Rozważając sytuację światowej polityki już po zaprzysiężeniu nowego prezydenta Stanów Zjednoczonych możemy z pewnego dystansu - wobec emocji dominujących w kampanii wyborczej - pytać o kształt nowej sytuacji geostrategicznej. Choć wciąż pozostaniemy przy tych próbach opisu z licznymi niewiadomymi, nie będzie przesadą powiedzieć, że Stany Zjednoczone, po raz pierwszy od kiedy są największa siłą polityczną i militarną na świecie, mają prezydenta tak kontrowersyjnego. Nie będzie także przeinaczeniem stwierdzić, że mocarstwo to stoi obecnie u progu ważnych zmian strategicznych, a może nawet i wobec pewnej marginalizacji idącej ze strony rosnących w siłę Chin. Równie dobrze można prognozować, że Chiny wcale nie zdołają wytrącić światowej władzy z rąk Donalda Trumpa, ani nawet jego kolejnych następców, z pewnością jednak już udało im się przesunąć światowy biegun geopolitycznej siły ciążenia z Atlantyku i zachodniej Eurazji na Zachodni Pacyfik. Jak w tych sprawach wielkich tego świata wygląda dzisiaj sytuacja Polski? Jakie jest stanowisko cywilizacyjne nowego lokatora Białego Domu, czy nowoczesność będzie coraz bardziej stanowczo osłabiała ludzką godność czy proces ten zostanie powstrzymany? Czy - w tym kontekście - Trump reprezentuje jakiś rodzaj amerykańskiego chrześcijaństwa skoro uznawany jest za kandydata konserwatywnego? Odpowiedzi nie będą tu jednoznaczne, ale warto się o danie ich wstępnych form pokusić.
Złe amerykańskie wybory
Ostatnie amerykańskie wybory po prostu nie były dobre. Mieliśmy do czynienia ze znakomitym przykładem degeneracji demokracji, która jako system nie potrafi powstrzymać procesu wypłukiwania się zasad i wartości wykraczających poza prostą wolę mocy rządów, ich ludów i interesów światowych korporacji. O stanowisko najpotężniejszej osoby na świecie zmagało się dwóch kandydatów, którzy reprezentują mroczne interesy grup trzymających władzę na świecie. Być może Donald Trump postanowił być w tej kwestii przez jakiś czas freelancerem i dziś drażni establishment, ale nie miejmy wątpliwości, że intencje jakimi się kieruje chociaż leżały obok zasad chrześcijańskich czy klasycznego myślenia o polityce, które ma na względzie dobro wspólne. Oczywiście, być może gdy mówi o sprawiedliwości społecznej, o opodatkowaniu najbogatszych mówi szczerze. Być może nawiązuje do dawniejszej tradycji amerykańskiej, która krzywo patrzyła na luksus i srogo go opodatkowywała. Taka wiadomość nie byłaby jeszcze wiadomością najgorszą. Podobnie jak deklaracje przeciwdziałania aborcji. Być może Trump jest rzeczywiście “nawróconym” społecznie miliarderem. Równie dobrze jednak może być tylko ambicjonerem szaleńczo pożądającym władzy i zręcznie surfującym na fali społecznych emocji.
W rzeczywistości bowiem choć Trump odwoływał się do konserwatywnych wyborców amerykańskich wciąż trudno orzec, co tak naprawdę sądzi o wielu sprawach. Jego wypowiedzi do tej pory były niespójne, a w kwestii polityki zagranicznej wręcz niepokojące. Mam tu na myśli choćby jego stosunek do zapisów traktatu Sojuszu Północnoatlantyckiego (NATO), do Unii Europejskiej czy puszczanie oka w kierunku Rosji.
Co bowiem może oznaczać ta niespójność Trumpa? Nie znającą granic chęć zdobycia władzy. Pierwszy odruch zatem nakazywałby by Polska i Polacy przyjaznym okiem patrzyli na kandydaturę Hillary Clinton. Była ona możliwym gwarantem kontynuacji polityki Baracka Obamy, która choć słaba to jednak równocześnie stanowiła dość przewidywalny element porządku światowego. Także dla nas. Czy jednak ta zapewniona przez Clinton kontynuacja faktycznie byłaby czymś lepszym od zmiany zapowiedzianej przez prezydenta-miliardera? Być może Trump oferuje światu i Polsce jednak coś bardziej wartościowego?
Jeśli możemy podejrzewać, że Trump jest establishmentowym freelancerem i ambicjonerem, to analogicznie Clinton znajduje się w samym centrum tego konglomeratu interesów i ideologii, który można określić mianem cywilizacji śmierci - aborcjonizm, polityka depopulacyjna, wspieranie politycznego ruchu homoseksualnego, a za tym wszystkim jeszcze polityczno-finansowe i korporacyjne gry o władzę skryte za dekoracjami demokracji. Do tego - nieukrywajmy - niekoniecznie realistyczna, czyli odpowiadająca sile politycznej i militarnej USA, polityka amerykańskiego imperializmu. Zatem prezydentura Clinton oznaczałaby wszystko to, co można określić mianem liberalnego miękkiego totalitaryzmu obojętnego na zmieniający się w świecie stosunek sił, ale dążącego ślepo do roznoszenia ideologicznego wirusa po świecie przy pomocy wpływów imperium. I nie chodzi tu o “szerzenie demokracji”, ale choroby wymienione powyżej i jeszcze inne. Czy taki prezydent głównego światowego mocarstwa i sojusznika naszego kraju powinien cieszyć chrześcijańską, znajdującą się zwyczajowo w trudnej geopolitycznej sytuacji Polskę? Polskę, która stała się w znacznej mierze obca kulturowo swoim najbliższym politycznym sprzymierzeńcom, czyli krajom Europy Zachodniej?
