Liturgia
2021.03.15 21:03

Laudate pueri Dominum. Dzieci i Liturgia

Disclaimer

Napisałem w swoim życiu masę tekstów — w tym potężna część dotyczyła jedynej sprawy naprawdę wartej uwagi, czyli sprawy naszych ziemskich dróg duszy do Boga. Wspaniałej Boskiej różnorodności tych dróg — dróg widocznych u świętych — poświęciłem trzydzieści pięć lat temu swój pierwszy dorosły tekst publicystyczny, który nie dawał mi spać, aż zobaczyłem go w druku. Jednak nigdy nie próbowałem pisać o pobożności dzieci (którą od razu oddzielmy tutaj od pobożności młodzieży). Byłem tym mocno zainteresowany, ale i mocno skrępowany poczuciem tajemniczości tej kwestii. Jedno i drugie się nie zmieniło.

Teraz gdy na zaproszenie redakcji „W Drodze” próbuję mimo wszystko zebrać garść myśli „o dzieciach i liturgii”, wychodzę z dwóch przeświadczeń-założeń, które ktoś na pewno uzna za sprzeczne, a wielu za aroganckie. Pierwsze z tych założeń mówi, że jako ojciec siódemki dzieci (w tym szóstki, która nadal rośnie na ziemskich ścieżkach), dziewcząt i chłopców w rozpiętości wiekowej od dwudziestu dwóch lat do dziewięciu — modlący się razem z nimi w domu i w kościele, a wyekwipowany w latach pracy uniwersyteckiej w znajomość wychowawczych pryncypiów Akwinaty oraz dzielący z żoną od zarania naszego małżeństwa fascynację dla liturgicznej drogi w stylu benedyktyńskim i „trydenckim” — mam coś w rodzaju znajomości tych spraw równocześnie pogłębionej i praktycznej; być może nawet głębszej i bardziej praktycznej niż ktoś kto zna rozwój dziecka trochę z własnych wspomnień i bardziej z wykładów, a tę wiedzę naukową przykłada do zmieniających się wciąż roczników dzieci, których wcześniejszego i późniejszego życia już nie zna. Do tego oświadczenia o pewności siebie dochodzi jednak zaraz drugie: że jeśli celem naszego namysłu byłoby odkrycie jednego uniwersalnego i optymalnego „sposobu na sukces”, to na takie coś nie ma mądrych, a każdy kto coś w tym rodzaju oferuje, łudzi nas jedynie jak sprzedawca doskonałej maści na wszystkie dolegliwości. Problem polega na tym, że tacy „sprzedawcy dymu” zbierają najczęściej wielkie żniwo ludzkiego zaufania — gdyż ludzie szukający rozwiązania swoich problemów czasami szukają bardziej uspokojenia niż rozwiązania. A przecież bywa — zwłaszcza w wychowaniu — że prawdziwe rozwiązania przychodzą nierozdzielnie z wiedzą, że spokoju nie będzie i że nie będzie gwarancji „sukcesu”, a porażki (choć nie muszą być ostateczne) będą odczuwalne bardziej niż radości (choć te bywają wieczne). Będziemy więc mówili o pewnych niezbędnikach, lecz ze świadomością, że wychowanie to nie hodowla i tresura — daje potencjalnie nieporównanie większe owoce, ale i napotyka na daleko większe niespodzianki.

Problem formy

Zacznijmy od rzeczy oczywistej i nieraz rozstrzygajacej w punkcie startu pytanie o możliwość wspierania rozwoju dziecka przez liturgię: w sprawie owocnego uwzględnienia liturgii w edukacji swoich dzieci rodzice są głęboko uwarunkowani tym, jak jest sprawowana dostępna im liturgia. O tym, że to „jak” bywa bardzo różne, można było słusznie pisać jeszcze w latach 60. ubiegłego wieku, czyli w dobie powszechnego obowiązywania jednokształtnej liturgii łacińskiej: nawet wtedy księża zobowiązani do ścisłego trzymania się przepisów mogli interpretować je w pewnym zakresie zróżnicowania, lecz przede wszystkim w różnych ośrodkach duszpasterskich bardzo odmiennie postrzegano i uruchamiano duszpasterski potencjał liturgii: była to dość szeroka paleta, od odprawiania tak jakby w kościele nie było nikogo poza ministrantem (w kompletnej ciszy lub z wiernymi śpiewającymi niemal bez przerwy pieśni nabożne), aż do uroczystych celebr z bogatymi śpiewami liturgicznymi i nawą pełną wiernych znakomicie wprowadzonych w przebieg misteriów, treść tekstów oraz korzystających z różnych poziomów osobistego uczestnictwa. Ta ostatnia sytuacja stawała się coraz bardziej częsta, wraz z powolnym lecz konsekwentnym wdrażaniem wskazań autoryzowanych przez Piusa XII — które zdawały się zyskać dobitne potwierdzenie na Soborze. Jednak w latach po Vaticanum II cały ten proces został wraz z forsowną reformą liturgiczną przestawiony na zupełnie nowe tory: formy obrzędów zredagowano na ogół tak, aby przestały być jednokształtne, a celebrujący mogli w danym razie posłużyć się zgoła niepowtarzalnym układem ich różnych wariantów oraz użyć swej indywidualnej kreatywności — wszystko to z myślą o takim kształtowaniu obrzędu, żeby był on zrozumiały i atrakcyjny dla zgromadzenia oraz dostatecznie wygodny dla wszystkich. To spowodowało oczywiście, że dzisiaj idąc do kościoła jest się w nieporównanie większym stopniu niż przed reformami zależnym od tego jaką postać liturgii uważa za najlepiej „dostosowaną” ktoś z miejscowego aparatu kościelnego lub z ekipy przygotowującej celebrację. W swym konkretnym kształcie celebracje oscylują więc od lat między niezmordowanymi improwizacjami i krzątaninami a rutyną celebracji możliwie krótkich.

