łacińska a odnowa Kościoła, której zamierzam poświęcić tu nieco uwagi, bo też i bardzo wyraźnie, a przy tym przejrzyście jest w niej wyrażona istota postawy zachowawczej w Kościele. Wizja autora jest spójna i przekonująca: dokładanie wie on, co chce powiedzieć, a swe refleksje podbudowuje ogromną wiedzą i doświadczeniem, zarówno naukowym i historycznym, jak i teologicznym oraz liturgicznym. Choć autor ów w omawianej tu pracy koncentruje się przede wszystkim na problemie posoborowej liturgii (Novus Ordo) to jednak istotnym tematem jego dzieła jest upadek całego „chrześcijańskiego ekosystemu”, ów omawiany wyżej kryzys, na który złożyło pojawienie się trzech „domen samozniszczenia”, warunkujących pogłębianie się zapaści. Kwasniewski tak je postrzega:
1. Osłabienie bądź zanegowanie tradycyjnej liturgii
- 2.Bagatelizowanie integralnego nauczania społecznego.
- 3. Odrzucenie św. Tomasza jako powszechnego nauczyciela[3].
Autor Kryzysu i odrodzenia w sposób szczegółowy i bardzo przekonujący wyjaśnia wewnętrzne, strukturalne powiązania tych elementów, a równocześnie relacje pomiędzy owymi „domenami” a współczesną kondycją Kościoła. A przy tym w zgodzie z wyżej przytoczonym wyliczeniem uznaje, iż podstawową kwestią, sercem problemu, jest sprawa reformy liturgicznej, zapowiedzianej w konstytucji Sacrosantum consilium, iogłoszonej przez Pawła VI w grudniu 1963 roku. Ten właśnie dokument (wraz ze sposobem, w jaki go rozumiano i realizowano jego zalecenia) miał stać się przyczyną najgłębszego kryzysu liturgicznego (i nie tylko liturgicznego jak się miało po półwieczu okazać) w historii Kościoła katolickiego. Już sam pierwszy akapit owej konstytucji zawiera w sobie ziarna nieszczęsnych pomyłek i nieporozumień, których źródłem faktycznie stał się ów dokument. Czytamy w nim bowiem:
Ponieważ Sobór święty postawił sobie za cel: przyczynić się do coraz większego rozwoju życia chrześcijańskiego wśród wiernych, lepiej dostosować do potrzeb naszych czasów podlegające zmianom instytucje [podkreślenie – B.J], popierać to, co może ułatwić zjednoczenie wszystkich wierzących w Chrystusa, i umocnić to, co prowadzi do powołania wszystkich ludzi na łono Kościoła, dlatego uznał że w szczególny sposób należy zatroszczyć się także o odnowienie i rozwój liturgii[4].
To, w jaki sposób zrozumiano owo wezwanie do „odnowienia i rozwoju liturgii” trafnie opisuje Kieran Flanagan:
To liberalni teolodzy, a nie socjologowie, argumentowali, że brak otwarcia chrześcijaństwa na świat osłabiał skuteczność liturgii. Przekonywali oni, że to, co immanentne, zamknięte było w formalnych rytuałach, które uniemożliwiały sięgnięcie po całą galaktykę darów opakowanych w profetyczne ideologie tych czasów, takie jak feminizm. Liberalni teolodzy byli też odpowiedzialni za ideę, że forma przedstawiania rytuału w życiu codziennym przekazuje wizerunki obce i nieistotne z perspektywy współczesnych wrażliwości kulturowych. Twierdzono, że gdyby kulturowy porządek rytuału osadzony był bardziej autentycznie w rzeczywistości świeckiej, wówczas wiara religijna stałaby się bardziej możliwa, głębsza i bardziej przekonująca[5].
