fot. Paweł Kula
Ten artykuł, tak jak wszystkie teksty na christianitas.org publikowany jest w wolnym dostępie. Aby pismo i portal mogły trwać i się rozwijać potrzebne jest Państwa wsparcie, także finansowe. Można je przekazywać poprzez serwis Patronite.pl.
Z góry dziękujemy.
Odbywały się święcenia kapłańskie. Po Litanii do Wszystkich Świętych kandydat - był jedyny - wstał gotowy do przyjęcia sakramentu... Przed arcybiskupem, będącym szafarzem święceń, dwóch asystujących prałatów rozłożyło księgę pontyfikału. I już miał zacząć odmawiać modlitwę wprowadzającą do święceń - gdy młody ordynand powiedział nagle: "Ksiądz Biskup pominął nałożenie dłoni".
Ta uwaga na pewno zburzyła uroczystą atmosferę ceremonii - ale początkowo nic nie zmieniła w jej biegu. "Myślimy o wszystkim - odpowiedział zaraz jeden z asystujących - zajmij się sobą". Arcybiskup przystąpił do czytania dalszej modlitwy. Dwudziestodwuletni młodzian jednak nie ustępował i powtórzył swoją uwagę. Wówczas dwaj prałaci zagłębili się w lekturze pontyfikału i zaczęli coś pokazywać arcybiskupowi. "Masz rację - rzekł po chwili sześćdziesięcioletni metropolita do ordynanda - przepraszam". I podszedłszy do niego, nałożył dłonie na jego głowę; to samo zrobili po nim obaj prałaci, czyli wikariusz generalny i rektor seminarium. Zrobili to, gdyż rubryka pontyfikału mówiła w tym miejscu wyraźnie: "Biskup stoi w mitrze ... i nakłada razem obie dłonie na głowę każdego ordynanda, nic nie mówiąc. To samo czynią po nim wszyscy obecni kapłani..."
Wydarzenie miało miejsce w październiku 1827 roku w katedrze w Tours we Francji. Śmiałym młodzieńcem był Prosper Guéranger, w przyszłości odnowiciel benedyktynów w tymże kraju oraz jeden z największych pisarzy liturgicznych.
Rzeczywiście, miał rację, i to ważną: nałożenie dłoni jest bowiem materią sakramentu święceń, a więc czymś bez czego nie ma sakramentu. Ale zdefiniować to formalnie miał dopiero Pius XII w roku 1947. Wcześniej zaś przez wieki panowało przekonanie - błędne, lecz utrwalone również przez św. Tomasza z Akwinu, a powtarzane nawet w dokumentach Soboru Florenckiego - że materią sakramentu jest inny obrzęd, następujący po odmówieniu modlitwy z formą święcenia (tzw. communicatio instrumentorum, czyli podanie ordynowanemu pateny i kielicha). Najwyraźniej również w Tours roku 1827 tak właśnie myślano - w związku z czym do nakładania rąk nie przywiązywano większego znaczenia. Ot, jeden z obrzędów...
Ale skończyło się dobrze - dzięki interwencji młodego człowieka został on rzeczywiście prezbiterem. Choć pamiętajmy, że zapewne nie zdawano sobie do końca sprawy z tego jak ważnej kwestii dotknięto i czego udało się uniknąć. Młody Guéranger upomniał się o nałożenie rąk, ponieważ - już wtedy kochający dziedzictwo katolickiego Rzymu - chciał pełni obrzędu Kościoła, unikając ewentualnych wątpliwości. Uznano jego racje, ponieważ w księdze faktycznie stało, że trzeba nałożyć ręce.
Za każdym razem gdy przypominam sobie tę niezwykłą opowieść, zastanawiam się kto jest w niej bohaterem. Czy młody prawie-ksiądz, który nie ograniczył się do biernego uczestniczenia w tym, co kazali prałaci, a robił biskup? Czy może właśnie biskup (i prałaci), który w końcu nie ograniczył się do pilnowania, żeby jego ordynand stał cicho i grzecznie oraz nie mieszał się do "nie swoich spraw"? Albo może bohaterem jest w tej opowieści pontyfikał, księga przechowująca porządek święceń - bez względu na to, co by sobie umyślili jako najlepsze biskup z prałatami?
Każde z tych trzech było bohaterem: młody człowiek, starszy człowiek i księga Kościoła. Starszy człowiek mógł przyznać rację młodemu po prostu dlatego że obaj uznawali się związani i kierowani czymś większym, obrzędem Kościoła - a ten był zupełnie spoza ich czasu. Był to bowiem obrzęd święceń z pontyfikału rzymskiego, który dla całego Kościoła łacińskiego ogłosił Klemens VIII w 1596 roku. Obrzęd oczywiście nie został wówczas napisany lub nagle wynaleziony, gdyż papieże potrydenccy ograniczali się z reguły do potwierdzenia obrzędów istniejących od wieków w tradycji papieskiego Rzymu. Tak więc i papież Klemens jedynie nakazał wszystkim biskupom stosować średniowieczny pontyfikał Duranda, jedną z wersji tradycyjnego pontyfikału łacińskiego.
W opisywanej tu sytuacji z Tours roku 1827 stosowano tenże pontyfikał rzymski według jego kolejnego wydania, którego dokonał Benedykt XIV w 1752. Ów papież był uczonym i wrażliwym liturgistą, w głowie miał też dużo planów, chciał reformować i reformował - ale i on nie zdecydował się nic zmieniać w starych obrzędach święceń. Tak jak papieże przed nim, ograniczył się do poprawienia błędów.