Infantylizujący symulator

Dotyczy to w sposób szczególny celebracji dedykowanych grupom dzieci i młodzieży. Czy istnieją "liturgie dla dzieci"? Najchętniej odpowiedziałbym: oby nigdy nie zaistniały! Mam bowiem w tej sprawie to samo zdanie, które już lata temu wyraził ks. Jacek Dunin-Borkowski w słynnym tekście pt. Msza święta infantylna[1] — że tzw. Msze dla dzieci to "zorganizowana obraza Boska". Ale żeby nikogo nie obrażać, zwłaszcza duszpasterzy spracowanych ambitnym przygotowaniem tych "obraz" oraz rodziców zachwyconych tymi ludzkimi animacjami — powtórzę tylko mądrość wypowiadaną z zasady bez jej zrozumienia: nie istnieją liturgie dla dzieci; istnieją natomiast liturgie z udziałem dzieci.

Tak! Ale co z tego praktycznie wynika? Rzecz przecież nie w innych słowach. Tymczasem owe liturgie "z udziałem dzieci" wyglądają dokładnie tak jakby były liturgiami "dla dzieci". Są odprawiane z założeniem planowania ich pod tę specyficzną "publikę". Obrzędy i teksty są przycinane, cięte na kawałki, przetwarzane — tak że w końcu tak samo przypominają liturgię Kościoła jak kolorowanka „Biblia w obrazkach dla dzieci” przypomina Biblię. Jak to słusznie napisał mój redakcyjny kolega z „Christianitas” Tomasz Dekert, religioznawca i ojciec,[2] potworkowate „Msze z udziałem dzieci” są bowiem po prostu elementarzem, materiałem dydaktycznym, który został zbudowany w wyniku pomylenia edukacji z mistagogią. Zamiast więc modlić się i rosnąć ze swoją modlitwą wewnątrz liturgii Kościoła, dzieci są prowadzone do jakiegoś edukacyjnego teatrzyku, swoistego liturgicznego „symulatora”, w którym przygotowuje się je do udziału — kiedyś — w „normalnej liturgii”. Błąd nie jest w wykonaniu — wręcz przeciwnie, sądzę, że błąd jest w samej istocie tego pomysłu, i żadne piękne starania, żeby wyszło to lepiej, nic tu nie pomogą. Ten pomysł jest chory. Jest — jak napisał ojciec Tomasz Grabowski OP w odniesieniu do samego watykańskiego Dyrektorium o Mszach z udziałem dzieci z roku 1973 — „koszmarem teologiczno-pastoralnym”.[3]

Sytuacja, wielokrotnie dyskutowana, wymaga jakiegoś ozdrowieńczego wstrząsu w praktyce. Może więc trzeba uderzyć mocno: tak jak nie ma liturgii dla dzieci, tak w ogóle nie ma "liturgii dla ludzi". Celowość i przeznaczenie liturgii określa zawsze najpierw to, że sprawuje się ją przez Chrystusa, z Chrystusem i w Chrystusie Bogu wszechmogącemu. Wszystkie są więc dla Boga — z ludzkim udziałem.

Liturgia jest służbą Bożą ludu pielgrzymującego — który jest ciałem mistycznym Chrystusa, więc także w widzialnej rzeczywistości rozciąga się przez świat podążając za swoją Głową. Jedynym momentem, w którym przez czas dłuższy rządzi Liturgią inna logika, są obrzędy proklamacji słowa Bożego i obrzęd Komunii, w którym lud zatrzymuje się w drodze, aby otrzymać od swej Głowy oświecenie słowem i nakarmienie Ciałem. Nie są to jednak chwile "śniadania na trawie", lecz posiłek przepasanych wędrowców. Wszystko tu zmierza do tego, by utrudzeni otrzymali pokarm - i ruszyli dalej, za swym Panem, umarłym i zmartwychwstałym. Aż do Paruzji.