Tak to liberalni teologowie wyszli z założenia (a papieże Jan XXIII, w szczególności zaś Paweł VI w znacznej mierze przychylili się do ich zdania), iż Kościół nie powinien samodzielnie generować form kulturowo-społecznych (tak jak czynił to od swego zarania), ale raczej dostosować się do takich ich postaci, które powstają i rozwijają się poza Kościołem, a często wbrew niemu. Wprost zakłada się tu, że to człowiek jest twórcą rytuału, a zatem ma on i prawo i obowiązek zmieniać go pod czujnym okiem różnych komisji, ekspertów oraz (niektórych, także liberalnych) uczonych – socjologów, antropologów kulturowych, psychologów społecznych itp.
Tymczasem, zdaniem Kwasniewskiego, właściwy ogląd kwestii reformy i jej dalekosiężnych skutków, wyraził kard. Ratzingera. Rozpoznanie owo autor Kryzysu i odrodzenia cytuje z najwyższym uznaniem:
Nasza reforma liturgii [Novus Ordo] wykazuje błędną, w moim przekonaniu, tendencję, by totalnie inkulturować liturgię w nowoczesny świat. Liturgia ma stać się jeszcze krótsza, wszystko, co rzekomo jest w niej niezrozumiałe, należy usunąć – przetransponować na jeszcze bardziej 'płaski' język. Pomysły takie świadczą o zupełnym niezrozumieniu istoty liturgii i uroczystości liturgicznej. Działania liturgiczne należy bowiem pojmować nie na czysto racjonalny sposób, tak jak pojmujemy prelekcję czy odczyt, lecz na różnorakie sposoby – pojmować wszystkimi zmysłami i dzięki zaangażowaniu się w uroczystość, która nie została wymyślona przez żadną komisję, lecz przychodzi do mnie z głębin tysiącleci, a w ostatecznym rozrachunku z samej wieczności[6].
W każdym razie efektem takiej liturgicznej reguły „dostosowywania” i „modernizowania” stało się między innymi to, iż „w ciagu ostatnich pięćdziesięciu lat często wyglądało to tak, jakby Kościół bardziej dbał o ateistów, modernistów i pozostałych niekatolików, niż o swoje własne wierne dzieci, które chciały wierzyć, jak zawsze wierzono i żyć, jak zawsze starali się żyć święci – 'w świecie, lecz nie z tego świata'”[7]. Osoby przywiązane do tradycyjnej liturgii uznano za nieuchronnie ginące plemię „dziwaków”, marzycieli i romantyków fantazjujących o średniowieczu, nie pojmujących, że Ewangelia i katolicyzm to nie własność tego teocentrycznego okresu dziejów, że Ewangelia, jeśli będzie trzeba może też być multimedialna, zdigitalizowana, „powerpointowa”, „designerska”, a ponadto uspołeczniona, lewicowa, liberalna, demokratyczna, tęczowa i genderowa, słowem - „trendy”. Bo przecież katolicyzm to nie cuchnąca mediewalną wilgocią kruchta, ale całkiem współczesny ocean darmo rozdawanej miłości.
