Słowo na spotkaniu promocyjnym biografii arcybiskupa Marcela Lefebvre’a autorstwa biskupa Bernarda Tissier de Mallerais
Zamek Królewski w Warszawie, 6 października RP 2010
Książka bp. Tissier de Mallerais to obszerna i udokumentowana biografia jednej z najważniejszych postaci Kościoła w wieku XX. Jeśli miałbym wyróżnić podstawowe cechy tego dzieła, wymieniłbym z jednej strony faktograficzną rzetelność, z drugiej – synowską lojalność autora względem bohatera książki. Tę ostatnią umiem docenić, choć osobiście nie wszędzie uznałbym ją za wymaganą. Wdzięczny jestem natomiast przede wszystkim za precyzję badacza, rzetelność narratora.
Prawda faktów przeciw nieprawdzie mitów
Ta podstawowa faktograficzna prawdomówność tej książki jest najlepszym sposobem rozpraszania negatywnych, oczerniających stereotypów dotyczących abp. Lefebvre’a, hodowanych od dziesięcioleci na glebie ignorancji i fałszywych skojarzeń. W ten sposób dla każdego czytelnika tej biografii stanie się jasne, że kojarzenie Arcybiskupa a to z jakimś ciasnym konserwatyzmem arystokratycznym, a to z lękową mentalnością wroga każdej nowoczesności, a to z wąskimi horyzontami europocentryzmu, a to z nostalgią „wstecznika”, a to z antysemickim syndromem „Vichy” – jest zespołem klisz nie zasługujących na nic więcej niż wzruszenie ramion. Te kalumniatorskie stereotypy okazują się śmieszne w zestawieniu z informacjami o pochodzeniu, wykształceniu, zasługach misjonarskich i duszpasterskim dynamizmie Marcela Lefebvre’a. Jeśli książka bp. Tissier de Mallerais obnaży tę śmieszność wobec publiczności, do tej pory często uzależnionej od „jedynie słusznej” opinii, będzie to już wielki sukces na drodze zrozumienia ważnych konfliktów w Kościele wieku XX, a więc i warunkowanej nimi naszej teraźniejszości.
Jednak znajomość faktów, w tym wypowiedzi abp. Lefebvre’a, może nas nie tylko uwolnić od negatywnych stereotypów na jego temat. Równie ważne jest oczyszczanie podziwu lub akceptacji, uwalnianie ich od narzuconych fałszywych „skrótów myślowych”.
Takim fałszywym „skrótem myślowym” byłoby np. zdanie, że abp Lefebvre był przeciwnikiem reformy liturgicznej jako takiej. A przecież znamy jego ostrożną, lecz mocną pochwałę tych korekt, których w liturgii wymagał wprost dokument Soboru i które zostały skonkretyzowane w prawodawstwie liturgicznym z 1965 roku: „Czy … powinniśmy wnioskować, że należało zachować to wszystko bez zmiany? Sobór odpowiedział na to przecząco, z umiarem i roztropnością. Coś należało zreformować i odnaleźć”[1].
Niezależnie zatem od wszelkich dwuznaczności, pomieszania dobrego i złego w reformach liturgicznych już u ich początku w latach 50., to nie abp Lefebvre był ich ostrym krytykiem en general. Z całym spokojem możemy nawet zakładać, że gdyby już po Soborze nie doszło do dewastatorskiej rewolucji liturgicznej, abp Lefebvre nie uznawałby stanu prawodawstwa liturgicznego z roku 1962 za „non plus ultra”, nienaruszalny punkt dojścia tradycji łacińskiej. Uznałby potrzebę duszpasterskich adaptacji, w granicach zdrowej tradycji.
Następnym fałszywym skrótem myślowym byłoby przypisywanie abp. Lefebvre’owi jakiejś pryncypialnej skłonności do tzw. „skrajnej prawicy”, form prawicowych dyktatur lub residuów politycznych nostalgii. Jego myśl w tym względzie była wyjątkowo przejrzysta i moralnie czysta: „Jeśli chodzi o oskarżenia o "skrajną prawicę", odpowiem, że jeśli pojęcie "prawica" będzie oznaczać ideę społeczeństwa żyjącego według zasad ustanowionych przez Boga, opartego na autorytecie, posłuszeństwie i sprawiedliwości, można rzeczywiście powiedzieć, że jesteśmy "z prawicy". Ale jeśli określenie "skrajna prawica" oznacza nadużycia władzy osobistej przez bezprawną dyktaturę albo partię dążącą do tyranii, oczywiście niczym takim nie jesteśmy. … Ale nie mamy też wątpliwości, że zasady teologiczne i moralne Kościoła mają oczywiste konsekwencje w społeczeństwie, które jest dziełem Bożym i jako takie podlega prawom Bożym”.