Do tego jesteśmy zwołani na liturgię. Ona jest i powinna być jedna dla wszystkich, których wyróżnił Chrzest, bez typowego dla szkoły rozwarstwienia według klasy i gęstości materiału dydaktycznego. Liturgie chrześcijańskie, owszem, różnicują się (tak jak np. ryt rzymski i zwyczaj dominikański), lecz ze względu na kulturowe odrębności całych wspólnot, a nie z powodu różnic wieku albo przynależności zawodowej. Dziecko, nasz brat lub siostra w Chrystusie, nie wejdzie nigdy w dorosłą służbę Bożą poza kontekstem „normalnej” liturgii Kościoła danej starym i młodym, dużym i małym. I zawsze ta liturgia będzie nas wszystkich poprzedzać i nieść nasze osobiste modlitwy, na ich aktualnym poziomie — zawsze wszyscy pozostaniemy względem niej „za mało rozumiejący”, „nie dość przygotowani”, na progu tajemnic, które wciąż chcą się objawiać nawet starcom.

Wspólnie zwróceni ku Panu

Dlatego forma liturgiczna nie powinna być dydaktycznie wycelowana w te czy inne rozwojowe potrzeby pięcio-, dziesięcio-, dwudziesto-, trzydziestopięciolatków etc. Powinna być wspólna im wszystkim, stabilna, przewidywalna, w swym podstawowym składzie mało zmienna i możliwie przestronna jeśli chodzi o różne możliwości udziału różnych zgromadzonych wiernych, posiadająca przestrzenie ciszy, słowa i śpiewu, oraz ucząca tego, że obecny w niej zasób duchowy udziela się stopniowo, daje się zgłębiać na różnych poziomach. A przede wszystkim — powinna być w sposób widoczny ukierunkowana w swym dążeniu poza krąg wszystkich zgromadzonych i celebrujących, poza grę spojrzeń pozdrawiających i pozdrawianych, funkcyjnych i niefunkcyjnych; powinna być więc „zwrócona ku Panu” zarówno w wypowiadanych słowach modlitw, jak i w dającym się natychmiast uchwycić ustawieniu Ciała wraz z Głową.

Takiej formy liturgicznej doświadczam wraz z moją rodziną od lat na Mszach „trydenckich”, zresztą nadal trochę zróżnicowanych mimo tego samego rytuału (gdyż inaczej odprawia się ją w klasztorze mniszym, a inaczej w parafii). Poza tym kontekstem znajdowaliśmy ją bardzo rzadko, ale może właśnie dlatego, że na szerokich przestrzeniach liturgii w „formie zwyczajnej” hula demon infantylizacji i forma nie potrafi się przed nią obronić. W każdym razie nie wykluczam, że taką naprawdę sprzyjającą drodze duszy do Boga formę celebracji znajdzie ktoś również wtedy gdy praktykuje się „zwyczajną formę” liturgii posoborowej. Sądzę natomiast, że może to być owocem jedynie bardzo świadomego wyrzeczenia się szeregu szkodliwych „możliwości” i wariantów, a wiernego i konsekwentnego trzymania się tego co w Mszale Pawła VI jest jego zakorzenieniem w wiekowym świętych obcowaniu. Gdy więc np. czytam rozważania o liturgii biskupa Marca Ailleta, reprezentującego francuską Communauté Saint-Martin,[4] domyślam się, że jest to zadanie dające się wykonać, z wykorzystaniem także niewątpliwych plusów formy zwyczajnej. Wydaje mi się, że również w Polsce spotykałem księży, którzy byliby gotowi je wykonać lub może już wykonują.

Zatem pierwszym wyzwaniem rodzicielskim nie jest dbanie o gorliwe i świadome uczestnictwo dziecka w liturgii — lecz przede wszystkim samo wprowadzenie go do liturgii celebrowanej w formie mogącej być drogą podobnie solidną i bogatą dla rodzica i dziecka razem, dla starego i młodego wiernego, dla człowieka w każdym z nich. Powtórzmy jeszcze raz: jedynie wewnątrz liturgii, w której wspólnie szuka się Boga i służy się Mu w działaniu Chrystusa — jedynie wewnątrz takiej liturgii ma sens staranie o zaangażowane uczestnictwo liturgiczne. Mobilizowanie do intensywniejszego zaangażowania w liturgiach z istoty pomylonych jest czynnością nieodpowiedzialną, która może się skończyć trwałym zdeformowaniem, infantylizacją wiary i religii. Zamiast więc udzielać nieskończonego kredytu Mszom „dziecinnym”, należy zawsze próbować iść z dzieckiem czy z dziećmi zwykłą, „dorosłą” drogą. Również w tym sensie elementarnym liturgia powinna być dla domu wspólną sprawą. To samo pozostaje w mocy, gdy o chrześcijaństwo dziecka zabiegać musi ktoś inny niż rodzice. Nie należy się tu kierować ani owczym pędem, ani nawet fascynacją dziecka, któremu podoba się np. ksiądz w przebraniu supermana. Jeśli jeszcze umiemy nie kupować dziecku każdego błyszczącego przedmiotu, nauczmy się też brać odpowiedzialność za właściwą „dietę” chroniącą rzeczy święte w życiu człowieka danego pod naszą opiekę.

