Komentarze
2011.02.22 16:36

Struktury realizmu

Dość często w ostatnim czasie wracała mi w pamięci fraza z wywiadu Krzysztofa Bosaka, który z ciekawą szczerością powiedział, iż jest młodym człowiekiem o poglądach konserwatywnych, wiodącym życie wielkomiejskiego singla. Uważam, że sformułował w ten sposób definicję pokoleniowego problemu: typowego napięcia między "poglądami" i "życiem".

Ale nie chodzi o trapiącą każdego grzesznika od zawsze rozbieżność "tego, co czyni" z "tym, co uznaje za dobro". Chodzi raczej o ciągłe napięcie między "tym, co wyznaje", a "tym, w jaki sposób żyje". Napięcie między etosem, który akceptuje i o wierność któremu autentycznie walczy w swoim życiu - a strukturami życia, w których codziennie jest.

O ile pamiętam, to Peguy rzekł, że nowoczesność to jedna wielka konspiracja przeciw duchowości. Odkrycie tego faktu skłania do nabycia "przednowoczesnych" poglądów. Kiedyś to było dość trudne - wygrzebywanie całej tej wiedzy, świadectw, kolorytów. Dzisiaj idzie raczej szybko, z szybkością internetowych surfów po hypertextach, wiodących po tagach "sarmacja", "kontrrewolucja", "antymodernizm" etc. A więc to idzie szybko, a u ludzi uczciwszych intelektualnie tylko trochę wolniej. Przetwarza się "duch".

Co z "ciałem"? Struktury życia codziennego rzadko nadążają za przebłyskami odkryć. Dlatego między te trudno zmienialne struktury życia i "przebudzonego" ducha wprowadza się bibułkę złudzeń przychylnych marzeniom ducha: oto jesteśmy wojownikami cywilizacji życia, oto bronimy krzyża, oto zwalczamy modernizm, oto jesteśmy dzikim wśród dzikich lub zniewalającą wśród zniewalających... Bibułki z wizjami życia. Duch wcielony w bibułki.

Bibułki mają to do siebie, że szybko się zużywają, przedzierają przy lada napięciu, o ile tylko prawdziwe, egzystencjalne. Wtedy po raz kolejny ta deprecha: "poglądy konserwatywne", a życie "wielkomiejskiego singla" (podstaw sobie do woli: "mama w pracy" etc.).

Gdy w VI w. zaczęła się epopeja benedyktyńska, jednym z pryncypiów tworzących naszą cywilizację okazała się "stabilitas loci", stałość miejsca. Przez nią benedyktyni "zatrzymali barbarzyńców", przyciągając ich wokół swoich klasztorów. Ale wcześniej sami musieli się "zatrzymać". To była struktura realizmu, na której zbudowano przez wieki wiele.Gdy siadałem do tej notatki, miała być tylko rodzajem wydobycia własnych doświadczeń, z innego czasu. Rosłem jako jedynak, jak pączek w maśle inżynierskiej rodziny, dedykowany od początku "sprawom większym", z pozoru namawiany do życiowego pragmatyzmu, lecz tak naprawdę prowokowany codziennie do umiejętności swobodnego myślenia, "sztuk wyzwolonych", idealistycznych celów obwitych w nutę beztroski. Znam i wyzwoleńczy charakter tego stylu (doprawdy singlowskiego nawet w małżeństwie), i jego bezdroża.

Zastanawiam się, co spowodowało, że tak rozbudzony, egzaltowany duch mógł kiedyś rzeczywiście, zamiast bujać jak Ikar w oblokach, jak wolny elektron w podekscytowanym polu - odpocząć godnie na "łożu doczesności" (to znów Peguy), poczuć jak stoi na twardym gruncie, wcielony w mięso i kości, caro et ossa.

Moja lista struktur realizmu nie jest długa, choć kompletowała się latami. Że nasze dzieci (7 epopei ciążowo-porodowych...), to jasne. Że w związku z tym ciągłe skoki od pensji na koncie do pustych kieszeni po kilku dniach, to niezła musztra w pokorze. Że doświadczenie życia i śmierci, małego grobu na cmentarzu obok - to rzecz egzystencjalnie potężna, acz "przypadkowa". Ale że mieszkanie na przecięciu małomiasteczkowości z metropolią? Ale że to dziwactwo braku samochodu? Wszędzie na własnych nogach, ciągłe jazdy kolejką, autobusami, dookoła "zwykli ludzie" (jeden z różańcem, drugi z urbanówką...). Ale że codzienność parafii, z grupką ludzi pragnących porozmawiać - nie, nie o metafizyce Arystotelesa, lecz o... Katechizmie. Wolniej, coraz wolniej na drodze "osobistego rozwoju"... W końcu i to doświadczenie, że się jest sam wśród swoich.