W świetle powyższego nie powinno dziwić, iż kolejnym, nie mniej niepokojącym skutkiem „reformy” było to, iż „duchowieństwo stało się delikatne, a jego przesłaniem jest łagodność”, która powoduje, że „niewielu duchownych chciałoby mierzyć się z głębią św. Grzegorza, św. Augustyna, św. Bernarda czy św. Bonawentury! Zamiast tego słyszymy zazwyczaj anegdoty, banały, ogólne porady, lecz niewiele z rzetelnej i solidnej egzegezy Pisma Św. Niewiele prowokujących wezwań do ascezy, pokuty i zadośćuczynienia”[8]. Pokuta? Asceza? Gniewne i stanowcze wezwania do nawrócenia? To już motywy właściwie w Kościele niespotykane. Gdzie tacy duchowni jak choćby św. Jan Kapistran, po którego kazaniu 22 lutego 1453 roku, na Placu Solnym, w odruchu pokuty i zniesmaczenia samymi sobą, mieszczanie spalili wszystkie lustra, ozdoby i inne przedmioty zbytku i samozadowolenia? Św. Jan Kapistran ani nie schlebiał, ani nie uspokajał – wstrząsał sumieniami, młotem kazań wojował z ludzkim egoizmem i niezasłużenie dobrym samopoczuciem. Nieco później zadanie takiego pełnego mocy, choć surowego kaznodziejstwa podjął sławny Hieronim Savonarola. Istotą chrześcijańskiej drogi są bowiem może te oto słowa Zbawiciela: „Jeśli kto chce iść za Mną, niech się zaprze samego siebie, niech co dnia bierze krzyż swój i niech Mnie naśladuje! Bo kto chce zachować swoje życie, straci je, a kto straci swe życie z mego powodu, ten je zachowa” (Łk 9, 23-24). Jeśli Kościół naucza jak polubić siebie i z sobą się pogodzić, jak „wpasować” się w rzeczywistość i swój czas („zachować swe życie”), to któż prawić ma o porzucaniu upadłego świata i własnego, małego „ja”? Jeśli Kościół zaleca, by z marszu niejako, wybaczać sobie oraz innym wszelkie grzechy i winy (bo przecież Bóg jest miłością i nie ma się co zadręczać i – generalnie – kochajmy się!), to ileż warte takie darmo dawane – niczym agitacyjne ulotki - wybaczenie? Gdzie tu miejsce na ekspiację, pokutę i głęboką metanoię? A jeżeli sól straci swój smak – czymże ją posolić?
Reformatorzy nie dostrzegli także innej słabości swych „racjonalizatorskich” pomysłów. Kwasniewski wskazuje na owo nieszczęsne uchybienie w innym, wspaniałym fragmencie:
Dlaczego reformatorzy liturgii nie zauważyli, dlaczego ich posłuszni dzisiejsi wyznawcy wciąż nie widzą, że psychika człowieka potrzebuje pewnego mroku, nieprzebranej głębi, źródła oporu i trudności, nieznanej wielkości, które stoją w ostrym kontraście ze znajomą codzienną płycizną życia? Człowiek potrzebuje tego, aby mógł poznać kim jest i dlaczego znalazł się na ziemi. Bez tego utwierdzi się tylko w nihilistycznym przekonaniu, że codzienne życie jest pułapką, z której nie ma wyjścia. Liturgia z pewnością nie powinna być łatwa. Takie powinny być transakcje biznesowe – ale nasze kontakty z Wszechmogącym Bogiem, nie mogą już być tak przejrzyste i potoczne[9].
Człowiek współczesny potrzebuje tajemnicy, tajemnicy i mroku - światło rozumu i „transparentnej” do bólu źrenic współczesności wyjałowiło go bowiem doszczętnie i wewnętrznie spustoszyło. W tym laboratoryjnie sztucznym blasku nowoczesności wszystko schnie i obumiera. Jest on bowiem radioaktywnie sterylny. W poświacie antyseptycznych lamp nie wykiełkują gorczyczne ziarna. W Kościele chcemy przeto innego świata – pradawnego i przedwiecznego - łakniemy życiodajnego, pozbawionego agresywnych działań ratio, ożywczego swą ciszą i ukryciem cienia, w którym wzrasta wiara; nie życzymy zaś sobie takiego samego nastroju, jaki panuje w hałaśliwej, zlaicyzowanej, wypatroszonej z sacrum – a więc z głębszego sensu - przestrzeni poza nim. Tymczasem owo Boskie Inne, Boska Substancja z Górnego Jeruzalem, stanowiąca istotę rytuału została zastąpiona przez to, co ludzkie – arcyludzkie: „Co miało zastąpić tę substancję? Otóż sam człowiek, współczesny, przeciętny człowiek robotnik, aktor, samoodkrywające się i samowynoszące się ego”[10]. Do tego człowieka zwraca się