Odbudowywać własny język suwerenności
Oczywiście, to nie były nasze wybory, nie mieliśmy na nie żadnego wpływu, ale warto uświadomić sobie w jak bardzo niejednoznacznej rzeczywistości przychodzi nam dzisiaj funkcjonować i jak daleko jesteśmy od przejrzystości zawartych przed laty sojuszy. Tym bardziej polityczna suwerenność będzie nam teraz niezbędna. Suwerenne kraje mają swoje własne zasady myślenia, tradycje, które zapewniają im pewien rodzaj niezależności od wpływów innych graczy i przez to zdolność zdystansowanego osądu wobec ich oddziaływania. Także Trump wcale nie jest po prostu populistą, jak nazywają go liberałowie, ale czerpie z politycznych tradycji Stanów Zjednoczonych, nawet jeśli nieraz z tych zmarginalizowanych. W naszej sytuacji konieczne byłoby przywrócenie politycznego charakteru polskiemu chrześcijaństwu będącemu jedyną żywą miarą zasady sprawiedliwości, która była i jest zasadą polskości. Nie jest nią laickość, czy fundamentalizm, nie jest imperializm, republikanizm czy jakiś rodzaj czystego pragmatyzmu.
Dlaczego w ogóle należy uznać taki postulat za istotny. Z perspektywy polityki światowej chodzi przede wszystkim o suwerenną racjonalność polityczną i własny punkt odniesienia niebędący z gruntu zasadą mimetyczną, naśladującą polityki innych. Taki punkt odniesienia jest konieczny, ponieważ pozwala też rozpoznać ograniczenia sił będące koniecznym komponentem suwerenności. Nie chodzi o jakiś rodzaj konfesyjnej polityki, ale metafizykę, filozofię i filozofię polityczną, samo jądro myślenia tworzące etos konieczny do rozpoznania celów państwa. Chrześcijański charakter Polski z pewnością jest dla niej z jednej strony zagrożeniem, wynikającym nie tyle - choć ma to pewne znaczenie - z samego chrześcijaństwa i przywiązania do wynikającego z niego rozumienia sprawiedliwości, ale z osiąganej za jego pomocą samodzielności. Suwerenność i samodzielność jest w polskim przypadku chodzeniem po krawędzi zagrożenia. Nie ma jednak innej drogi do zachowania suwerennej polskości.
Niezależnie od tego jak toczyć będą się nasze sprawy wewnętrzne konieczne jest też śledzenie zmian w układzie sił światowych. Wydaje się, że jedną z wad polskiego życia politycznego jest pewnego rodzaju autyzmu i skupienie na wewnętrznych, partykularnych konfliktach przy równoczesnym zaniedbywaniu rozumienia polityki międzynarodowej. Przyjrzyjmy się zatem okolicznościom epoki, której jednym ze znaków rozpoznawczych - jak można się spodziewać - będzie zwycięstwo wyborcze Donalda Trumpa.
Kiedy może wybuchnąć światowy konflikt?
Jeśli stawiamy pytanie o to kiedy może wybuchnąć kolejny światowy konflikt, to znaczy, że odpowiedzieliśmy już w sposób twierdzący na pytanie czy może on wybuchnąć.
Rzeczywiście może się coś takiego wydarzyć w nadchodzących latach choćby dlatego, że zwycięstwo wyborcze Donalda Trumpa i świadomość geopolityczna nowej ekipy rządzącej z Białego Domu będzie, jak się zdaje większa od tej, która odeszła i tej, która mogłaby przyjść w sytuacji zwycięstwa Hilary Clinton. Większa świadomość wyrażająca się silniejszą skłonnością do mówienia wprost o naturze politycznych procesów może oznaczać zwiększenie dynamiki działań będących reakcją na poczucie niekoherentności działań prowadzonych dotychczas. Paradoksalnie, złe rozpoznanie stosunku sił panujących w świecie pomiędzy mocarstwami, mogłoby wydłużać okres stabilności. Nie musi to być oczywiście tylko złe rozpoznanie, ale także świadome utrzymywanie dezinformacji na temat możliwości projekcji własnej siły. Wydaje się, że na tym opierała się w ostatnich latach koncepcja polityki głównego nurtu elit amerykańskich. Nie jest jednak dobrze, gdy pokój światowy opiera się na złudzeniu istnienia określonych przewag i możliwości. Konflikt, który wybucha po opadnięciu takiej zasłony może okazać się gwałtowniejszy, bardziej długotrwały i oznacza wysokie koszty ludzkie oraz materialne. Takim - jednak jak się okazało - złudzeniem były gwarancje sojusznicze w Europie w roku 1939. Upadek polityki pustych zapewnień okazał się wtedy dramatem na niewyobrażalną skalę - można rzec cywilizacyjnym. Oczywiście często trudno jednoznacznie określić kto ulega politycznemu złudzeniu i czy prowadzona gra pozorów docelowo nie stanie się skuteczną osłoną dla podmiotowego przemodelowania własnych koncepcji działania w zmieniającym się układzie. Trump, jak się zdaje uznał, że to złe rozwiązanie.