Niestety, im gorzej jest z jakością formy liturgii, tym bardziej skomplikowane duchowo muszą być zabiegi wspomagające uczestnictwo dziecka. Tym więcej musimy podpowiadać dziecku właściwe skojarzenia, mobilizować do skupienia wbrew rozproszeniom, opowiadać o pięknie Boga zamiast nim oddychać itp. Może czasami jest to okazją do pozytywnego przełomu — np. ujawnienia się tego o jak wielkie sprawy tu chodzi. Jednak tej atmosfery nadaktywności nie należy szukać. Normalnie bowiem dziecko powinno być na liturgii „jak owca na zielonych pastwiskach”. Co to znaczy?

W kościele

Z dziećmi należy przychodzić do kościoła co najmniej od ich urodzenia i kiedy tylko to możliwe, w trakcie liturgii i poza nią — taki jest nasz wspólny wniosek z żoną, mimo pamięci trudów jakie to wnosi. Prawdziwe wyzwania zaczynają się gdy dziecko już chce chodzić. Na początku dzieci „krążą” po kościele: te mniejsze rzeczywiście wędrują, te trochę starsze krążą wzrokiem, nie ruszając się z miejsca. Traktujemy to jako szkodzące modlitwie – ale wydaje mi się, że to przeszkadza głównie nam samym, nas rozprasza („gdzie on/ona jest?” – myśli rodzic; „co oni wyrabiają?” – myślą inni, włącznie z księdzem). Tymczasem „chodzenie” jest normalnym elementem funkcjonowania dziecka w kościele – i powinno się je ograniczać tylko w tej mierze w jakiej jest to naprawdę niezbędne ze względu na rozproszenia dorosłych i oczywiście ze względu na ochronę przestrzeni i rzeczy świętych. W czasie tych swoich „peregrynacji” dziecko we właściwym sobie sposób uczy się przestrzeni świątyni, rozwija swoją pamięć i wyobraźnię sakralną (o ile ma ją tam czym nakarmić…). Są to wielkie wydarzenia mało widoczne dla dużych ludzi.

Jasne, że nad takim „krążącym” dzieckiem trzeba trochę czuwać, niekoniecznie tuż obok. Zapewne przy tym mniejszym trzeba więcej się nachodzić, a nieco większemu można dać więcej samodzielności, o ile nauczyło się respektować pokój miejsca świętego. Cała ta swoboda musi się jednak skończyć z chwilą gdy dziecko przestaje być ciekawe, natomiast zaczyna sobie organizować w kościele rozrywki, w których rzeczy święte i uwaga modlących się jest permanentnie odrywana od ich naturalnego celu. Wówczas, trudno, jeśli jedna i druga dyskretna uwaga nie skutkuje, trzeba umieć wyjść z dzieckiem poza przestrzeń liturgiczną, najlepiej na jakiś „podwórzec”. Oboje z żoną spędziliśmy z poszczególnymi naszymi dziećmi nieraz długie sezony w większości krążąc przy kościele. To chyba nieuniknione. Zresztą z czasem to się kończy, dziecko uczy się pozostawać w miarę spokojnie obok starszych, potem szuka sobie własnych ulubionych miejsc.

W każdym razie zawsze lepiej iść do kościoła z dziećmi niż zostawiać dzieci w domu „aż podrosną”. Sądzę, że nawet te Msze, na których wciąż wchodzi się i wychodzi z kościoła, nie mogąc opanować dziecięcych psot, są lub mogą być owocne. Jednak pod warunkiem, że zamiast wdawać się z urwisami w nerwowe przepychanki (oraz przeżuwać w goryczy przykre napomnienia „braci w Chrystusie”), nawet po (chwilowym?) wyjściu z dziećmi z kościoła naprawdę nie przestajemy, my dorośli, szukać skupienia i chwytać okruszyny ze wspólnej modlitwy. Dzieci pilnie, choć czasami z ukrycia, przypatrują się skupieniu i modlitwie osób otaczających –- dorosłych. W jeszcze większym stopniu niż dla nas, dorosłych, Objawieniem dla dzieci są zachowania modlitewne braci i sióstr, chrześcijan. Bardzo długo punktem odniesienia w modlitwie nie będzie – tak jak my byśmy chcieli od razu – ołtarz i kapłan; dzieci odkrywają to, co się tutaj dzieje, w odbiciu obecnym w postawach i gestach dorosłych, czasami podejmując też pojedyncze słowa czy zdania, które powtarzają wcale nie musząc rozumieć ich sensu dosłownego. (Dlatego zresztą dzieciom — przynajmniej takie są doświadczenia nasze i wielu naszych znajomych — nigdy nie przeszkadza obecność niezrozumiałego dla nich języka sakralnego, łaciny. Jest dla nich tak samo intrygującym wyzwaniem jak trudne polskie słowa z Credo, czytań, modlitw. Poszczególne z nich stopniowo odkrywają swoje znaczenia przed rosnącymi ludźmi.)

Rzecz jasna, każde duszpasterstwo musi zadbać, żeby łatwiejsze i trudniejsze słowa z czytań zaczęły docierać i nauczać. O ile nie należy modelować liturgii do wyobrażonej przeciętnej uczestnika, o tyle chyba warto — na Mszach zbierających rodziny — żeby homileta powiedział na początku (nie na końcu) kilka słów skierowanych do najmłodszych świadomych uczestników.