kapłan w Novus Ordo, rezygnując równocześnie z ukierunkowania ad Oriente. Człowiek staje się tu centrum wszystkiego, Bóg zaś ledwie asystuje jego przeżyciom zza pleców duchownego. Ważne natomiast stają się mimika, gest, tembr głosu, zdolności komunikacyjne i aktorskie celebransa, bo one władne są wzbudzić i utrzymać dłużej uwagę wiernych. Liturgia staje się czymś z „tego świata”, w najgorszym razie spektaklem niemal teatralnym. Stąd już w latach sześćdziesiątych ubiegłego stulecia niektórzy psychologowie religii stanowczo zapytywali liturgicznych reformatorów: „Dlaczego poddajecie się prostym rozwiązaniom; dlaczego zacieracie hierarchię transcendencji i ostateczności, negując odrębność światów tradycyjnie reprezentowanych przez płaszczyzny bytów i hierarchie aniołów pomiędzy rodzajami i poziomami miłości […]; jak możecie zrównywać 'zakochanie' i powrót do Boga?”[11]
***
Ideę przewodnią swojej książki Kwasniewski wyraża wprost i bez ogródek: „moim zamiarem nie jest diagnozowanie pomyłek i zniekształceń tradycjonalizmu, lecz przeciwnie, ukazanie, że jego podstawowy instynkt – pragnienie chwalenia Boga w najlepszy możliwy sposób, którego dostarcza nam głębia i bogactwo naszej Tradycji - jest zdrowy. Ostatnie słowo nie należy do relatywizmu: pewne zwyczaje, rytuały, nabożne pieśni i tak dalej są bowiem obiektywnie piękniejsze i bardziej adekwatne dla kultu niż inne”[12]. Co więcej, jak w innym miejscu zauważa autor, „Kościół zazwyczaj pociągał konwertytów właśnie dlatego, że oferował głęboką alternatywę dla szaleństwa nowożytności, a nie dlatego, że był sprawnie dostrojony do jej rytmu”[13]. Nadzwyczaj to przenikliwe rozpoznanie. Często można odnieść bowiem wrażenie, iż Kościół dzisiejszy upatruje swej szansy na ewangelizacyjny sukces w gładzeniu wywołującej duchowy i moralny niepokój, różnicy między Kościołem a światem. Liberalni teologowie radzą więc: zatrzyjmy ową różnicę, uczyńmy ją niedokuczliwą i nieznaczącą, a wierni znów wypełnią świątynie. Stwórzmy katolicyzm w wersji, by tak rzec, „sojowe caffe latte”, bo tego ludzie oczekują i to ich przyciągnie. Kwasniewski obawia się jednak (moim zdaniem słusznie), że stanie się coś zgoła przeciwnego – straciwszy swój smak Kościół rozpłynie się w tryumfującej ponowoczesności. Stanie się ledwie „kwiatem w butonierce” na specjalne okazje, którego potrzebować będzie z biegiem czasu coraz to mniejsza grupa ludzi. Dlatego też autor Kryzysu i odrodzenia nie kryje swojego głębokiego ubolewania, iż „Kościół uścisnął sobie dłonie z tryumfującym liberalnym protestantyzmem, skłonił się przed złotym cielcem demokracji i zapalił kadzidła dla władców współczesnej akademii”[14]. Czyli poddał się liberałom, demokratom i naukowcom. A z racji swego świętego Depozytu nie powinien kłaniać się nikomu, prócz Boga samego. To właśnie jednak owe zbliżanie się do świata, to ów „otwarty katolicyzm”, którego otwarcie polega na przyjęciu protestanckich metod ewangelizacyjnych, a częstokroć także protestanckiej estetyki świątyń, sztuki i rytuałów. Równocześnie, istotnie, mamy do czynienia z absolutną apologią demokracji. Można odnieść wręcz wrażenie, że „apostołowanie” demokracji stało się integralną częścią nauczania Magisterium, że przekonanie o jej wyższości względem wszelkich innych form ustrojowych to już niemal katolicki dogmat[15]. Co więcej, niektórzy wysocy rangą hierarchowie do rangi dogmatu gotowi byliby również – jak się zdaje - podnieść polityczny pogląd o całkowitym oddzieleniu Kościoła i państwa, jako, że to ostatnie z konieczności ma mieć charakter świecki. Należy doprawdy zapytać: może zeświecczenie państw to proces nieunikniony, ale na cóż go – na miły Bóg - wychwalać? Państwo świeckie to państwo liberalno – lewicowe (albo tylko liberalne, albo tylko lewicowe), a więc z samej swej natury religii wrogie. Po cóż więc firmować własną zgodą ów ponury i niebezpieczny dla zbawienia dusz stan rzeczy?