Hmmm. Wszystko to, panie, "kula u nogi" w metafizyce ducha. Uwierające wcielenie. Bogu dzięki.

Paweł Milcarek


Paweł Milcarek

(1966), założyciel i redaktor naczelny "Christianitas", filozof, historyk, publicysta, freelancer. Mieszka w Brwinowie.

Komentarze

Marcin S., http://miniaturybiologiczne.blogspot.com: Bardzo mi sie podoba. "Nominalizm", rozdzwiek miedzy "pogladami" a "zyciem" to choroba coraz bardziej, mam wrazenie, trawiaca mnie i ludzi wokol mnie, takze moich bliskich. Chyba tylko jeszcze ludzi starsi sie jakos trzymaja. Coraz wiecej osob (odnosze ten i ponizsze komentarze przede wszystkim do siebie) chce zmieniac swiat, a coraz mniej chce zmieniac siebie. Slyszymy madre slowa o tym, jak sie powinno zyc, a potem okazuje sie, ze wypowiadajacy je czlowiek niezbyt interesuje sie wlasna rodzina i przesiaduje wciaz w internecie. Albo pozornie pelne oddania slowa o Naszym Panu i w obronie Jego Kosciola - a ich autor nie ma czasu zajrzec do Niego, gdy marznie w tabernakulum w pustym kosciele, nie mowiac o bliznim, ktory marznie pod kosciolem. Gdy czytam to, co pisze Pan o swoim zyciu, przypomina mi sie Chesterton (albo jeszcze bardziej - Vincent McNabb OP): zeby ludzie zaczeli zyc jak ludzie, musze zaczac chciec zyc, jak ludzie i nauczyc sie zyc jak ludzie. Musza nauczyc sie kochac to, co Pan Bog nam daje, od dobr naturalnych, po Niego samego, w Sakramencie. Zwlaszcza docenianie dobr naturalnych, mam wrazenie, obecnie dotkliwie kuleje (bo ze docenianie dobr ponadnaturalnych kuleje to w pewnym sensie staly element naszej ludzkiej kondycji). Bo zeby pokochac swoje cialo, swoje nogi i rece (o niebo lepsze niz wszystkie inne srodki lokomocji i narzedzia - nie tyle "w kazdej sytuacji", co "w ostatecznym rozrachunku"), swoja pamiec, wyobraznie, umysl (lepsze niz kazda ksiazka, pamietnik, komputer) - trzeba czasem wyrzec sie maszyny, a to jest bolesne, zwlaszcza w trakcie trwania "odwyku", bo z maszyna wszystko prostsze, szybsze (a przeciez lepiej szybko i troche gorzej niz powoli i troche lepiej). Zeby pokochac swoje codzienne sprawy i ludzi, ktorych nam Pan Bog dal - trzeba byc czasem gluchym na te sprawy i tych ludzi, o ktorych trabi swiat, na "wirtualnych" ludzi z prasy i internetu i ich "wirtualne" zycie, wreszcie na nasze wlasne "wirtualne zycie" pisane w naszej wyobrazni, w oderwaniu od rzeczywistosci. Ale do tego potrzeba tzw. cnota umiarkowania. Potrzeba tez - wydaje mi sie - wiekszej swiadomosci rzeczy ostatecznych, bo wtedy mozna pod powloka naszych codziennych rodzinnych spraw odkryc wielki dramat Zbawienia - ktory jeden moze zaspokoic nasz pozornie niezaspokajalny glod tego, co dramatyczne i ciekawe. Zeby pokochac dana przez Boga ziemie (coraz wiecej osob kocha Polske, ale czy ktos jeszcze kocha polska ziemie?) - trzeba sie gdzies zasiedziec, choc podroze coraz tansze, stypendiow coraz wiecej. Wreszcie zeby pokochac nasz Cel, naszego Boga - trzeba wszystko uznac za strate, dla calego swiata umrzec. To wszystko uogolnienia, wiadomo, ze te rozne rzeczy, o ktorych wspomnialem, sa same w sobie dobre, a Boze powolania rozmaite. Ale w kazdym razie zeby byc czlowiekiem, potrzeba wyrzeczenia i ascezy - nie potrzeba ich, zeby byc "intelektualista". A potem ludzie sie dziwia, ze sa nieszczesliwi... (2011.02.22 20:51)