Ale mogło być inaczej, prawda? Mógł Benedykt XIV pomyśleć, że obrzędy należy tak uprościć, aby pozostały w całej wyrazistości tylko te, które "są niezbędne". W jego czasach - jako się rzekło - nie było oczywiste czy to akurat nałożenie dłoni przez biskupa na głowę ordynanda jest "czymś niezbędnym" do ważności święceń. Dlaczego by nie wyciąć tego obrzędu - stała za nim tylko (!) tradycja...
Tego "oczyszczenia" nikt nie zrobił - gdyż nie myślano wówczas o księgach liturgicznych jako o aktualnym zapisie ustaleń teologicznych. Nikt nie traktował obrzędów Kościoła jako rodzaju propagandowego ekranu, na którym wyświetla się dla wiernych teologiczno-pastoralne szlagworty do zakucia, jakieś np. "przełomowe wizje Soboru [Trydenckiego]". Co prawda Benedykt XIV był już po trosze dzieckiem Oświecenia, cenił rozumność i użyteczność. Ale nic nie zmienił.
Biskup w Tours posługiwał się więc księgą - w jakimś sensie - mocno "nieaktualną"; powiedzmy sobie dobitnie: nawet gorzej niż "przedsoborową". Nie nadążała ona za debatami ludzi nowoczesnych, nie wcielała świeżych odkryć archeologii kościelnej. I być może dlatego przechowywała skarb sakramentu w jego integralności, mimo że ludzie nie o wszystkim dobrze pamiętali. Była to księga obrzędów, której jedyną ambicją i celem było uobecnianie Objawienia i stosowanie go w celebracji do ludzi przychodzących z różnych zmieniających się czasów.
Biskup, asystenci i ordynand wzięli udział w tym uobecnieniu i przyjęli jego łaskę właśnie dlatego że zdecydowali się zrobić coś co dokładnie odpowiadało obrzędowi z księgi, a przekraczało ich partykularne przeświadczenie o tym, "co ważne i niezbędne".
Ale - wróćmy do tego jeszcze raz - mogło być inaczej, prawda? Młody człowiek mógł po prostu pomyśleć, że widocznie starsi wiedzą lepiej i w ogóle nie trzeba się wychylać, bo można i święcenia stracić (i straciłby święcenia, naprawdę…). Ceremoniarz mógł postawić na swoim, również po to żeby "nie stracić autorytetu" (lecz ostatecznie utraciłby autorytet). Biskup mógł uznać, że nie będzie ulegał naciskom młodego mądrali... No i jeszcze to: w księdze - w duchu aktualnej teologii - mogłaby się znaleźć rubryka, że obrzęd nałożenia dłoni co prawda jest bardzo czcigodny, ale "można pominąć według oceny szafarza".
Nic z tego się nie zdarzyło. Z jakiejś racji wszyscy obecni zgodzili się, że tradycja starego obrzędu jest godna zastosowania, a nie (lekkomyślnego) selekcjonowania, oceniania ad hoc jej wartości.
Jednak tego władczego selekcjonowania - nieraz bardzo uczonego czy autorytatywnego, a przecież w sumie i tak często lekkomyślnego - my wszyscy w Kościele zaznaliśmy w ostatnich stu latach aż nadto. Nauczeni tym gestem, od dawna selekcjonują i manipulują niżsi rangą - tym bardziej że księgi, które im dano jako normę zwykły im mówić nieraz swoimi rubrykami, że będzie jak oni uznają. Wedle uznania.
Nie zawsze stawka jest tak samo wysoka (w opisywanym przypadku mogło się skończyć na nieważnych święceniach Guérangera). Nie zawsze manipulowanie liturgią, majsterkowanie przy niej przez celebransów czy “ekipy liturgiczne” lub - osobny przypadek - fabrykowanie liturgii przez ekspertów musi skończyć się unieważnieniem sakramentu. Ale patrząc z tego szczytu na wiele reform i wiele bezceremonialności, widocznych zwłaszcza w latach po Vaticanum II, nie możemy sobie nie zadać pytania: czy nie ma racji ktoś kto, jak wtedy młody Prosper Guéranger, odważnie zwraca uwagę, że niepotrzebnie straciliśmy coś, co mogło i powinno przemówić do Kościoła? I że przecież nadal możemy to mieć, gdyż znajduje się w odłożonych na półkę obrzędach sprzed rozlania się w świecie i Kościele żądzy zaplanowania wszystkiego od nowa i bycia "nowoczesnym"?
Może jest to materiał do rozmyślania dla "starszych w Kościele". Gdy krok po kroku oddalamy się i od naszego dziedzictwa wiary (odstawianego bezceremonialnie na bok w stylu Franciszkowego Traditionis Custodes), i nawet od elementarnych reguł każdej liturgii (w stylu niedawnego nadużycia biskupiego z łódzkiej Areny) - na horyzoncie widoczne jest już wyraźnie pytanie: kto nam powie czy nie błądzimy? Papież w samolocie czy księgi Kościoła, które odłożono na bok?
Paweł Milcarek
-----
Drogi Czytelniku, prenumerata to potrzebna forma wsparcja pracy redakcji "Christianitas", w sytuacji gdy wszystkie nasze teksty udostępniamy online. Cała wpłacona kwota zostaje przeznaczona na rozwój naszego medium, nic nie zostaje u pośredników, a pismo jest dostarczane do skrzynki pocztowej na koszt redakcji. Co wiecej, do każdej prenumeraty dołączamy numer archiwalny oraz książkę z Biblioteki Christianitas. Zachęcamy do zamawiania prenumeraty już teraz. Wszystkie informacje wszystkie informacje znajdują się TUTAJ.
(1966), założyciel i redaktor naczelny "Christianitas", filozof, historyk, publicysta, freelancer. Mieszka w Brwinowie.