I w końcu kwestia stosunku do nauki. Uczestnicząc w wielu spotkaniach oraz seminariach z osobami duchownymi, także braćmi i ojcami z szacownych zakonów, zaskoczyło mnie jak często, niemal mantrycznie, podkreślają oni zgodny i spolegliwy, a nawet pełen respektu stosunek do nauk szczegółowych. Że mianowicie – twierdzą oni - prawdy wiary w żaden sposób nie wchodzą w konflikt i nie podważają naukowego obrazu świata. I po co te kapitulanckie zapewnienia? Kogo i do czego mają one przekonać? Nie chodzi, rzecz jasna, o krucjatę przeciw nauce, nie ona zresztą – mimo wszystko – stanowi dzisiaj dla świata wiary największe zagrożenie, ale o elementarne poczucie wartości wynikające z faktu wyłącznego posiadania najświętszego Depozytu Sacra Doctrina. Przestańmy się tłumaczyć z tego, co wierzymy. Kościół ze swym nauczniem był, kiedy nauka nowożytna jeszcze się nie narodziła i będzie – jeśli Bóg zechce – kiedy o pozytywistycznym przyrodoznawstwie nikt już nie będzie nawet pamiętał.
Inną niepowetowana szkodą, jaką wyrządziła reforma liturgiczna jest radykalne ograniczenie roli łaciny w rycie Mszy. Ojcowie soborowi chcieli uczynić go bliższym i bardziej zrozumiałym, chcieli umożliwić wiernym czynne i bardziej świadome uczestnictwo we Sakramencie, ale – nieco chyba oszołomieni ówczesnymi ustaleniami lewicujących nauk społecznych - nie przewidzieli tego fatalnego efektu ubocznego, jakim okazała się dalsza utrata przez rytuał jego numinotycznego i uroczystego charakteru. Lekkomyślne majstrowanie przy pradawnych tradycjach na ogół kończy się bowiem źle: skoro rytuał nie jest niezmienny, to znaczy, że jest skonstruowany przez człowieka, a jeśli tak – nie jest (być może) skuteczny. A przecież łacina jako język martwy jest idealnym językiem rytu, ponieważ nie może służyć i nie służy do żadnego innego użytku niż liturgiczny właśnie i modlitewny. Natomiast używanie do sprawowania Najświętszego Sakramentu tego samego języka, którego używamy kłócąc się z nieuczciwym mechanikiem czy kupując ziemniaki w warzywniaku, niesie ze sobą wyraźne niebezpieczeństwo dalszej duchowej degradacji Uczty Eucharystycznej, jej ściągnięcia z nieba na ziemię, uczynienie z niej jedynie sentymentalnej pamiątki. Stąd też Kwasniewski stwierdza z ubolewaniem:
Czy w ogóle możliwe jest oszacowanie szkód wyrządzonych Kościołowi przez wygnanie łaciny z publicznego kultu? Myślę, że nie. Tylko w niewielkim stopniu zdajemy sobie sprawę ze zniszczeń, tak samo jak trudno jest nam wyobrazić sobie rozmiary Ziemi, Układu Słonecznego czy galaktyki, w której się znajdujemy. Przez nagłe zerwanie i zmianę uroczystego języka liturgicznego, który przez ponad tysiąc pięćset lat był mową, głosem, częścią najgłębszego charakteru zachodniego Kościoła, opinia, która już krążyła w czasie soboru, że przeszłość nie ma znaczenia dla teraźniejszości, a teraźniejszość musi uwolnić się od przeszłości, została potwierdzona i, jeśli można tak powiedzieć, zinstytucjonalizowana. Sam fakt wprowadzenia kultu w językach narodowych zawiera w sobie hermeneutykę zerwania i nieciągłości, poczucie wyższości oświecenia, jakbyśmy wreszcie zrozumieli, wreszcie wiedzieli, co mamy robić we współczesnym świecie[16].