Warto podać przesłankę, która sprawia, że polityka, z jaką w układ sił międzynarodowych wkracza Donald Trump wydaje się bardziej wiarygodna od tej reprezentowanej przez prezydentów z obozu demokratycznego.
Coraz szerzej dostępne analizy sytuacji geopolitycznej wskazują, że amerykańskie gwarancje bezpieczeństwa zarówno dla wszystkich krajów Europy leżących w obszarze sojuszu północnoatlantyckiego, jak i dla krajów sprzymierzonych obszaru zachodniego Pacyfiku, nie mają pokrycia w możliwościach militarnych Stanów Zjednoczonych. W wywiadzie, niedawno opublikowanym na portalu Wirtualna Polska, Joseph Stiglitz sugeruje, że pojawiająca się w przekazie relatywizacja owych gwarancji jest po prostu nieodpowiedzialnością Trumpa. Jednak fakty zdają się przeczyć tej opinii: amerykańska projekcja siły rzeczywiście słabnie.
Przewaga militarna USA nad Chinami topnieje w oczach, a jeszcze sytuację tę pogłębia tyrania przestrzeni jaką narzucają Waszyngtonowi wody Pacyfiku, który oddziela lądy Ameryki i Azji i niweluje przynajmniej niektóre technologiczne przewagi amerykańskiej armii. Amerykanie są dzisiaj dopiero na etapie opracowywania nowej strategii wojennej dla Zachodniego Pacyfiku, co więcej nie wiadomo, czy te koncepcje, które ostatecznie za dziesięć czy piętnaście lat zostaną przeznaczone do wprowadzona w życie, okażą się na tyle skuteczne by utrzymać dominującą pozycję Stanów Zjednoczonych na morzach przybrzeżnych Chin, a nawet na bliższych swoim bazom akwenom Pacyfiku. Co więcej, patrząc w perspektywie historycznej flota USA - główny filar ich potęgi - jest zbyt słaba by dziś kontrolować ocean światowy w sytuacji narastającego konfliktu. Jest też z całą pewnością najsłabsza co najmniej od lat poprzedzających II wojnę światową, czyli okresu dynamicznego rozwoju nowoczesnej marynarki wojennej. Te wszystkie elementy sprawiają, że Waszyngton pod wodzą Donalda Trumpa prawdopodobnie zechce się skupić na realnym celu - i to celu priorytetowym ze względu na interes kraju - jakim jest przygotowanie mocarstwa do konfrontacji z Chinami o kontrolę nad szlakami Zachodniego Pacyfiku. Oczekiwane cele “urealnienia” polityki wydają się być dwa - wyrwanie sojuszników z politycznego lenistwa charakterystycznego dla bogatych protektoratów na peryferiach imperium oraz skupienie własnej uwagi oraz środków na “froncie” z Państwem Środka. Zdaje się, że ekipa Trumpa tak oceniła możliwości, że w zmianie dynamiki politycznej widzą więcej korzyści niż w utrzymywaniu politycznej iluzji o pełnej i niezgrożonej kontroli światowych stosunków.
Przyspieszenie dynamiki widać już teraz - Amerykanie mając świadomość swojej względnej słabości rozpoczęli ofensywę polityczną wobec Państwa Środka. Zainicjowanie przez Trumpa zbliżenie USA z Tajwanem - nie tylko na poziomie gwarancji bezpieczeństwa, które funkcjonują od lat, ale na praktycznym sugerowaniu możliwego podważenia zasady uznawania jednych Chin (One China policy). Sugerowane spotkanie Donalda Trumpa z prezydent Tajwanu byłoby wydarzeniem bezprecedensowym. Jaka będzie reakcja Chin - nie wiadomo, skoro już nawet niedawna rozmowa telefoniczna prezydenta-elekta z panią Tsai Ing-wen określona została jako „zakwestionowanie 40 lat dobrego politycznego obyczaju”. Podobnie ofensywne znaczenie ma - jak się zdaje - groźba wojny handlowej, której fundamentem byłoby 45 proc. cło nałożone na produkty chińskie. Pytanie wobec, którego stoimy jest takie, czy nowy amerykański prezydent faktycznie już teraz chce zaostrzyć kurs polityki z Chinami prowokując duży konflikt czy w taki sposób zamierza uzyskać po prostu jakieś ustępstwa od Chin i znów zepchnąć Chińczyków na ich własne plaże - dosłownie i w przenośni. W praktyce oznaczałoby to zyskanie dla swojego krajowi jeszcze nieco czasu na wypracowanie nowej strategii militarnej, której sednem będzie konflikt wojskowy na Pacyfiku. Mogłoby to jednak oznaczać - pomimo obecnego prężenia muskułów - oddanie w ręce Pekinu Tajwanu. Edward Luttwak, jeden z bliskich Trumpowi intelektualistów jest autorem opinii o słabości strategicznej kultury chińskiej zatem ofensywa z użyciem “soft power” byłaby obliczona na wywołanie paniki wśród chińskich przywódców i nieumiejętność twardej reakcji z ich strony.