Przyznajmy, że ta wypowiedź jest nie tyle manifestem kapelana politycznej krucjaty lub nadwornego teologa rządów silnej ręki, ile przykładem dobrej harmonii myśli katolickiej w przedstawieniu kościelnego stanowiska na temat polityki.
Wreszcie jeszcze jednym – równocześnie szczególnie dotkliwym i zbyt łatwym do wypowiedzenia – skrótem myślowym byłoby uznanie postawy abp. Lefebvre’a za jednoznaczne i pozbawione wahań odrzucenie nauczania jednego z soborów Kościoła, Vaticanum II. W tym względzie biografia autorstwa bp Tissier de Mallerais dostarcza pewnego ważnego świadectwa: dowiadujemy się z niej jeszcze raz, że wbrew trudno wytłumaczalnej późniejszej „legendzie” (podtrzymywanej wyjątkowo zgodnie przez krytyków i entuzjastów) abp Lefebvre podpisał wszystkie dokumenty uchwalone przez Vaticanum II, włącznie z tymi najbardziej kontrowersyjnymi, jak deklaracja o wolności religijnej czy dekret o ekumenizmie. Osobiście nie widzę w tym żadnego aktu słabości czy mechanicznego „dołączenia się” choćby na moment do innych, skorumpowanych konformizmem lub liberalizmem, lecz pierwsze poruszenie, primum motus, typowe dla katolickiego hierarchy uczestniczącego wraz z papieżem w wydarzeniu kościelnym przekraczającym wolę i dyspozycję każdego z Ojców Soborowych. Gest ten sygnalizuje moim zdaniem obecność w osobowości Arcybiskupa tej samej dyspozycji, która kilkadziesiąt lat później, w 1988 roku doprowadziła do podpisania w ramach protokółu ugody ze Stolicą Apostolską deklaracji doktrynalnej: „W związku z pewnymi elementami nauczania Soboru Watykańskiego II lub związanymi z późniejszymi reformami liturgii i prawa – które nam wydają się trudne do pogodzenia z Tradycją – zobowiązujemy się do przyjęcia pozytywnej postawy studium i łączności ze Stolicą Apostolską, unikając wszelkiej polemiki”[2]. Dyspozycja, którą zdradza zarówno podpisanie wszystkich dokumentów Soboru, jak i objaśnienie swego stanowiska w cytowanej deklaracji doktrynalnej, miała oczywiście w samym Arcybiskupie pewną konkurencję, i niewątpliwie nieraz z tą konkurencją przegrywała – a jednak była, jako scenariusz alternatywny względem tego, co się ostatecznie stało. Jeśli jednak dziedzictwo Arcybiskupa trwa w jego uczniach, można mieć nadzieję, że istnieje nadal ta dyspozycja i otwarta jest droga realizacji scenariusza wynikającego z podpisanego przez Arcybiskupa protokółu z maja 1988. W warunkach większego zaufania.
Prawo do wątpliwości
Unikanie polemiki nie oznacza ukrywania wątpliwości. Tak więc nie tyle spektakularne „odrzucenie Soboru”, ile precyzyjne dubia, wątpliwości doktrynalne abp. Lefebvre’a pozostają dla Kościoła cenne i ważne, tak jak ważne dla całego Kościoła są obecne rozmowy teologiczne w ramach komisji złożonej z teologów Stolicy Apostolskiej i Bractwa Św. Piusa X. W tym względzie formuła, w której swego czasu wspólnie odnajdywali się, z dużymi nadziejami na porozumienie, Jan Paweł II i abp Lefebvre: „odczytać Sobór w świetle Tradycji”, nie oznacza tylko rzeczy najpilniejszej, czyli zażegnania błędnych interpretacji zgodnych z „hermeneutyką zerwania” – ale i kolejny krok w nieustannym wysiłku Kościoła, aby oświetlać swą nauką nowe czasy i nowe kwestie.