Z powyższymi uwagami doskonale korespondują kapitalne spostrzeżenia wybitnego filozofa religii Gerardusa von der Leeuw, które warto w tym kontekście przywołać:
Liturgia powinna obstawać przy tym, co starożytne […]. To nie romantyczny sentymentalizm czy umiłowanie przeszłości, lecz środek do osiągnięcia obiektywności. W nauczaniu używa się języka naszych czasów, a przynajmniej powinno się używać. Ale w Liturgii […], w kościele trzeba pozbyć się różnicy pomiędzy dziś i wczoraj; nic nie może wyglądać, jakby miało swe początki współcześnie […]. Z tego powodu, kiedy Kościół wychodzi do świata, aby nauczać i apostołować, używa języka świata. Ale kiedy powraca do adoracji i zjednoczenia z Bogiem, mówi językiem Liturgii, w którym tyle pokoleń dialogowało z Bogiem[17].
Ten wątek rozważań można podsumować trafną uwagą dominikanina Aidana Nicholsa, który powiada: „Liturgii i jej piękna nie można oddzielić od naszego pojmowania samego Objawienia i chwały”[18]. A zatem: piękno Liturgii jest pięknem jej odwieczności, niezmienności, które wskazują, iż pochodzi ona spoza czasu i poza czas - ku wieczności naszej niebiańskiej Ojczyzny - nas odsyła. Nie ma bowiem zbawienia wewnątrzświatowego – w strumieniu czasu jesteśmy jedynie pielgrzymami, przeto wszystko, co w jego nurcie budujemy musi w końcu rozpaść się i przeminąć. Dlatego też Liturgia temuż strumieniowi żadną miarą poddawać się nie może.
Zdaniem autora Kryzysu i odrodzenia obrazu liturgicznej dewastacji dopełniła rezygnacja ze śpiewu gregoriańskiego oraz zdobnych, uroczystych szat i kadzideł – tego wszystkiego, co pozwalało odczuwać wnętrze świątyni i jako „ambasadę” Wieczności, a zachodzący w niej rytuał jako manifestację transcendentnego Piękna – bo przecież Prawda winna być podana w Pięknie, które jest jej istotową szatą. Tymczasem ryt się uwspółcześnił, zredukował, „sprotestantyzował” i spowszedniał. Oczywiście wciąż przechowuje w sobie świętość, realne Ciało i Krew Pańską, ale coraz trudniej jest to odczuwalne, coraz gorzej widoczne...
Cóż zatem począć w tej sytuacji? To, co zawsze gdy się pobłądzi: Kwasniewski nie ma wątpliwości: powrócić do ostatniego miejsca, w którym wiedzieliśmy, gdzie jesteśmy. „Co więc należy zrobić? Czy jest jeszcze nadzieja? Czy istnieje jakiś 'plan', który może doprowadzić do prawdziwego religijnego renesansu, do realnej wiosny? Istnieje jedna bezpieczna ścieżka: uczcić i ukochać wiecznie żywą Tradycję Kościoła; przestać udawać, że możemy wynaleźć nową, aby zastąpić nią tę wieczną, świętą i piękną Tradycję, która stanowi weselny podarunek naszego Pana dla jego Oblubienicy na ziemi”[19].
