Ten artykuł, tak jak wszystkie teksty na christianitas.org publikowany jest w wolnym dostępie. Aby pismo i portal mogły trwać i się rozwijać potrzebne jest Państwa wsparcie, także finansowe. Można je przekazywać poprzez serwis Patronite.pl. Z góry dziękujemy.
W encyklice Fratelli tutti (8) zmarły papież Franciszek nawoływał do tego, abyśmy snuli marzenia o powszechnym braterstwie, które rozumiał - jak się zdaje - w sposób naturalistyczny, wynikający ze wspólnoty natury ludzkiej, bycia “dziećmi tej samej ziemi” i tym podobnych cech. Być może jestem beznadziejnym cynikiem, ale za grosz nie wierzę w możliwość zbudowania takiego braterstwa wśród upadłych ludzi (tzn. nas wszystkich), natomiast marzenie o nim wydaje mi się stratą czasu, a może nawet niebezpieczną mrzonką. Niebezpieczną, bo pachnie pelagianistyczną w swej istocie próbą zbudowania ludzkimi siłami Królestwa Bożego na ziemi. A na poziomie społecznym mogłoby się skończyć jakąś fałszywą ideologią, gotową poświęcać jednostki na rzecz „szczęścia ludzkości” czy innych podobnych pustych haseł. Marzenie o powszechnym braterstwie to głupota. Ale może niekoniecznie głupotą jest marzenie o dobrym papieżu. Na pewno jest bardziej realistyczne – w końcu papież jest jeden, a ludzi miliardy.
Jak wiadomo, co najmniej kilkukrotnie w czasie trwania pontyfikatu Franciszka pojawiały się głosy, że jest on heretykiem. Nie mnie wydawać osądy w tych sprawach. Jeśli jednak przyjąć ogólne ujęcie herezji mówiące, że stanowi ona wyjęcie jakiegoś aspektu z całości wiary, jego amplifikację i reinterpretację oraz przeciwstawienie innym częściom doktryny, to bez wątpienia pontyfikat Jorgego Bergoglia miał rys heretycki. Dzielił on i przeciwstawiał sobie rzeczy, które powinny pozostać połączone. Zabierał się za definiowanie wadliwych jego zdaniem stanowisk w taki sposób, że generował podziały tam, gdzie ich nie było. Dzielenie i przeciwstawianie sobie w ogóle wydawało się jakimś jego zasadniczym modus operandi, jakby nie potrafił inaczej. Innymi słowy, Franciszek nie był dobrym papieżem. Za to wytyczył pewne kierunki dla refleksji o tym, co dziś oznacza nie być dobrym papieżem, w oparciu o które można, no cóż… pomarzyć o tym dobrym. A zatem pomarzmy.
Najpierw jedno takie marzenie ogólno-strukturalne, dotyczące nie tylko papieża, ale każdego biskupa. Mam je w sobie odkąd w książce Azisa Atiyi, Historia Kościołów Wschodnich przeczytałem opis wyboru i obowiązków biskupa u Koptów. Wyboru dokonywano na drodze specyficznie skonstruowanego losowania i dopiero po nim komunikowano wybrańcowi, że ma zostać biskupem (mógł to być np. mnich z odległego klasztoru, który w czasie wyboru był nieobecny). Zdarzało się ponoć, że takiego wybrańca trzeba było przywozić na przyjęcie sakry w łańcuchach, bo nie każdy z nich był tym faktem zachwycony, a niektórzy próbowali ratować się przed stanowiskiem ucieczką. Wynikało to z faktu, że wiązało się z nim oczekiwanie, że biskup będzie głębiej się modlił, więcej pościł i prowadził świętsze życie niż ktokolwiek inny. Niewątpliwy przywilej, jakim jest pozycja następcy apostołów, miała wiązać się z ogromnymi wymaganiami i odpowiedzialnością. Bo „(…) kto by między wami chciał stać się wielkim, niech będzie waszym sługą. A kto by chciał być pierwszym między wami, niech będzie niewolnikiem waszym, na wzór Syna Człowieczego, który nie przyszedł, aby Mu służono, lecz aby służyć i dać swoje życie na okup za wielu” (Mt 20, 26-28). Nawet jeśli Atiya zarysował obraz wyidealizowany, to jego kontury są właśnie takie, że można o czymś takim marzyć. Otóż ja właśnie marzę o tym, aby każdy biskup i każdy potencjalny papież raczej drżał na myśl o czekającej go służbie i ogromie odpowiedzialności, niż gromadził poparcie, nie mówiąc o snuciu intryg w celu objęcia Tronu Piotrowego i realizacji jakiejś innej niż Ewangelia agendy.