Dla przykładu: odczytanie „w świetle Tradycji” soborowego dokumentu „o wolności religijnej” nie może ograniczyć się do surowego sądu nad jego dwuznacznościami lub pewnymi lekkomyślnie wytworzonymi pozorami zerwania. Byłoby nieporozumieniem, gdyby w ramach słusznego dobijania się o niezbędny poziom klarowności dokumentu o wolności religijnej negowało się także – zawarte już w nauczaniu Piusa XII – wartościowe, by tak rzec, nowe postępy Tradycji w eksplikowaniu zarówno wykluczenia przymusu w kwestii wiary, jak i zachodzącego niekiedy wręcz obowiązku tolerancji wobec zachowań złych i błędnych. A wszystko to nie z zachwytu dla nowych czasów, pluralizmu, demokracji – lecz z powodu imperatywu objaśniania wymagań życia chrześcijańskiego także dzisiaj, w warunkach pluralizmu i demokracji. W końcu to nie kto inny jak Pius XII w wielkiej encyklice o Kościele pisał m.in.: „absolutnie konieczną jest rzeczą, aby to [nawrócenie do Kościoła] działo się z własnej woli i ochoty, ponieważ nikt nie wierzy, jak tylko ten, kto chce. Dlatego też, jeśli się zdarza, że niewierzących zmusza ktoś do tego, iżby weszli do świątyni Kościoła i zbliżyli się tam do ołtarza, aby przyjąć sakramenty święte, tacy nie stają się prawdziwymi chrześcijanami. … Jeśli więc kiedykolwiek bywa tak, że wbrew stałej nauce tej Stolicy Apostolskiej zmusza się kogoś mimo jego woli do przyjęcia wiary katolickiej, My, świadomi Naszego urzędu, stanowczo to potępiamy”[3]. Odczytanie Soboru w świetle wcześniejszej Tradycji to odczytywanie go w świetle takich wypowiedzi jak ta, a nie tylko gilotynowanie „błędnych nauk” przy pomocy wybranych fragmentów z Syllabusa.
Pole sporu
Rzecz jasna w warstwę narracji faktograficznej książki wplecione są także pewne wątki interpretacyjne, które powinny by zostać przemyślane, nawet jeśli nie oznacza to przyjęcia interpretacji abp. Lefebvre’a i jego duchowego syna, autora książki.
W latach posoborowych abp Lefebvre został wezwany do szczególnego i heroicznego świadectwa wiary. W świetle faktów nam znanych jest pewne, że to wyzwanie rozpoznawał i podjął.
Jeśli chodzi o te posunięcia, które były w życiu Arcybiskupa najbardziej dramatyczne, najbardziej kontrowersyjne także dla osób mu bliskich, nietrudno je zrozumieć, wręcz uznać za swoiście oczywiste w naturalnym, ludzkim oglądzie wydarzeń. W tej warstwie bardzo ludzkiej – także w sensie bardzo ludzkiego heroizmu – nie jest trudno zrozumieć nawet akty nieposłuszeństwa papieżowi, o ile tylko pamięta się jak bardzo autorytet papieży czy w ogóle autorytet urzędów rzymskich był przez lata używany i nadużywany do lekceważącego pacyfikowania dzieła abp. Lefebvre’a – i to nawet jeszcze wtedy gdy w jego początkach chodziło w nim jedynie o niepolemiczne zachowanie do niedawna oczywistych standardów katolickości. W tym miejscu – jeszcze raz – wystarczy poznać fakty, aby znacznie zredukować poziom przemądrzałego dogadywania abp. Lefebvre’owi, że nie był dość ufny czy cierpliwy.
Wystarczy zatem znajomość faktów, aby – jak to skonkludował po przeczytaniu mojej Historii Mszy pewien polski kapłan – zobaczyć zarówno „stopniową radykalizacją” Arcybiskupa, jak i„realną współodpowiedzialność Rzymu za ostateczny rozłam”, fakt , że„w chwilach podziału odpowiedzialni w Kościele nie uczynili wystarczająco wiele, by osiągnąć pojednanie”[4].
Jednak pewna „naturalność” narastającego nieposłuszeństwa Arcybiskupa nie może tłumaczyć go w całości. Pytanie, czy to, co – w tych różnych odcieniach znaczeń – naturalne i naturalnie zrozumiałe, zawsze wystarczy.