Ale ten krok – choć może najważniejszy – jeszcze nie wystarczy. Skoro bowiem, jak wspomnieliśmy na początku, kryzys Liturgii jest tylko jedną (mimo że najniebezpieczniejszą) „domeną samozniszczenia” to „realna wiosna” katolicyzmu zakłada również powrót do tradycyjnej nauki społecznej Kościoła i nauczania św. Tomasza z Akwinu. Jest to konieczne albowiem „Wzajemne powiązania między liturgią, teologią tomistyczną i katolickim porządkiem społecznym nie są akcydentalne lecz istotowe. Te trzy porządki powstają i upadają razem. Nie zawsze dokładnie w tym samym czasie i w ten sam sposób, lecz kiedy patrzymy z dalszej perspektywy, prędzej czy później ich głęboki związek staje się oczywisty, zarówno jeśli chodzi o ich wzajemny wzrost, jak i wspólną dekadencję […] człowiek, który nie trzyma się wiernie i integralnie wszystkich trzech wspomnianych elementów, nie będzie w stanie ostatecznie utrzymać ani jednego z nich. Jeśli ktoś próbuje być wierny św. Tomaszowi, lecz odrzuca lub zaniedbuje nauczanie społeczne (czyli wszystko, co zawiera się w haśle 'królowanie Chrystusa') i/albo tradycyjną liturgię, to jego tomizm jest albo od początku wybrakowany albo ostatecznie się wykrzywi”[20].
W szczególny sposób istotne staje się nowoczesnym świecie trwanie przy katolickiej nauce społecznej. Wycofanie się katolicyzmu w „przestrzeń prywatności” zapowiada jego pełzający, acz nieuchronny upadek. Religia jest i musi być przede wszystkim w sercu, ale też nie może zostać całkowicie wyrugowana z życia społecznego i politycznego. Nie ma prawdziwej religii bez jej zewnętrznych ekspresji, czyli zamanifestowania się w świecie społecznym, a w konsekwencji politycznym. Albowiem indyferentne czy wręcz wrogie otoczenie społeczne – wbrew nieprzemyślanym słowom prymasa Kesela i myślącym jemu podobnie – wcale nie służy religii i jej rytuałowi, ale powoli acz wytrwale je niszczy. Przestrzeń publiczna nigdy nie jest neutralna światopoglądowo – przekonanie, że tak jest lub może być, to tylko „zasłona dymna”, rozpościerana świadomie i z wyrachowaniem przez ideologów lub odtwarzana bezmyślnie - przez „niepożytecznych idiotów” - na skutek indukowanej im, a potem reprodukowanej mechanicznie poprawności politycznej. Ostatecznie bowiem są tylko dwa państwa: państwo Boże oraz ziemskie i albo reguły tego pierwszego albo drugiego kształtować będą rzeczywistość naszego Wygnania. Nie można służyć jednocześnie im obu – tertium non datur - bo radykalnie różnymi rządzą się prawami i ku innym – ku sprzecznym wzajemnie - zwrócone są celom. Kwasniewski ujmuje ten konflikt w niezwykle efektownej i mocnej frazie, którą chciałbym zaproponować jako podsumowaniem powyższych uwag: „Liturgia wystawiona na mróz i ciemności nowożytnego sekularyzmu najpierw zostanie przez niego zaatakowana, sama stając się coraz bardziej zimna i ociemniała, aby powolnie umierając, na końcu mu się poddać. Świat bez dobrze ukształtowanych rządów oraz rządzących szukających dobra wspólnego, to świat, który instynktownie, na tysiące różnych subtelnych sposobów podważa liturgię albo liturgiczny sposób życia, a wraz z nim wiedzą zawartą w nauce świętej, jak również kontemplatywne doświadczenie i kosztowanie tego, co boskie, które nadają kształt i kierunek teologii. Jeżeli zniszczy się państwo i kulturę katolicką, zniszczy się również liturgiczną atmosferę życia”[21].