Przejdźmy na poziom bardziej szczegółowy. W Liber Pontificalis, zbiorze biogramów rzymskich pontyfików, sięgającym od Piotra Apostoła aż do końca IX w., przy całym zróżnicowaniu, charakteryzującym te powstałe w różnych czasach i spod różnych piór teksty, daje się wychwycić pewien wzorzec opisu danego papieża, a w każdym razie jego wstępnych części. Poza podstawowymi informacjami typu kim był on z pochodzenia, czyim był synem itp., mowa jest tam najczęściej o jego miłosiernym i hojnym stosunku do duchowieństwa i ubogich, o jego wkładzie architektoniczno-budowlanym i zdobniczym w kościoły rzymskie oraz w liturgię (obie te kwestie należy rozpatrywać łącznie) i wreszcie o jego poczynaniach na polu doktrynalnym, głównie przeciwdziałania herezjom. To co jest dla mnie uderzające w tych opisach, to integralne ujęcie tych spraw. Są one podane jako normalnie współistniejące ze sobą i w ten sposób składają się na pewien model, któremu pozwolę sobie w moich marzeniach się prowadzić.
Franciszek starał się pokazać jako pasterz troszczący się o różnego rodzaju ubogich i wykluczonych. Bez wątpienia bardzo dużo na ten temat mówił czy pisał, zapewne prowadził również różnego rodzaju działania charytatywne, choćby za pośrednictwem swojego jałmużnika, kard. Krajewskiego (czy zawsze były to sensowne działania, zostawmy teraz na boku). Jednocześnie jednak nie mogę oprzeć się wrażeniu, że nie chciał lub nie potrafił spozycjonowaćtego swojego ukierunkowania na wykluczonych jako zwykłego działania Kościoła w logice Ewangelii. Zapośredniczał je natomiast w pewnej kontrze, krytyce niektórych aspektów życia Kościoła, w tym liturgicznych i doktrynalnych, które rzekomo to wykluczenie wspomagały lub do niego prowadziły. Dlatego nagle opcja na rzecz wykluczonych zaczynała obejmować rozwodników żyjących w nowych związkach (Amoris Laetitia), całą kategorię świeckich (synod o synodalności, walka z „klerykalizmem”) czy odsiadujących w zakładach karnych innowierców (wielkoczwartkowe obrzędy Mandatum w więzieniach). Na przykładzie tej ostatniej kwestii można zobaczyć, że często owo „wykluczenie” było fikcją, a przeciwstawianie np. reguł liturgicznych rzekomemu aktowi miłości w stosunku do ludzi żyjących na marginesie bywało wynikiem sztucznie stworzonej sytuacji. Nikt bowiem od papieża nie oczekiwał, że celebrację Mszy Wieczerzy Pańskiej odprawi w zakładzie karnym. Robiąc to, przekształcił akt liturgiczny w pewien manifest, którego rdzeniem było właśnie przeciwstawienie sobie reguł kultu i “miłości”, co było kompletnie niepotrzebne. Pisałem o tym po pierwszym Franciszkowym „więziennym” Mandatum.