O to więc trzeba by wieść dalej spór interpretacyjny, wolny od interesowności, wrażliwy na ciężar okoliczności: nie o prawość intencji ani nawet nie o roztropność w czysto ludzkich kategoriach. Osobiście odsunąłbym także na bok, choć trochę na bok, niekończące się spory a to o racje kanoniczne, a to o casusy teologiczno moralne, np. w sprawie udzielania święceń biskupich bez mandatu papieskiego. Na życie abp. Lefebvre’a w krytycznych latach jego próby patrzę, jak na próbę, która coraz wyraźniej przerastała ludzkie siły, perspektywy, rachuby – a więc jak na próbę, którą w dziejach Kościoła przechodził niemal każdy wielki założyciel czy przywódca. Niektórzy z nich przeszli ją pomyślnie, i często nawet mimo okresowego załamania się ich dzieł stali się następnie tym skuteczniejszymi odnowicielami życia katolickiego. Konkluzja, której nie mam zamiaru tu rozwijać, musiałaby dotyczyć faktu, czy nadludzka próba, która przyszła na abp. Lefebvre’a, poprowadziła go faktycznie do świętości „wyznawcy”, czy raczej sprowokowała go w momencie najcięższego kryzysu i kuszenia do wyboru bardziej ludzkiego skrótu, drogi do wyznaczonego, po ludzku zrozumiałego celu – z pominięciem świętości. Próba odpowiedzi na to pytanie byłaby w tej chwili niewczesna. Chcę jednak zaznaczyć, że to na tym poziomie widzę dylemat abp. Lefebvre’a, nie niżej.
Mamy dziś dzień świętego Brunona, założyciela kartuzów. Pozwólcie zatem chwilę wspomnienia historycznego, które wydaje mi się a propos. Święty Bruno miał czterdzieści pięć lat, gdy w 1084 roku założył Wielką Kartuzję. Sześć lat później papież nakazał mu przyjazd do Rzymu. Z ludzkiego punktu widzenia był to koniec jego dzieła założycielskiego: uczniowie rozproszyli się, klasztor przeszedł na własność innego opactwa… A przecież po jakichś dziesięciu latach znalazł się nowy przeor, uczniowie ponownie się zgromadzili – i zakon kartuzów wszedł w okres swego dynamicznego wzrostu, owocnego dla Kościoła.
Dzieła Boże rozwijają się niekoniecznie według przewidywalnych ludzkich rachub – ich zawieszenie, niekiedy brutalne i niesprawiedliwe, jest udziałem w „tajemnicy Krzyża”. O tym zapewne myślał prof. Louis Salleron, sprawdzony przyjaciel Arcybiskupa, kiedy korzystając z roztropności nadprzyrodzonej pisał do niego w prywatnym liście: „Trzeba myśleć o przyszłości. Ekscelencja uratuje swoje dzieło, przyjmując ewentualność jego przerwania”[5].
Po liniach krzywych
Stało się inaczej, historii się nie odwróci. „Nie sądźcie, abyście nie byli sądzeni”. Trzeba by dobrze poznać stawkę i nadzieje abp. Lefebvre’a, żeby wejść w ocenę jego postępowania. Doprawdy, trudno mi było powstrzymać się od wzruszenia, gdy swego czasu natrafiłem na list abp. Lefebvre’a do papieża Jana Pawła II, pisany w Boże Narodzenie 1978, w pierwszych miesiącach nowego pontyfikatu, który miał szansę właśnie wtedy zahamować dynamikę rozłamu. Jeden z najważniejszych fragmentów tego listu brzmiał następująco:
Ojcze Święty, na chwałę Jezusa Chrystusa, dla dobra Kościoła, zaklinamy Cię, abyś powiedział jedno słowo, jedno zdanie, jako Następca Piotra, jako Pasterz Kościoła powszechnego, do Biskupów całego świata: „Zezwalajcie”: „Pozwalamy na swobodne sprawowanie tego, czego wielowiekowa Tradycja używała dla uświęcenia dusz”[6].
Spotykamy się tutaj dzisiaj w znacznym stopniu dzięki temu, że papieskie słowo „zezwalajcie” nareszcie padło, choć w innym pontyfikacie – i to w formie prawnej rzeczywiście wyrażającej papieskie „pozwalamy”. Jest to jedno z dokonań w ramach upartej pracy pewnego człowieka, który rosnąć w doświadczenie przy Janie Pawle II, z woli Opatrzności stał się Ojcem Świętym Benedyktem XVI. To ten człowiek pisał nazajutrz po sakrach biskupich w Econe w 1988: „Musimy zastanowić się nad faktem, iż spora liczba katolików, o wiele wykraczająca poza wąski krąg Bractwa Lefebvre’a, postrzega tego człowieka jako w pewnym sensie przewodnika, a przynajmniej jako użytecznego sprzymierzeńca. Nie da się przypisać wszystkiego motywom politycznym, nostalgii czy mniej ważnym czynnikom kulturowym. Przyczyny te nie są w stanie wyjaśnić przyciągania odczuwanego nawet przez młodych – szczególnie przez młodych – pochodzących z wielu całkowicie różnych narodów, otoczonych przez całkowicie odmienne rzeczywistości polityczne i kulturowe. Wprawdzie prezentują oni to, co z każdego punktu widzenia jest oglądem ograniczonym i jednostronnym, ale bez wątpienia fenomen tego rodzaju byłby nie do pomyślenia, gdyby nie działały tu dobre elementy, elementy, które, ogólnie rzecz biorąc, nie znajdują dostatecznej możliwości życia w dzisiejszym Kościele”[7].