Bartosz Jastrzębski
Wrocław 28.11.2016
[1] http://gosc.pl/doc/3550432.Prymas-Belgii-zaakceptowac-zsekularyzowane-spoleczenstwo [dostęp 15.11.2016].
[2] Cyt. za: http://www.opoka.org.pl/biblioteka/W/WP/pius_ix/inne/syllabus_08121864.html [dostęp 21.11.2016.
[3] P. Kwasniewski, Kryzys i odrodzenie. Tradycyjna liturgia łacińska a odnowa Kościoła, przeł. P. Kaznowski, Kraków 2016, s. 305.
[4] Cyt. za: http://www.zaufaj.com/sobor-vaticanum-ii-/344.html [dostęp 15.11.2016]
[5] K. Flanagan, Miedzy socjologia a liturgią, [w:] „Christianitas: 53/54 2013, s. 93.
[6] J. Ratzinger, P. Seewald, Sól ziemi, przeł. G. Sowiński, Kraków 1998, s. 151.
[7] P. Kwasniewski, Kryzys i odrodzenie, op.cit., s. 32.
[8] Ibidem, s. 43.
[9] Ibidem, s. 65-66.
[10] Ibidem, s. 165.
[11] J. Hillman, Insearch. Psychology and Religion, New York 1967, s. 82 (przeł. J. Nowosad, R. Nykiel).
[12] P. Kwasniewski, op.cit, s. 46.
[13] Ibidem, s. 119.
[14] Ibidem, s. 311.
[15] Choć Katechizm Kościoła Katolickiego jest w tej kwestii znacznie bardziej powściągliwy: „Różne ustroje polityczne są moralnie dopuszczalne, pod warunkiem, że dążą do prawdziwego dobra wspólnoty, która te ustroje przyjmuje” (KKK 1901)
[16] P. Kwasniewski, op.cit., s. 278.
[17] G.v.d. Leeuw, Sacred and Profane Beauty, London 1963, s. 111. (przeł. J. Nowosad, R. Nykiel)
[18] A. Nichols OP, Ponowne odkrycie Liturgii, przeł. J. Nowosad, R. Nykiel, w: „Christianitas” 53-54/2013, s. 247.
[19] P. Kwasniewski, op. cit., s. 325.
[20] Ibidem, s. 316-317.
[21] Ibidem, s. 314.
Bartosz Jastrzębski, (1976) doktor habilitowany kulturoznawstwa, pisarz, filozof, etyk, wykłada w Instytucie Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Wrocławskiego. Interesuje się pograniczem filozofii, antropologii i literatury, a także historią oraz poszukiwaniami duchowymi i religijnymi. Tropi motywy przewodnie codzienności, jej udręki i drobne nadzieje, którym poświęcił trzy tomy esejów: Pająk. Szkice prawie filozoficzne (2007), Próżniowy świat (2008) oraz Wędrówki po codzienności. Eseje o paru ważnych rzeczach (2011). Pisarz i podróżnik. W 2012 roku otrzymał Nagrodę im. Beaty Pawlak za książkę Krasnojarsk zero (wraz z Jędrzejem Morawieckim). W 2013 roku opublikował zbiór esejów Przedbiegi Europy. Gawędy podróżne, a w 2014 ukazały się jego dwie książki poświęcone współczesnemu szamanizmowi: Współcześni szamani buriaccy w przestrzeni miejskiej Ułan Ude oraz Cztery zachodnie staruchy. Reportaż o duchach i szamanach (współautor: Jędrzej Morawiecki). Obecnie zajmuje się przede wszystkim konserwatywną myślą społeczno-polityczną oraz jej związkami z teologią.