Kontakt z rówieśnikami – zwłaszcza obcymi, nie rodzeństwem – jest na ogół przeszkodą w dziecięcym uczestnictwie we Mszy: tworzy sytuacje rywalizacji, towarzyskiego podekscytowania, małpowania, przedrzeźniania. Oczywiście z wyjątkiem sytuacji, gdy jakieś dziecko okazuje się w swej modlitwie „dorosłe”, i może być dla innego / innych takim „objawieniem”, jak zostało opisane wyżej. Są to jednak prawdziwe wyjątki, a dzieci nie zawsze potrafią w spotkaniu z nimi uniknąć sytuacji zazdrości czy kpiny. Na ogół więc zgromadzenie w jednym miejscu wielu dzieci nie będzie służyło rozwijaniu się u dziecka jego własnego skupienia modlitewnego. Powinny mieć swoje miejsca między dorosłymi, i wcale niekoniecznie zawsze w pierwszych rzędach.

Szepty i świadectwa

A w jaki sposób możemy czy powinniśmy wspierać uczestnictwo liturgiczne dzieci, gdy nareszcie są obok nas, my przy nich? Potrzeba niewiele, lecz we właściwy sposób i w odpowiednim momencie. Myślę, że rację miała mądra angielska filozofka G. E. M. Anscombe,[5] gdy za najważniejsze uważała proste zwrócenie uwagi dziecku na tajemnicę przemiany eucharystycznej. Moment konsekracji to rzeczywiście ta „jedyna część Mszy, kiedy raczej powinno się skłonić dziecko do skupienia uwagi na tym, co się dzieje“ przy ołtarzu. Odnosi się to do „dzieci, które właśnie zaczynają mówić i opanowały już język na tyle, aby zrozumieć proste opowieści i powiedzieć własnymi słowami, co się stało“. Takim dzieciom można już zwyczajnie szepnąć w czasie podniesienia: „Patrz! Zobacz, co robi ksiądz. Wypowiada słowa Pana Jezusa, które zmieniają chleb w Jego ciało. Teraz je podnosi. Skłoń głowę i powiedz: »Pan mój i Bóg mój«”. Potem: „Zobacz, teraz ksiądz wziął kielich. Wypowiada słowa, które zmieniają wino w krew Pana Jezusa. Popatrz na kielich, który ksiądz podnosi. Skłoń głowę i powiedz: »Uwielbiamy Twoją świętą krew, Chryste«”. To dobry początek, coś co powinno się umieć rozwinąć, już w innym miejscu, w innym czasie, w kolejnych etapach rozwoju dziecka.

Sądzę oczywiście, że zawsze najważniejszą lekcją jest to jak my sami modlimy się, jak sami dajemy się prowadzić liturgii, także w wykonywaniu gestów i wypowiadaniu słów, w naturalności osobistego oddania. Oraz — to jasne — także w szczerości i konsekwencji tego, co robimy, w odniesieniu do Boga i bliźnich, wyznając wiarę i wrzucając choćby grosz dla biednych.

To, co nazywamy świadectwem rodziców (dziadków, kuzynów…), ma potężne znaczenie — a przecież rosnącym dzieciom należy tłumaczyć coraz wyraźniej, że ich wiara i modlitwa nie może się opierać na zapomnieniu o grzeszności nawet bliskich i kochanych ludzi. Omnis homo mendax, każdy jest wyrywany z grzechów przez Łaskę — więc i w Liturgii sięgamy po to, co święte, nie jak po odznaczenie, lecz jak po wciąż niezbędne lekarstwo. Jest to zresztą wspaniała okazja, żeby i na świętą Liturgię zacząć patrzeć jako na przychodzące nam z pomocą błaganie Kościoła, a nie jako ekspresję własnych doświadczeń. Jednym ze szczytów do zdobycia będzie odkrycie, że liturgia, która nas pociesza, jest tą samą liturgią, która nas oskarża, wyostrza widzenie siebie tak, że już nie opierasz swej obecności na liturgii i w Kościele na swych własnych zasługach.