Czytając te słowa, nie tylko przypominamy sobie dramat roku 1988, ściśle uzależniony od całej burzy posoborowej, ale i zdajemy sobie sprawę z paradoksu realizowania się opatrznościowych zamysłów Bożych w sposób umykający ludzkim przewidywaniom: kto w roku 1988, nazajutrz po dramatycznym geście „ratowania Tradycji” przez abp. Lefebvre’a, przewidywał, że w pierwszym dziesiątku naszego wieku niegdyś nieosiągalny „eksperyment Tradycji” otworzy swoimi odważnymi decyzjami właśnie Joseph Ratzinger – Benedykt XVI – kiedyś co prawda dla jednych „pancerny kardynał”, dla drugich, wręcz przeciwnie, modernista, liberał i wróg Tradycji?
Ta obserwacja każe popatrzeć innym okiem na wyostrzone dialektyki poszczególnych „partii”, także w ruchu na rzecz Tradycji, i wynikające z nich doczesne rozdzielanie zasług „dla Tradycji”. Rację mają i ci, którzy podkreślą dziś, że bez aktywności dzieła abp. Lefebvre’a np. świadomość „trwania problemu [Mszy trydenckiej]” byłaby diametralnie niższa. Ale rację mają i ci, którzy powiedzą, że bez ćwierć wieku legalnych form sprawowania liturgii tradycyjnej, bez dwudziestu lat funkcjonowania uznanych przez Rzym instytutów tradycyjnych „Ecclesia Dei” nie byłoby dziś m.in. szeregu hierarchów już znających z autopsji liturgiczną tradycję łacińską i dzięki temu jej przychylnych – nie byłoby ich w kongregacjach rzymskich i w niektórych diecezjach. Rację mają ci, którzy mówią o znaczeniu świadectwa abp. Lefebvre’a i Bractwa Św. Piusa X. Ale rację mają także ci, którzy przypominają, że uwolnienie liturgii tradycyjnej – „niezależnie od sprawy abp. Lefebvre’a” – i teologiczna hermeneutyka ciągłości to program rozwijany konsekwentnie przynajmniej od początku lat 80. przez ówczesnego kard. Josepha Ratzingera, a język Summorum Pontificum odbija sformułowania używane w trakcie odbytych pod jego przewodnictwem Dni Liturgicznych w Fontgombault w 2001.
Nie chodzi jednak o to, by u końca tego głosu sprowokować niewczesną dyskusję o wzorcowej i parytetowej liście zasług – albo, co gorsza, przypominać lapsusy uczestników sporów sprzed lat. Jeżeli chodzi o zasługi, wystarczy, że są one znane Bogu – co być może jest najlepszą konkluzją zwłaszcza w dniu św. Brunona, założyciela kartuzów.
Zasługą zaś dla nas wszystkich oczywistą jest ta zmaterializowana w obszernej książce, będącej powodem naszego spotkania. Ze wszystkich powodów, o których mówiłem wyżej, pragnę powiedzieć obecnemu tu Autorowi szczere Deo gratias. I dodać: Merci, Monseigneur.
[1] “Itinéraires” n. 95, lipiec-sierpień 1965, ss. 78-79 (cyt. Mgr Marcel Lefebvre, Un éveque parle, 1974, s. 57nn).
[2] Deklaracja doktrynalna abp. M. Lefebvrea i członków Bractwa Św. Piusa X, należąca do "Protokółu ugody" podpisany przez kard. Josepha Ratzingera i abp. Marcela Lefebvre
a w dn. 5 V 1988.
[3] Pius XII, Mystici corporis Christi (1943), 88.
[4] Ks. Maciej Zachara MIC, „Historia Mszy” Pawła Milcarka, http://www.liturgia.pl/node/8437
[5] Cyt. Christoph Geffroy, Philippe Maxence, Enquête sur la messe traditionnelle, 1988, 35.
[6] http://sacrosanctum-concilium.org/textes/dc/1979/591/591.php
[7] Kard. J. Ratzinger, Uwagi do biskupów Chile – konferencja z 13 lipca 1988
(1966), założyciel i redaktor naczelny "Christianitas", filozof, historyk, publicysta, freelancer. Mieszka w Brwinowie.
Komentarze