Marzę o papieżu, który byłby jak Stefan II (752-757), o którym Liber Pontificalis podaje, że: „miłował kościoły Boże i w niewzruszonej trwałości zachowywał tradycję kościelną. Chętnie pomagał biednym Chrystusowym, z wielką stałością głosił słowo Boże, często odwiedzał wdowy i sieroty, był również, dzięki męstwu od Boga, bardzo mężnym obrońcą swojej owczarni”1. Albo (a najlepiej i) jak Leon II (682-683), który oprócz tego, że miał być znany ze swojego biblijnego i klasycznego wykształcenia, kwiecistości mowy oraz biegłości w śpiewie liturgicznych, dał się również poznać jako „(…) miłośnik ludzi ubogich, zaangażowany w troskę o biednych nie tylko nastawieniem ducha, ale także osobistym wysiłkiem i pracą”2.
Jestem wielkim zwolennikiem opcji dla ubogich i wykluczonych. Jak dla mnie całą Kurię Rzymską można zamienić w przytułek dla bezdomnych, alkoholików, prostytutek, uchodźców czy sierot, którym sam papież i kurialiści będą przez część dnia usługiwać. Z pewnością wolałbym czytać newsy z Watykanu, że jakiś agresywny nietrzeźwy bezdomny pobił jakiegoś kardynała, niż że ten kardynał wraz z grupą innych duchownych urządzili sobie gejowską orgię. Myślę też, że na Sądzie owemu kardynałowi lżej będzie z siniakami po pobiciu, niż z… no dobrze, dajmy temu spokój, wiadomo o co chodzi. Powaga Kościoła w żaden sposób nie ucierpi, wręcz przeciwnie, jeśli pójdzie on radykalnie w stronę służby ubogim. Nie gadaniem, czy „nastawieniem ducha”, ale realnie. Jednocześnie jednak nie może się to odbywać na zasadzie łamania nadprzyrodzonego wymiaru Kościoła, który kryje się w wiernie zachowywanym depozycie wiary, a przede wszystkim w kulcie. Nie ma między tymi wymiarami najmniejszej sprzeczności czy wzajemnego wykluczenia. Nie trzeba rezygnować z piękna i bogactwa kultu (tych nieszczęsnych „babcinych koronek”, które tak wadziły Franciszkowi, ale także złota, srebra i kosztownych materiałów, o których tak dużo mówią zapisy w Liber Pontificalis), aby służyć ubogim i dbać o wykluczonych. Byleby byli to prawdziwi wykluczeni, a nie ideologicznie zdefiniowani poszukiwacze przywilejów. I byle ci, którzy korzystają z bogactw na rzecz kultu, nie robili tego dla własnego wyniesienia. Władza musi być służbą, kult – chwałą oddawaną wyłącznie Bogu, miłość bliźniego – dawaniem mu tego, czego naprawdę potrzebuje w świetle Ewangelii, a nie tego, czego drugi człowiek po prostu chce, troska o depozyt wiary – troską o zbawienie. Papież, który potrafiłby to łączyć w jedną całość, jest moim papieżem wymarzonym.
Tomasz Dekert
Drogi Czytelniku, prenumerata to potrzebna forma wsparcja pracy redakcji "Christianitas", w sytuacji gdy wszystkie nasze teksty udostępniamy online. Cała wpłacona kwota zostaje przeznaczona na rozwój naszego medium, nic nie zostaje u pośredników, a pismo jest dostarczane do skrzynki pocztowej na koszt redakcji. Co wiecej, do każdej prenumeraty dołączamy numer archiwalny oraz książkę z Biblioteki Christianitas. Zachęcamy do zamawiania prenumeraty już teraz. Wszystkie informacje wszystkie informacje znajdują się TUTAJ.
1Liber Pontificalis I-XCVI, red. M. Ożóg, H. Pietras, Kraków 2014, s. 248*.
2 Tamże, s. 193*.
(1979), mąż, ojciec, z wykształcenia religioznawca, z zawodu wykładowca, członek redakcji "Christianitas", współpracownik Fundacji Dominikański Ośrodek Liturgiczny.