Czy oddanie Tajwanu jest możliwe? Możliwe jest wszystko, oznaczałoby to jednak, że w dłuższej perspektywie USA rezygnują ze swojej obecności na Zachodnim Pacyfiku, ponieważ Tajwan jest jednym z kluczowych elementów polityki i kontroli tego obszaru. Trudno w to uwierzyć, byłby to cios zarówno dla gospodarki USA jak i dla wiarygodności tego kraju wobec licznych sojuszników (szczególnie Japonii i Australii). Być może zatem chodzi właśnie o wariant przejęcia inicjatywy politycznej w oparciu o przekonanie Amerykanów, że to jednak wciąż Chińczycy mają więcej do stracenia w sytuacji ewentualnej otwartej konfrontacji gospodarczej, nie mówiąc o militarnej. Jeśli jednak do konfliktu dojdzie podniesie to napięcie pomiędzy obydwoma krajami, z których żaden nie jest - także we własnym przekonaniu - przygotowany do zbrojnej konfrontacji. Można domniemywać, że Chiny jeszcze raz się cofną wobec Stanów Zjednoczonych. Tu jednak wkraczamy już w obszar przyszłości spowitej zasłona niewiedzy; możliwości oraz scenariusze rozwoju konfliktu zależą od decyzji, które jeszcze prawdopodobnie nie zapadły. Gdyby jednak Donald Trump faktycznie zdecydował się na wojnę handlową z Chinami i dodał do tego (wariant niemal nieprawdopodobny) blokadę Zachodniego Pacyfiku (np cieśniny Malakka) być może to Pekin zdecydowałby się na “strząśnięcie” z siebie przeciwnika poprzez uderzenie zbrojne. Wtedy wojna stałaby się rzeczywiście prawdopodobna. Wiele zależy od chińskich kalkulacji - legitymizacja władzy Pekinu ma dzisiaj w znacznej mierze charakter ekonomiczny - decyzja będzie zależała od tego, co przyniesie niższy rachunek strat. A Chiny chcą rosnąć w spokoju, co może okazać się decydujące dla pokoju lub wojny w całym XXI wieku.
Czy Polsce grozi wojna?
Geopolityczna pauza dobiegła końca razem z przebudzeniem się chińskich oraz rosyjskich ambicji. Stany Zjednoczone Donalda Trumpa - nie tylko poprzez opinie prominentnych intelektualistów popierających nowego prezydenta, ale samego Trumpa - już oddalają się od Europy. To oddalanie się nie jest oczywiście zupełne, ale stanowi swego rodzaju urealnienie wewnętrznych stosunków w obszarze północnego Atlantyku. USA chciałyby widzieć w krajach Europy partnerów - podobnie jak choćby w Japonii i Australii - zdolnych do samodzielnych działań, a nie wyłącznie protegowanych. Taki efekt polityczny chce też osiągnąć choćby Edward Luttwak kiedy mówi w wywiadzie dla “Kultury Liberalnej”, że NATO (a w domyśle Stany Zjednoczone) nie będą w stanie obronić ani Polski, ani krajów nadbałtyckich i namawia do odbudowy europejskich armii. Trudno tego rodzaju deklaracje lekceważyć. Trudno też nie odnieść wrażenia, że jego słowa to prawda od dawna nam znana (lub chociaż przeczuwana), do której jednak nie potrafiliśmy się przyznać, ponieważ USA nie poddawało wątpliwości powojennych dogmatów swojej polityki.
Europa odchodzi w cień interesów USA także dlatego, że strategiczne oko Stanów Zjednoczonych coraz bardziej jednoznacznie przesuwa się w obszar Pacyfiku, gdzie odbędzie się zmaganie o światową hegemonię. Nawet jeśli nie zostanie to w taki sposób nazwane przez administrację Trumpa, to bez wątpienia Amerykanie potrzebują zachować swoją gospodarczą i polityczną dominację szczególnie w tamtym regionie, który już teraz jest gospodarczym centrum świata. Na odpuszczenie Chińczykom po prostu Amerykanów nie stać. Gospodarka USA opiera się w znacznej mierze na skutecznej ekspansji amerykańskiej waluty czy kontroli światowych szlaków handlowych, a Chiny w oczywisty sposób, chcą zmienić ten stan rzeczy. Oznacza to, że Donald Trump będzie dążył do asymetrycznego porozumienia z Rosją, której wiele jest w stanie dać byle tylko zapewnić sobie stabilizację we wzajemnych stosunkach. Na pewno nie będzie drażnił Rosji, a być może da jej wolną rękę w Syrii, na Ukrainie, Gruzji i całej Europie Wschodniej. Mówiąc szczerze, trudno jest mieć pretensje do Trumpa, że nie chce podtrzymywać obietnic nie do spełnienia.
Przywoływany już Edward Luttwak mówi jednak coś, co może wydawać się paradoksalne. Prezydentura Trumpa jest dla Polski szansą. W obecnej sytuacji urealnienie obrazu możliwości i interesów geopolitycznych może wyjść Polsce na dobre, ponieważ złudzenia w polityce są zwykle złym doradcą. Takim właśnie złym doradcą jest przekonanie o bezwzględności gwarancji bezpieczeństwa jakie daje Polsce NATO. Jest właściwie banałem powiedzieć, że nie ma dziś żadnych szans na to by jakakolwiek armia dokonała szybkiej interwencji pomocowej w przypadku rosyjskiej inwazji na Polskę. Jedyny kraj, który mógłby teoretycznie tego dokonać to Niemcy, ci jednak nie dysponują sami odpowiednimi siłami. Czy Hillary Clinton nie podtrzymałaby dotychczasowych gwarancji, czy jej zwycięstwo nie byłoby lepsze dla Polski? Mogłaby, co najwyżej, podtrzymać fikcję dotychczasowych gwarancji, ponieważ w zmieniającym się układzie interesów Stanów Zjednoczonych ich realność nie miałaby pokrycia.