Pierwsza Komunia

Wiąże się z tym osobna kwestia wielkiej wagi: dojście do pełnego sakramentalnego uczestnictwa w Eucharystii. Odwrotnie do dzisiejszej oficjalnej tendencji do przesuwania I Komunii coraz później, wyznaję potrzebę i dobrodziejstwo jej wczesnego przyjęcia. Jeśli już miałoby być ono jakoś zestawione z promocjami szkolnymi, powiedziałbym, że najlepszy czas to moment albo tuż przed pierwszym rokiem szkolnym, albo w jego trakcie. Dokładnie tak jak na początku XX wieku głosił stanowczo święty Pius X, nie należy uzależniać tej inicjacji od możliwości intelektualnego przyswajania wiadomości religijnych. Wystarczy najprostszy „katechizm“, z pacierzem oraz przekazaną w trakcie wspólnego bywania na Mszy wiedzą o różnicy między zwykłym chlebem i Hostią z Jezusem. Jeśli więc jest przy tym u dziecka pragnienie przyjmowania Komunii (nawet zwyczajne, z jedynie intuicyjnym i niewyraźnym rozumieniem jego teologicznej wagi), powinno się to wesprzeć i poprowadzić dziecko do Spowiedzi — i I Komunii. W znanych nam środowiskach „tradycjonalistycznych“ (może również w innych środowiskach?) odbywa się to czasami dokładnie tak jak chciał wspomniany Papież Eucharystii: nie czeka się na zbiorczą uroczystość, lecz kapłan w porozumieniu z rodzicami decyduje o dopuszczeniu dziecka, po Spowiedzi, do Komunii wybranego dnia: odświętnie ubrane, przyklęka jako pierwsze. Być może ktoś woli dobrze znaną atmosferę parafialnej fiesty, z przemówieniami i szpalerami, lecz ten inny styl, bardziej dyskretny i prosty choć nadal świąteczny naprawdę nie czyni dziecka sierotą.

Wczesna I Komunia niewątpliwie sprawia, że natychmiast zmienia się rytm uczestnictwa dziecka w każdej Mszy: w tej długiej i wciąż trudnej do ogarnięcia przestrzeni misteriów pojawia się bardzo ważny punkt osobistej gotowości, wokół którego organizują się nowe ważne przeżycia i przemyślenia. Nie traktujmy tego jak magicznej różdżki — lecz jednak nie lekceważmy tej mobilizacji do bycia na Mszy „już jak dorośli“, z budzącą się powagą sumienia i zdolnością do zdania sprawy w Spowiedzi ze swych, wciąż jeszcze dziecięcych, win.

Liturgie domowe

Są rzeczy, które naturalnie wędrują z liturgii w kościele do domu. Są ogromnie ważne — dzieci w tym zobaczą pierwszy komunikat o tym czy to, co święte w kościele, jest święte gdzie indziej. Dowiadują się o tym z łapanych w przelocie słów z wrażeniami na temat tego co działo się na Mszy. Z tego odtworzą sobie na przyszłość to, „o czym myślą dorośli gdy są na Mszy“. Niestety długo jeszcze nie będą wiedziały, że dzisiaj dorośli często wstydzą się i nie potrafią mówić poważnie o swej wierze, nawet gdy jest dla nich ważna — za to łatwo bytność w kościele zbywają plotkami, żarcikami albo pełnymi goryczy tyradami o tym co było złe. Warto pamiętać, że sami podpowiadamy dzieciom poziom skojarzeń ze Mszą.

Jednak zawsze można wybrnąć z tej jednostronności. Ostatecznie nasze powierzchowne gadaniny nie będą tak ważne, jeśli to co otrzymujemy wewnątrz liturgii zostanie potem w domu wydobyte jak skarb rozjaśniający codzienność: kolekta mszalna powtarzana przy domowym pacierzu, ewangelia przypomniana jako argument oświetlający aktualną sprawę lub odczytana jeszcze raz przed spaniem… Czasami kadzidło i kreda, czasami zapalona świeca, czasami palma…

Tu dochodzimy do wzmianki o sprawie, która wymagałaby zupełnie osobnego potraktowania: liturgia to nie tylko Msza. Liturgia to Chrzty, Bierzmowania, Małżeństwa, Święcenia, śluby zakonne, pogrzeby, błogosławieństwa (w tym i takie, które należą przede wszystkim do rodziców!). Wszystko to wciąż odbywa się dookoła, bliżej lub dalej — a każde zaproszenie to okazja, żeby i w naszym domu „poruszyły się wody sadzawki Siloe“.

Liturgia to również codzienna kościelna modlitwa Psalmami, kilkakrotnie w ciągu dnia. Zapewne nie wszyscy sięgniemy po tę Liturgię Godzin, a jeszcze trudniej uczynić ją modlitwą wspólną rodziny (chociaż czemu nie?) — ale zwyczaj odmawiania razem którejś z prostszych Godzin (np. komplety przed snem? w niedzielę?) znajduje się w zasięgu. A może choćby Psalm i hymn, i krótka oracja? Z domowym błogosławieństwem i pokropieniem wodą święconą przed odpoczynkiem? Hmm, da się!

Warto przenosić poza kościół i czynności kapłana wszystko co jest do tego przewidziane w Liturgii — wtedy znowu jesteśmy wewnątrz wielkiej modlitwy Kościoła, w czynnościach Chrystusowych, w nurcie świętych obcowania.

„Lekcje zaczynały się od odmówienia tercji…“

Właściwie należałoby powiedzieć też coś o możliwym wsparciu szkoły. Ale z jakiegoś powodu nawet szkoły katolickie nie kojarzą się nam dzisiaj z poważnym wspieraniem uczestnictwa liturgicznego. Żeby jednak nie zostawić tu białej plamy, ja tu tylko tak zostawię świadectwo amerykańskiego benedyktyna, ojca Samuela Webera dotyczące tego jak w innej, „przedsoborowej“ epoce radzono sobie gdzieś z inicjacją liturgiczną:

„Od 1953 do 1961 miałem szczęście uczestniczyć w konkretnym zastosowaniu podejścia [Romana] Guardiniego. Gdy miałem 6 lat, moi rodzice zapisali mnie do naszej szkoły parafialnej St. Columba, w której spędziłem 8 lat aż do końca szkoły podstawowej.

