Felietony
2017.10.19 12:21

Krótkie studium zaprzaństwa. Własnego

„Ostatecznie co to znaczy, być skałą, na której można budować?” – rozmyślam od wielu godzin. Po tym, gdy się już stałam jak Piotr, lecz Piotr upadający. To jest, gdy się jak on, zaparłam. Rzecz wygląda zupełnie niewinnie. Ot, znana impreza warszawska, Festiwal Nauki. Ot, debata końcowa. Ot, temat debaty „Nauka czyni Boga zbędnym”. Ot, wystąpienie wstępne (jedno z sześciu), dopracowane w każdym szczególe. Ot, dalsza dyskusja z publicznością. Wszystko, co tam mówię, ma obnażać tak metodologiczną, jak religijną, czy raczej religioznawczą, ignorancję oponentów. A przecież jest w tym nieusuwalne znamię Kaina, znamię zdrajcy, które pali mnie odtąd bólem cichym, stałym, choć dziś jakoś już jałowym, zrezygnowanym. Co się stało?

 

W literaturze przedmiotu poświęconej relacjom nauki i religii tak teiści, jak i sceptycy zgadzają się w tym, i to podkreślają, że minęły czasy, gdy się nauka na Kościół czy religię oglądała. Dziś jest dokładnie odwrotnie – to religia ogląda się na naukę, by się nie okazać z nią sprzeczna, by nie wchodzić na jej ścieżki, a właściwie na jej wyścigowy tor. Twierdzi się nawet, że religia ostatecznie zostanie spisem reguł i procedur normatywnych, odsyłających wyłącznie do kwestii moralnych, ale że będzie musiała ustąpić jako dostarczycielka opisu rzeczywistości fizycznej, społecznej etc. Jakoż i w tej debacie natychmiast dała o sobie znać niekwestionowana supremacja dyskursu naukowego. Sceptycy naparli ze swą maszynerią, której użycie dowodzić ma na przykład tego, że skoro doświadczenia religijne można wywołać odpowiednio drażniąc mózg, to nie są one prawdziwe (co odpowiada mniej więcej temu przekonaniu, że skoro jesteśmy w stanie sztucznie wywołać podniecenie seksualne, którego nie wywołuje żaden rzeczywisty obiekt, to osoby badane kiedy indziej nie uprawiają seksu). Po stronie sceptyków niezwykłym narzędziem okazała się pogarda dla teizmu głoszącego Boga, który jawił się mówcy Janowi Hartmanowi jako pełen wewnętrznych sprzeczności. A byty sprzeczne – wiadomo – istnieć nie mogą. Mówca ten litościwie poprzestał na podaniu takich oto sprzeczności, że Bóg ma być rzekomo jeden i prosty, ale – zdaniem chrześcijan – ma trzy części. Że jest bezcielesny, ale Jezus z ciałem swym bytuje w niebie. Dalszych postarał się nie dostarczać, jako że – powiedział – byłoby to kopanie leżącego. Leżącego Boga miał na myśli. Niech mu ten akt łaski zostanie policzony.

 

Teiści zaczęli tłumaczyć i wykazywać, że ich mniemania są z nauką niesprzeczne, i że nawet ona sama wydaje się wspierać, oczywiście nie treść ich przekonań, ale w ogóle poznawczą prawomocność (tj. sensowność) posiadania tychże. Wiadomo: jak świat światem ludzie zawsze wierzyli i wierzą. Trudno zatem, aby wszyscy byli w błędzie co do swych percepcji i mniemań. I o neuroteologii była mowa, i o warunkach orzekania o Bogu.

 

Pewnie najczystszej i najbardziej przekonującej argumentacji dostarcza fizyka (en l’occurence znakomity prof. Krzysztof Meissner). Wypowiada się ona bowiem na temat faktów dostępnych w przestrzeni oraz – zwykle niebezpośrednio – czasowo. Co jest poza zbadaną przestrzenią i poza badanym czasem, nie wiadomo. A jeśli nie wiadomo, to przyjęcie, że nic nie ma jest nie mniej absurdalne, niż przyjęcie że jest tam jakiś Bóg. Czym zresztą miałoby być owo nic? Lub czym miałby być wieloświat, o którym mówią niektórzy naturaliści?