Na czym może polegać ta polska szansa? Na przebudowie naszej obronności w sposób bliski Szwajcarom lub Finom (choć geograficznie “Finlandię” mamy tylko na Mazurach, a “Szwajcarię” na Podkarpaciu), którzy postawili na masową obronę terytorialną. Luttwak sytuację formuuje prosto - nie możecie zapobiec temu, że rosyjskie czołgi wjadą do Polski, ale możecie doprowadzić do sytuacji, w której Rosjanie będą mieli świadomość, że gdy tylko wyłączą ich silniki z domów i lasów wyjdą Polacy po to by ich zastrzelić.
Czy zatem Polsce grozi wojna? Grozi nam ona - twierdzi Luttwak - tak długo, jak długo nie zbudujemy własnego silnego systemu obrony, który będzie najlepszą siłą odstraszającą. Ale nie chodzi o zakup kolejnych drogich zabawek wojennych, one zostaną zniszczone w pierwszych godzinach rzeczywistej wojny, chodzi o szeregi rezerwistów z bronią w ręku będących gwarancją olbrzymich strat po rosyjskiej stronie, gdyby ta zdecydowała się na klasyczną - czy w sumie jakąkolwiek - inwazję. Wojna zatem pozostanie zagrożeniem dopóki pozostajemy słabi i liczymy na innych. Finlandia nie jest w NATO, ma niewiele ludności i bardzo długą granicę z Rosjanami, ale jej wojna nie grozi, ponieważ Rosjanie takiej wojny się obawiają, wojny oznaczającej dla nich krwawą i zapewne finalnie przegraną rozprawę.
Czy powinniśmy zatem i my opuścić NATO? Oczywiście, że nie - Sojusz wciąż stanowi rodzaj politycznego buforu dla Polski - nawet jeśli ma on charakter głównie psychologiczny. Jest narzędziem nacisku, pozwala odwoływać się do europejskiej solidarności i nie stawia nas w zupełnym osamotnieniu. Trzeba jednak przebudować polską armię w taki sposób jakby Sojuszu w ogóle nie było - wtedy żadna wojna nie będzie nam straszna, bo żadnej wojny nie będzie.
Czy Trump wystąpi przeciwko Polsce?
Można jednak inaczej interpretować słowa Trumpa i Luttwaka. Wiemy, że nowy amerykański prezydent mówi rzeczy bardzo rozmaite. Przekaz, który trafił do nas choćby przez wypowiedzi Edwarda Luttwaka może być przecież jedynie odpowiednio sprofilowanym komunikatem uspakajającym, dystrybucją złudzenia. Może w rzeczywistości Trump z łatwością “przehandluje” Polskę oddając ją w strefę wpływu Rosji, czyli faktycznie wystąpi przeciwko nam?
W niedawnym wywiadzie dla Wall Street Journal Donald Trump zasugerował dwie zmiany w dotychczasowej polityce Stanów Zjednoczonych. Pierwsza, która nas może niepokoić w sposób bezpośredni to sugestia, że jeśli uda się dogadać z Rosją to nie będzie powodów by utrzymywać sankcje wobec tego kraju będące wynikiem wojny z Ukrainą. Druga, która jest o wiele bardziej odległa od naszych spraw dotyczy ewentualnej rezygnacji Stanów Zjednoczonych z polityki “jednych Chin”.
Polityka „jednych Chin” oznacza tyle, że Stany Zjednoczone nie uznają suwerenności i niepodległości Tajwanu a oficjalnie traktują tę wyspę jako część Chińskiej Republiki Ludowej. W praktyce jednak USA dawało Tajwanowi realne gwarancje bezpieczeństwa i pomoc militarna, które po prostu nie przekładały się na polityczne uwierzytelnienia. Teraz jednak Donald Trump - o czym wspominałem wyżej - daje do zrozumienia, że ten stan rzeczy może się zmienić.
Pojawiają się jednak opinie, że zachowanie Trumpa może być rodzajem politycznej ofensywy mającej uświadomić coraz bardziej rozpychającym się mocarstwowo Chinom ich słabość wobec USA. Razem z rewizją stosunku do Tajwanu Donald Trump sugerował wprowadzenie wysokich ceł na produkty chińskie, czyli w praktyce rozpoczęcie pełnoskalowej wojny handlowej. Stany Zjednoczone choć słabną militarnie, wciąż potrafią celnie uderzać za pomocą swojej “miękkiej siły”, której jednak nie zawsze potrafił skutecznie używać. „Soft power” może się okazać wobec Chińczyków bardzo praktyczna, ponieważ legitymizacja polityczna w tym kraju w znacznej mierze zależy od trwającej prosperity. Realność wojny i to wcale nie militarnej, może ostudzić na jakiś czas ambicje Chińczyków czy też urealnić ich poczucie własnych możliwości. To, że Trump urealnia światową sytuację międzynarodową widzimy dobrze na różnych jej odcinkach - np. gdy mówi Europejczykom, że USA nie będą potrafiły zapewnić bezpośredniego bezpieczeństwa całemu kontynentowi.
Zdecydowane stanowisko wobec Chin można zatem potraktować jako wzmocnienie pozycji negocjacyjnej w sytuacji nowego otwarcia.