Nasza parafia znajdowała się w dzielnicy robotniczej Chicago (Illinois), o przewadze białych. Parafia była stara, ale szkołę wybudowano niedawno. Parafianie byli głęboko przywiązani do swej wiary katolickiej, a ofiary, które ponosili, i czas, który spędzili przy budowie tej szkoły, dowodziły dobrze, do jakiego stopnia ich wiara była głęboka. Większość z nich była prostymi robotnikami, a wielu pracowało w stalowniach. Praca była bardzo ciężka, i dlatego wielu mężczyzn umierało młodo – więc było wiele wdów. Pochodzenie parafian było bardzo różne: przede wszystkim Polacy i Irlandczycy, ale także Słowacy, Słoweńcy i inni. Przywiązywali duże znaczenie do wychowania katolickiego i do kultury katolickiej, którą to wychowanie miało wdrażać i rozwijać. Oto czego chcieli dla swych dzieci. Było to dla nich absolutnym priorytetem.

Kiedy zaczynałem naukę, szkoła katolicka istniała dopiero od dwóch lat. Proboszcz, prałat Thomas J. Kelly był gorącym zwolennikiem tego, co nazywano ‘ruchem liturgicznym’. Chciał, żeby uczniowie znajdujący się pod jego opieką otrzymywali naukę obejmującą to wszystko, co szkoła katolicka powinna dać w zakresie wykształcenia elementarnego. Ale chciał tu dodać jeszcze coś – nauka szkolna powinna być w całości przeniknięta studium i praktyką wszystkich najbogatszych składników kultury chrześcijańskiej: muzyką, literaturą i sztukami pięknymi. A wszystko to powinno wpisać się w ramy systematycznego studium Pisma świętego i świętej liturgii. …

Codziennie rano lekcje zaczynały się od odmówienia tercji. Generalnie wracaliśmy do domu na obiad, ale przed wyjściem ze szkoły zbieraliśmy się w kościele na odmówienie seksty. Uczestniczyły w niej liczne matki, które przychodziły po dzieci. Gdy obowiązki duszpasterskie na to pozwalały, prałat Kelly przychodził sam przewodniczyć nabożeństwu. Na końcu dnia odmawialiśmy nonę w klasach przed powrotem do siebie.

Nie dawano nam żadnych objaśnień. Ledwie kilka instrukcji i wskazówek. Robiliśmy to, co starsi uczniowie i nabieraliśmy doświadczenia. …

We wtorek rano przed lekcjami uczestniczyliśmy wszyscy we Mszy recytowanej, z hymnami po angielsku. Wszyscy uczestnicy powtarzali głośno odpowiedzi. W piątek była zawsze uroczysta Msza śpiewana. Części stałe były śpiewane przez zgromadzenie: uczniów, rodziców i parafian. Dla uczniów starszych było zaszczytem śpiewanie części zmiennych.

Od pierwszej klasy uczono nas poprawnego śpiewu chorału gregoriańskiego. …

Powoli i krok po kroku sens czynności i znaków świętych był przed nami odkrywany, a my go przyswajaliśmy. Mogliśmy go ‘widzieć, czuć i przyswoić’”.[6]

Cywilizacja liturgiczna

Z dużą ostrożnością chcę jeszcze nadmienić o możliwych skutkach wychowawczych liturgii w przestrzeni naturalnej. Z dużą ostrożnością — gdyż samej liturgii nie należy mierzyć tymi ewentualnymi skutkami i aplikować dla uzyskania tych skutków. Byłaby to instrumentalizacja, która jak bumerang uderza w liturgię wymaganiem, by tych naturalnych skutków ubocznych było więcej, nawet kosztem celu nadprzyrodzonego. Tymczasem święta liturgia nie jest po to, by uczyć nas skupienia, koić nerwy, dawać zmysł estetyczny, poszerzać wiedzę itd. — choć właściwie celebrowana liturgia przynosi te pozytywne skutki uboczne i więcej. Pod warunkiem, że główną sprawnością, którą nabyć pragniemy, jest umiejętność „tracenia czasu dla Boga“, a choćby i nic poza tym.

