Wraz ze zbliżającymi się wyborami parlamentarnymi walka polityczna się zaostrza. Imponujący wynik PiS w wyborach do Parlamentu Europejskiego wywołał kolejną falę wściekłości i przerażenia wśród wyborców opozycji. Konsekwencją tych emocji jest pogarda: pogarda podobna do tej, jaką po drugiej stronie odczuwa się wobec tych, którzy „gardzą Polską i Polakami”. Do jesiennych wyborów możemy spodziewać się dalszej eskalacji tych emocji, a po wyborach, niezależnie od tego, kto wygra, triumfu resentymentu po jednej lub drugiej stronie.
Chciałbym podzielić się z czytelnikami pewną obserwacją, która być może przyda się w tym czasie wyczerpującej wojny ideologicznej, tylko przez pomyłkę nazywanej „debatą publiczną”. Moim zdaniem istnieje zasadnicza różnica w zachowaniu się podczas dyskusji politycznych między ludźmi dorastającymi już w III RP a tymi, którzy inicjację w życie polityczne przechodzili jeszcze w PRL. Różnica ta ma więc poniekąd charakter pokoleniowy. Polega na posiadaniu przyzwyczajenia lub na braku przyzwyczajenia do obecności ludzi o zupełnie innych poglądach w bezpośrednim kręgu dyskutantów. Dorastający w III RP często ją posiadają, a dorastający w PRL często jej nie posiadają.
Nie prowadziłem w tej sprawie żadnych badań terenowych, mam za to kolekcję doświadczeń o powtarzającym się wzorze. Starsi uczestnicy dyskusji wypowiadają swoje opinie w sposób, który zdradza fakt, że zupełnie nie biorą pod uwagę możliwości obecności w swoim otoczeniu osób o innych poglądach. Widać to w doborze argumentów oraz w tym, że rozpoczynają oni swoje wywody od ataków ad personam, najczęściej zresztą pod adresem osób, których obecności tuż obok wcale nie dostrzegają.
Dobrym przykładem są dyskusje na Facebooku, zwłaszcza na profilach użytkowników będących autorytetem dla którejś ze stron sporu politycznego. Posty pisane przez autorytet mają często charakter właściwie prywatnych zapisów, w których autor bez skrępowania wyraża z całą pasją (i pogardą dla przeciwników) swój pogląd na daną sprawę. Tak jakby zupełnie nie rozumiał, że właśnie wypowiada opinię publicznie, wobec setek, jeśli nie tysięcy osób. Komentarze pod takimi wpisami zazwyczaj dzielą się na, przeważające, wyrazy poparcia podobnie myślących oraz wyrazy oburzenia przypadkowych przybyszów. Jest to symptomatyczne: najczęściej nie ma tam dyskusji, nawet tej zaciętej. Jest tylko poklask podobnie myślących i oburzenie inaczej myślących (lub wrażliwych na sposób dyskusji).
Jeśli do takiej osoby dotrze w końcu, że w jego bezpośrednim otoczeniu pojawił się dyskutant – którego najczęściej jedynie sobie wyobraża na podstawie doniesień Ulubionej Gazety albo Ulubionej Stacji Telewizyjnej – to zwykle sięga po jedną z dwóch technik „dyskusji”. Pierwsza, mniej złożona, polega na zduszeniu sporu w zarodku i rytualnym wyrzuceniu adwersarza poza grupę ludzi, z którymi chce się rozmawiać. Druga technika jest bardziej złożona, ale i w pewien sposób mniej uczciwa, ponieważ weteran sporów politycznych sprawia wrażenie, jakby próbował dyskutować, ale zamiast tego produkuje ciąg komunikatów składających się z argumentów ad personam, szantaży moralnych i pseudownioskowań opartych wyłącznie na przesłankach podzielanych tylko przez jego stronę sporu. Jest to magiczny krąg całkowicie irracjonalnego rytuału politycznego, którego natura pozostaje zakryta nawet przed odprawiającą go osobą: nierzadko człowiekiem dobrze wykształconym, przekonanym o swojej wartości jako uczestnika sporu politycznego. Uważa on, że bierze udział w dyskusji, a może nawet, że walczy właśnie o „demokrację” lub „Polskę”. W rzeczywistości jedynie próbuje zmusić (bo nie przekonać) swojego rozmówcę do przejścia na jego stronę w ideologicznej wojnie.
Z moich doświadczeń wynika, że najczęstszą przyczyną tego stanu rzeczy jest coś, co można by nazwać „konsekwencjalizmem”. Na potrzeby naszej domorosłej analizy uznajmy, że „konsekwencjalizm” to postawa, w której ostatecznym argumentem za prawdziwością lub fałszywością danego stanowiska jest to, czy jego praktyczne konsekwencje wydają się zgodne czy niezgodne z naszymi oczekiwaniami. Ważne jest to, że te oczekiwania mogą być całkowicie arbitralne, a wspomniane konsekwencje muszą jedynie „wydawać” się wypływać z inkryminowanych poglądów. A więc: na przykład dla niektórych „konsekwencjalistów” fałszywy jest pogląd, że program 500+ stanowi częściową odpowiedź na rozwarstwienie majątkowe Polaków. Dlaczego? Dlatego że wydaje im się, że jeśli uznamy pod pewnym względem 500+ za odpowiedź na jakąś potrzebę społeczną, to tym samym udzielamy poparcia partii wprowadzającej ten program – czego nie chcemy z wielu innych powodów. Ta polityczna rzekoma konsekwencja jest dla wielu ludzi wystarczającym powodem, żeby uznać wspomniany pogląd za „fałszywy”.