Dopiero z tej perspektywy możemy spojrzeć na stanowisko nowego amerykańskiego prezydenta wobec Rosji. Amerykanie potrzebują odprężenia w relacjach z Moskwą ze względu na napięcie na Pacyfiku i zdają się też zauważać, że prężenie muskułów często działa na Rosję w sposób odstraszający, ale nie tylko w sensie ich zniechęcenia do konfrontacji militarnych, ale i zniechęcenia do ocieplania stosunków, którego USA na pewno szuka. Możemy być pewni, że Waszyngton zrobi wiele by odciągnąć Rosję od Chin. Czy jednak faktycznie dojdzie do zniesienia wszystkich sankcji? Jest to tak samo wątpliwe jak całkowita zmiana sytuacji Tajwanu. Na Pacyfiku Tajwan jest amerykańskim kijem wobec Pekinu, zaś zniesienie sankcji wygląda na marchewkę Trumpa wobec Moskwy. Siergiej Ławrow już wypowiedział się publicznie, że nie spodziewa się nowego resetu w relacjach z USA. Wypowiedź ta może owszem oznaczać, że nie spodziewa się wiele od Trumpa, ale bardziej prawdopodobne wydaje się, że liczy po prostu na konkrety, których nie było ze strony Obamy. Łatwiej przyjąć, że Rosjanom zostanie oddana wojna i wpływy w Syrii tym bardziej, że Rosjanie okazują się jedynym realnym gwarantem pokoju w tym kraju razem z powracającą dyktaturą Asada. Ten zaś zawsze miał dobre stosunki z Rosjanami, podczas, gdy Amerykanie kierując się ideologią demokratyzacji zmarnowali zbliżenie jakie udało im się osiągnąć z Syrią po zamachach na World Trade Center, gdy wywiad tego kraju efektywnie wspierał poszukiwania członków siatki stojącej za tym atakiem.
Czy jest możliwa granica polsko-chińska?
Można powiedzieć, że polityka polska tkwi w schematach ukształtowanych jeszcze w XX wieku, a czasem i wcześniej. Po pierwsze jest to schemat uwięzienia Polski pomiędzy Rosją i Niemcami, czyli dwoma mocarstwami historycznie zagrażającymi polskiej suwerenności i niepodległości. Schemat ten wzmocnił się jeszcze podczas inwazji hitlerowskich Niemiec i bolszewickiej Rosji we wrześniu 1939, ponieważ potwierdził trwałość - od przynajmniej XVIII wieku - równoległego zagrożenia ze strony dwu mocarstw, które widzą w Polsce strefę zgniotu interesów. Straty jakie Polska poniosła podczas XX wiecznych zmagań o przetrwanie są wręcz niewyobrażalne. Swoje dołożyła nie tylko sama wojna, ale też zimnowojenna konfrontacja, w której po raz kolejny już od XVIII wieku byliśmy tylko przedmiotem zaborczej i konfrontacyjnej polityki wschodu z zachodem.
Drugi schemat to schemat utrzymywania swojej niepodległości i suwerenności w oparciu o gwarancje państw Europy Zachodniej, których solidarności oczekujemy. W wieku XX chodziło o Francję i Anglię, teraz ich miejsce przejęły Stany Zjednoczone razem z Sojuszem Północnoatlantyckim. Jednak wybór Donalda Trumpa na prezydenta USA i głoszona przez niego aktualizacja geostrategii amerykańskiej, razem ze zwrotem tego kraju na akwen Pacyfiku pokazują, że schemat gwarancji jest dzisiaj niemal równie kruchy, co w latach 30. XX wieku. Nasza sytuacja jest może tylko o tyle lepsza, że realizm polityczny, ku któremu zdaje się skłaniać Trump przerwał logikę politycznych złudzeń dotyczących gwarancji. A nadzieje związane z gwarancjami przyczyniły się do katastrofy naszej polityki zagranicznej w roku 1939. Wtedy to przyjęliśmy nienegocjacyjne stanowisko wobec niemieckiego ultimatum w sytuacji nieprzygotowania do wojny z zachodnim przeciwnikiem. Trump relatywizując możliwości amerykańskiej interwencji w Europie czyni i nasze rozumienie sytuacji bardziej realistycznym.
Zdanie sobie sprawy z konsekwencji i ograniczeń schematów polskiej geopolityki powinno skutkować nie tylko rozwojem własnych możliwości obronnych - które mimo wszystko w roku 1939 wydaje się, że były lepsze niż teraz - ale także próbą wyjścia z klatki wyobrażeń nie dających nam właściwie żadnego pola manewru. Również dlatego, że nie są koherentne z nowokształtującym się porządkiem światowym. Rolę centrum będzie w nim odgrywał basen mórz Zachodniego Pacyfiku. Jest jasne, że nie oderwiemy się od naszego bliskiego wschodu, ani też od bliskiego zachodu, przyszedł jednak czy czas by zainteresować się Dalekim Wschodem dla ograniczenia możliwej presji lub zagrożenia militarnego ze strony wschodu nam bliskiego.