Jeśli natomiast chodzi o  miejsce liturgii w wychowaniu człowieka-dziecka, sądzę, że w przypadku chrześcijanina może być ono jedynie centralne. Będąc — jako rzekł Sobór Watykański II — „szczytem i źródłem“ życia chrześcijańskiego, liturgia jest jakby punktem przecięcia i kryterium dla wszystkich innych niezbędnych dziedzin i aktywności. Również jeśli chodzi o instrumenty wspomagające pierwsze wzrastanie, czerpanie z liturgii daje początek wszystkiemu: otwiera przed nami katechizm, daje wgląd w Pismo, uczy zwracania się do Boga w modlitwie, we wspomnieniach sanktorału i martyrologium daje swój rzut światła w przeszłość i swoją mapę świata, rysuje wcielenia świętości w różnych stanach życia i sytuacjach, w kalendarzu naznacza każdy dzień tak że jest inny niż wszystkie pozostałe, w śpiewach chorałowych wiąże entuzjazm ducha z matematycznymi harmoniami, poleca budować i tworzyć, pisać, malować i szyć. Tak naprawdę, gdybyśmy tylko chcieli, potrafilibyśmy wokół liturgii odtworzyć całą cywilizację (nazwijmy ją, za ojcem Szymonem Hiżyckim OSB mówiącym tu o dziele benedyktynów, „cywilizacją Psałterza“),[7] z całym bogactwem dóbr nadprzyrodzonych i naturalnych. Gdybyśmy tylko chcieli chcieć, pod Bożym błogosławieństwem. Ale zanim zdecydujemy się może jeszcze budować tę cywilizację w skali makro, można rzecz rozważyć w skali mniejszej, na potrzeby naszego domu, choćby w jakimś ułamku.

„Słowa dające radość“

Trzeba kończyć. Pewnego dnia dzieci pójdą w świat. Mimo że wraz z upływem czasu wszyscy tak bardzo się zmienimy, każdego z nas wiara przywoła zawsze do ziemskiego „szczytu i źródła“, do słów i znaków tych samych lub bliźniaczo podobnych, dopóki będzie to ta sama wiara. W nieco dezorientującej mgławicy zupełnie nowych zjawisk będziemy mogli przecież nadal podążać z różnych miejsc w tym samym kierunku, z pomocą pełnych blasku słów Liturgii, które szukają miejsc skąd je wyjęto, a przez te właściwe im miejsca służby Bożej — zmierzają zawsze do swego Autora, Adresata i Pana. O tym przecież jest piękny fragment listu J.R.R. Tolkiena do jego syna Christophera, pisany w dniach potężnej wojny rozdzielającej ich w styczniu 1944 kilkunastoma tysiącami kilometrów, tak jak niedługo jakby tysiące lat świetlnych miały rozdzielić kolejne pokolenia: „Jeśli jeszcze tego nie czynisz, wyrabiaj w sobie zwyczaj modlitwy dziękczynienia. Sam często tak się modlę (po łacinie). Gloria Patri [‚Chwała Ojcu’], Gloria in Excelsis [‚Chwała na wysokości Bogu’], Laudate Dominum; Laudate Pueri Dominum (tę modlitwę lubię szczególnie), któryś z niedzielnych psalmów, Magnificat, Litania loretańska z modlitwą Sub tuum praesidium [‚Pod Twoją obronę’]. Kiedy nauczysz się ich na pamięć, nie będzie Ci nigdy brakowało słów radości. Dobrą i godną podziwu jest znajomość kanonu mszalnego, możesz go sobie odmawiać w sercu, jeśli okoliczności nie pozwalają Ci uczestniczyć w Mszy. I tak kończę Faeder lár his suna [Ojciec radzi synowi]. Z wielką miłością“.

Paweł Milcarek

Krótsza wersja tego tekstu ukazała się w miesięczniku "W drodze". 

----- 

Drogi Czytelniku, prenumerata to potrzebna forma wsparcja pracy redakcji "Christianitas", w sytuacji gdy wszystkie nasze teksty udostępniamy online. Cała wpłacona kwota zostaje przeznaczona na rozwój naszego medium, nic nie zostaje u pośredników, a pismo jest dostarczane do skrzynki pocztowej na koszt redakcji. Co wiecej, do każdej prenumeraty dołączamy numer archiwalny oraz książkę z Biblioteki Christianitas. Zachęcamy do zamawiania prenumeraty już teraz. Wszystkie informacje wszystkie informacje znajdują się TUTAJ.

-----

 

[1]Por. ks. J. Dunin-Borkowski, Msza święta infantylna, „Więź” 12/2002.

[2]Por. T. Dekert, „Msza św. z udziałem dzieci”, czyli o pomyleniu mistagogii z edukacją, christianitas.org, 13.10.2015.

[3]Por. T. Grabowski OP, Koszmar teologiczno-pastoralny, liturgia.pl, 19.09.2014.

[4]Por. bp M. Aillet, Liturgia Ducha. Duch liturgii jako liturgia Ducha: o wzajemnym wzbogacaniu się dwóch form Mszału Rzymskiego, christianitas.org, 07.04.2015.

[5]Por. G. E. M. Anscombe, O transsubstancjacji, „W Drodze“ 06/2001.

[6]O. Samuel Weber, Les signes sacrés, w: Liturgie et sacré, Wersal 2003, ss. 50-53. Cyt. P. Milcarek, Historia Mszy, Dębogóra 2009, s. 125-126.

[7]Por. Sz. Hiżycki OSB, Cywilizacja Psałterza, christianitas.org, 22.03.2017.


Paweł Milcarek

(1966), założyciel i redaktor naczelny "Christianitas", filozof, historyk, publicysta, freelancer. Mieszka w Brwinowie.