Mamy tu więc do czynienia z kompletnym pomieszaniem porządku wyjaśnienia z porządkiem uzasadnienia działań politycznych. Ludzie przestają się rozumieć, ponieważ wszystkie dyskusje, w których mogliby wyartykułować swoje stanowisko, od razu prowadzone są jako dyskusje o ewentualnych konsekwencjach politycznych tych stanowisk. Na dokładkę te konsekwencje oceniane są najczęściej w kategoriach moralnych, żeby nie powiedzieć moralizatorskich. Wszystko jest więc sporem o to, czy jest się „podłym”, czy „przyzwoitym”.
Ten mechanizm jest, jak sądzę, „dziedzictwem” debaty politycznej PRL, prowadzonej między „opozycją” a „rządem”, choć zapewne i PRL dostał go w spadku po poprzednich pokoleniach zaangażowanych politycznie Polaków. „Dziedzictwo” brzmi dumnie, ale w tym wypadku to raczej przygniatający nas ciężar. Nie jest przypadkiem, że „starsi”, o których mówiłem, uczyli się często prowadzenia moralizatorskiej dyskusji politycznej w czasach Solidarności, a potem na początku III RP. Mało było wówczas ekspertów od polityki, ekonomii, prawa – za to roiło się od „autorytetów moralnych”. Ludzie ci żyją od kilku dekad w szklanych, wysterylizowanych bańkach. W ich środowiskach, jeśli ktoś ze starych znajomych, wraz z postępującą polaryzacją postaw politycznych w III RP, przechodził na wrogie pozycje, po prostu zrywano z nim kontakty. W tym pokoleniu nie ma kultury, nawet wymuszonej, koegzystencji ludzi o różnych poglądach, rzeczywistej wymiany poglądów i szacunku do odmiennych stanowisk. Wbrew częstym deklaracjom jest to formacja głęboko antyliberalna, jeśli liberalizm mierzyć umiejętnością uznania rzeczywistego zróżnicowania światopoglądowego społeczności, w której się żyje.
Młodsi natomiast dorastali w warunkach, w których możliwość obecności w bezpośrednim otoczeniu ludzi o innych poglądach była właściwie oczywistością. Migracja do miast, masowe podejmowanie studiów, a potem media społecznościowe stworzyły warunki, w których jeśli masz mniej niż czterdzieści lat i wyraziste poglądy, to wiesz, że jak tylko otworzysz usta, będą cię słyszeli ludzie, którzy się z tobą głęboko nie zgadzają. Ta świadomość nie jest wszystkim, czego potrzeba, aby brać odpowiedzialny udział w życiu politycznym. Wystarczy jednak ona, by nie zachowywać się jak bohaterowie skeczu Saturday Night Live, którzy myśleli, że grają w High School Musical, a tymczasem znaleźli się w normalnym liceum. Tańczyli i śpiewali w szkole, dziwiąc się, że inni uczniowie jednak ich słyszą i przypatrują im się jak wariatom. Warto pamiętać, że jest się słyszanym, warto mówić ze świadomością, do kogo się mówi i jak można go przekonać. Nie jest zasługą młodszych pokoleń, że żyją w warunkach, w których świadomość oporu, jaki wywołają twoje poglądy, jest oczywistością, a nie skandalem odkrywanym nagle, gdy twoja partia traci władzę.
Obciążenie starszych ma charakter pokoleniowy, a przede wszystkim klasowy: jest formą świadomości wynikającą z długotrwałego sposobu życia. Z tego powodu zresztą wśród młodych też zdarzają się ludzie żyjący w szklanych bańkach, a wśród ludzi urodzonych w PRL osoby, których sytuacja zmusiła do nieustannego tłumaczenia swoich niepopularnych poglądów bezpośredniemu otoczeniu. Tak czy inaczej, „szklane bańki” to nie tyle taki czy inny zbiór poglądów, ale „stan umysłu”, a właściwie sposób życia. Dlatego nie łudzę się, że samo uświadomienie uwięzionym ich położenia mogłoby ich wyzwolić. Liczę raczej, że jeśli choć część z nas będzie pamiętać o tej pułapce w tym trudnym czasie, to nie wszyscy w nią wpadniemy.
Paweł Grad
-----
Drogi Czytelniku, skoro jesteśmy już razem tutaj, na końcu tekstu prosimy jeszcze o chwilę uwagi. Udostępniamy ten i inne nasze teksty za darmo. Dzieje się tak dzięki wsparciu naszych czytelników. Jest ono konieczne jeśli nadal mamy to robić.
Zamów "Christianitas" (pojedynczy numer lub prenumeratę)
-----
(1991), członek redakcji „Christianitas”, dr filozofii, adiunkt na Wydziale Filozofii Uniwersytetu Warszawskiego. Autor książki O pojęciu tradycji. Studium krytyczne kultury pamięci (Warszawa 2017). Żonaty, mieszka w Warszawie.