Jako element polskiego bezpieczeństwa - szczególnie w relacjach z Rosją należy traktować geopolityczne usytuowanie Polski z perspektywy chińskich interesów. Prawdopodobnie wiele moglibyśmy się nauczyć w tym względzie od państw Zachodniego Pacyfiku, które już dziś znajdują się w sytuacji dominującego zaangażowania gospodarczego w relacjach z Chinami, a równocześnie otrzymują gwarancje bezpieczeństwa od USA. Jaka jest jednak nasza sytuacja i jaki mamy lub możemy mieć związek z Państwem Środka, szczególnie, że długofalowo Chiny i Rosja nie będą miały naturalnych tendencji do bycia mocarstwami sojuszniczymi a zatem rosyjski gigant może być raczej traktowany jako kontynentalny mur w naszych relacjach? Dodać do tego trzeba, że także Amerykanie będą dążyć do chłodzenia relacji pomiędzy tymi olbrzymami Eurazji. Wynika to z logiki zmagań o światową dominację z Chinami jaką prowadzą. Jednak prawdopodobnie w perspektywie całego wieku XXI, ze względu na zapotrzebowanie Państwa Środka na surowce, a Rosji na walutę ratującą ją przed upadkiem, utrzyma się stan znaczącej współpracy i zależności z rosnącą przewagą Chin. Co więcej Rosjanie - można to powiedzieć niemal na pewno - będą balansować pomiędzy USA a Chinami zostawiając sobie szerokie pole politycznego manewru. Taką rosyjską postawę uzasadnić można łatwo względami ekonomicznymi, które choć nie są najważniejsze w grze Kremla to jednak ostatecznie nie mogą być ignorowane. Konsekwentnie zatem umieszczanie pewnych - w dość szerokim zakresie - chińskich interesów w Polsce, np. w ramach projektu chińskiego rozwoju w stronę Europy, czyli Nowego Jedwabnego Szlaku, może nam dać coś czego dziś potrzebujemy: symboliczną "granicę polsko-chińską". Szczególnie, że Polska znajduje się w kluczowym geograficznie miejscu z perspektywy przyszłej skuteczności tej strategii. Interesy chińskie w Polsce oznaczają chińskie zainteresowanie naszym regionem, a w konsekwencji rozciągnięcie na Polskę ich politycznego oddziaływania i również pewnego rodzaju ochrony.
Czy Trump przyniesie zmianę cywilizacyjną?
Wypowiedź Donalda Trumpa, który mówi, że nie ma nic przeciwko homo-małżeństwom (“To jest prawo. Sprawa została rozstrzygnięta”) stanowi tylko potwierdzenie rzeczywistości, co do której nie powinniśmy mieć złudzeń. Może i Trump jest konserwatystą, ale z pewnością jego konserwatyzm nie leżał raczej nigdy koło chrześcijaństwa. Jednak to co oglądamy jest dużo lepiej niż mogliby to zaoferować Demokraci. Podpisanie już pierwszego dnia urzędowania decyzji o wstrzymaniu finansowania aborcji ze środków federalnym musi zostać docenione.
Geopolityka to jednak nie całość przyszłości świata. Nie mniej ważne jest to w jakim kierunku pójdzie globalna cywilizacja. Trump wygrał wybory pod hasłami traktowanymi jako konserwatywne, co to jednak oznacza? Jest z tym pewien problem. Trudno bowiem ostatecznie powiedzieć czym dziś jest konserwatyzm w świecie zachodnim. Na pewno nie oznacza on katolickiego spojrzenia na sprawy społeczne. Bardzo często właśnie sprowadza się on - np. w sprawach moralnych - do akceptacji “stabilnych homo-związków” jako rzekomo zwiększających równowagę w państwie. Traktuje się takie ustanowienia jako ucywilizowanie obszarów społecznych (subkultur) podatnych na patologizację. W sytuacji, gdy ideałem kultury współczesnej jest po prostu pewien konsumpcyjny i mieszczański model życia nie powodujący publicznych niepokojów, trudno nie zrozumieć takiego rodzaju konserwatyzmu - pozbawionego całkowicie pierwiastka metafizycznego i opierającego się jedynie na przekonaniu o konieczności okiełznania zła tkwiącego w ludzkiej naturze.
W podobnym kluczu można odczytać pomysł budowania muru na granicy z Meksykiem. Powstrzymanie ludzkiej ruchliwości, która zwiększa wysiłek i zaangażowanie zarówno państwa jak i obywateli w utrzymanie pokoju społecznego można uznać za praktykę “zachowawczą”. Czy jednak nie tym samym jest niechęć niektórych krajów europejskich wobec fali imigracji? Są różnice. Czym innym jest ochrona np. chrześcijańskiej tkanki narodu w Polsce czy na Węgrzech przed zupełnie obcymi kulturowo i religijnie imigrantami z krajów islamskich, a czym innym sztywne zamykanie granic wobec katolickich Meksykanów burzących dobre samopoczucie zasiedziałych Amerykanów - także przecież potomków emigrantów. Zresztą, choćby polski model jest przecież otwarty na imigrację z Ukrainy, która bliska jest już osiągnięcia miliona osób. A zatem w polskim przypadku mamy do czynienia z poszukiwaniem roztropnego rozwiązania niebędącego z zasady “konserwacją”.
Warto tu dodać, że ów pogański konserwatyzm nie jest czymś co można łatwo odrzucić - ostatecznie pokój społeczny nie jest stanem, którą byśmy potępili. Ważne jest to, na jakich zasadach jest on uzyskiwany i utrzymywany. Dlatego roztropna polityka katolicka będzie zawierała z takim konserwatyzmem okresowe i częściowe sojusze.
W logice takiego republikanizmu bez kłopotu zrozumiemy także sprzeciw Donalda Trumpa wobec aborcji: siła republiki zawarta jest w jego potomstwie - jego jakości, ale też liczebności. To oczywista prawda, nie potrzeba do niej chrześcijaństwa, a jednak chrześcijaństwo na swój sposób wyjdzie jej naprzeciw. Widzimy zatem, że w pewnych swoich zakresach konserwatywny republikanizm Trumpa spotyka się z chrześcijaństwem a w innych rozmija. Nie jest to dziwne, ponieważ katolicka wizja polityki jest wizją polityki jak najbardziej ludzkiej. Opiera się ona na rozpoznaniu natury wspólnego życia ludzi oraz uznaniu prawa do życia i godności każdego człowieka. Tam gdzie republikanizm szuka roztropności lub niesie w sobie elementy chrześcijańskiego etosu ma szansę tworzyć przynajmniej punktowe składniki ładu społecznego.
Pasują do konserwatywatyzmu Trumpa też poszczególne elementy uznanej za kontrowersyjną wypowiedzi wtedy kandydata na prezydenta o “homomałżeństwach”. Kiedy Trump mówi, że jego opinia na temat decyzji Sądu Najwyższego nie ma znaczenia i podkreśla wagę prawa przyjmuje twardą republikańską postawę. W republice nie ma bowiem nic bardziej trwałego i ważnego niż prawo. Chociaż nie będzie się to podobać katolickim i chrześcijańskim wyborcom, a także i komentatorom na całym świecie trzeba przyjmować takie deklaracje ze spokojem i niejako jako oczywistość. Republikanizm traktowany jako zasada posługuje się inną racjonalnością niż chrześcijaństwem przeplatając w swojej praktyce cnoty i złe nawyki, które czasem uznaje za swoje fundamentalne prawa. Jednak ponieważ odwołuje się do roztropności, do której można się zbliżać i naturalnie - rozumem, to i zdarza się, że zbliża się on do chrześcijaństwa.
Z perspektywy polskiej i chrześcijańskiej zwycięstwo Trumpa trzeba traktować strategicznie - ma on powołać nowych sędziów Sądu Najwyższego i to oni będą powołani by zrobić porządek w prawie amerykańskiej republiki. Można powiedzieć, że to rozczarowujące, minimalistyczne - pewnie tak, ale z punktu widzenia praktyki, zasadnicze. W sprawie ochrony życia Donald Trump zrobił już bardzo dużo.
Słowo końcowe
Jeśli powyższe uwagi choć w przybliżeniu okażą się trafne, to zwycięstwo Donalda Trumpa można traktować jako rodzaj szansy na przełamanie dotychczasowych, zastanych schematów politycznych i cywilizacyjnych. Jest jasne, że szansa musi być jednak wykorzystana, a zatem wymaga wysiłku świadomej polityki, reformowania polskiego państwa, bardziej zintegrowanych praktyk ośrodka rządowego. W sytuacji korekty kursu cywilizacyjnego dostrzeganego w całym świecie byłoby właściwe powrócić do perspektywy polityki katolickiej, czyli choćby rzeczywistego reprezentowania katolickiego wyborcy przez polityków w instytucjach władzy. Choćby dlatego, że to upożądkowałoby to myślenie strategiczne, ustanowiło hierarchię ważności spraw, ale też wyodrębniło Polskę na arenie międzynarodowej. Własny styl myślenia zawsze pozwala uzyskać suwerenną perspektywę spojrzenia. W konsekwencji już zmiana rozumności spowodowałaby naturalne wzmocnienie kraju. Bardziej szanuje się tych, którzy wiedza kim są. Jest prawdopodobne, że w wchodzimy w okres dziejów, który będzie się faktycznie określać mianem czasu “egoizmów narodowych”. Jeśli tak się stanie powyższa zasada - szanowania tych, którzy wiedza kim są - okaże się jeszcze ważniejsza. Jej praktyczne oddziaływanie nie wynika on z samego efektu piarowego - po prostu, ci którzy wiedzą kim są wiedzą też czego chcą, a wtedy trudniej ich zachęcić do robienia tego czego oczekują inni.
Nowa sytuacja geopolityczna oznacza, że nasza narodowa łódka żeglująca po oceanie dziejów odczuje bardziej własną kruchość, jednak te realne podmuchy wiatru historii trzeba traktować jako możliwość wzmocnienia. Polska wzmacnia się wtedy, gdy chodzi po krawędzi i to chodzi po swojemu. Dzisiaj być może właśnie na tę krawędź wstępujemy. By się na niej ostać musimy jednak być sobą w najlepszym tego słowa znaczeniu.
Tomasz Rowiński
Artykuł ukazał się pierwotnie w piśmie "Opcja na prawo", nr 1/146 (2017), a powstawał w okresie amerykańskich wyborów i niedługo po nich.
(1981), senior research fellow w projekcie Ordo Iuris: Cywilizacja Instytutu Ordo Iuris, redaktor "Christianitas", redaktor portalu Afirmacja.info, historyk idei, publicysta, autor książek; wydał m. in "Bękarty Dantego. Szkice o zanikaniu i odradzaniu się widzialnego chrześcijaństwa", "Królestwo nie z tego świata. O zasadach Polski katolickiej na podstawie wydarzeń nowszych i dawniejszych", "Turbopapiestwo. O dynamice pewnego kryzysu", "Anachroniczna nowoczesność. Eseje o cywilizacji przemocy". Mieszka w Książenicach koło Grodziska Mazowieckiego.