 

Słuchając nas – mimo kakofonii tematów, wątków i pretensji poznawczych wnoszonych przez publiczność – wiedziałam już wówczas, że w trakcie tej debaty dokonuje się niezwykłego zabiegu sterylizacji Boga. I że ja, jako obrończyni pozycji teistycznych, godzę się na to. Znakomicie wypatroszone truchło Boga wisiało nad nami w sali Teatru Polskiego. Był to Bóg pozbawiony wszelkich jakości, Bóg-Niebóg, nie-osoba, niewcielona, nieprzychodząca w czasie, nieprzybierająca form, nieobjawiająca się, nieczyniąca cudów, niedająca znaków, nie-Opatrzność, nie-Miłość, nie-Miłosierdzie, nie-Pan, nie-Sędzia, nie-Stwórca... Był to Bógniebóg, takie coś tam, jak na przykład Leśmianowski Znikomek. Wiadomo o tymże Bogu-niebożęciu, że jest, bo o nim myślimy i nawet pieśni kiedyś układaliśmy, ale jako że nie umiemy go do końca pomyśleć, to nie umiemy o nim nic powiedzieć konkretnego, dziś zwłaszcza, w wieku nauki. Nie sądzimy, iżbyśmy go wymyślali. Wszak i nasi oponenci zgadzają się z tym, że nieistnienia Boga nie da się dowieść. Nic nad to w gruncie rzeczy powiedziane nie zostało. Nic zatem naszym przekonaniom nie zagraża, o ile je wybieramy. Czy to sukces?

 

Zwłaszcza nie umieliśmy powiedzieć, że Bóg daje się poznać nie tylko w akcie rozumowej abstrakcji, ale i ludzkiego doświadczenia religijnego. Że ono jest pełnoprawnym poznaniem i że ten, kto choć raz doświadczył obecności Bożej, prędzej zwątpi w istnienie swego męża, swej żony, bądź swych własnych dzieci, niż w przejmujące istnienie owej Osoby, która się przecież zawsze zatrzymuje na granicy ludzkiej wolności, nie próbując jej najeżdżać, gwałcić i wbrew woli penetrować, ale która jest czystą współpracą, spokojną kongruencją dawcy natury i jej biorcy, wsłuchaniem wzajemnym i niekwestionowalnym. A kiedy stwierdzić to nie wystarcza, to można iść dalej. Oto znaki są czynione. Cuda – niewytłumaczalne w porządku naturalistycznym i materialistycznym zdarzenia, sprzeczne z obecnym stanem badań naukowych – dzieją się. Nauka nie sięga tam ze swą aparaturą, triumfuje jedynie ową zabawną zdolnością wywoływania stanów quasi-religijnych przez drażnienie CUN.  A przecież triumfuje. To ta wąziutka perspektywa, ta klateczka, w której zdechłby nawet kanarek, była celą naszych argumentów i celem, by tak rzec, podjętej tego wieczoru pielgrzymki.

 

Stawiał Kołakowski wielokrotnie katolikom ten zarzut, że się oni, zwłaszcza w nurcie Tomaszowym, wiecznie się koncentrują na dowodzeniu racjonalności swych wszelkich przekonań. Że wszystko próbują wywieść i wykazać, wszystko odeprzeć, każdą refutację przewidzieć. O ileż bardziej wiarygodni (tak właśnie, godni wiary!) byliby – mówił – gdyby byli jak Tertulian, gdyby mówili swoje credo, quia absurdum. Gdyby nie podawali swych przekonań podlanych sosem racjonalności, jako że w tym, że Bóg stał się człowiekiem nic zgoła racjonalnego nie ma i być nie może. Jest to czysty absurd i tylko jako taki broniony być może. Dowodem tego przekonania jest jedynie jego siła. Innego być nie może i go nie potrzeba. Zawsze podchodziłam do tych uwag Kołakowskiego z pewnym rozbawieniem. Jest bowiem jasnym, jaką rolę pełni intelekt, ratio, racjonalność w „dostępie” do Logosu. Dziś jednak rozumiem jego zarzut doskonale i przyznaję mu rację. Nie o to chodzi, by wyzbyć się racjonalności na rzecz gorliwości, ale by umieć obronić racje samej wiary i umieć ich użyć jako pełnoprawnego argumentu w podobnym sporze. Umiał to przecież nasz oponent, apostoł postępu Jan Hartman, któremu wszystko, co minione wydawało się z tego tytułu passe; którego niósł oświeceniowy zelotyzm i wiara w filozoficzną literaturę najnowszą; który narzucał własny system odniesień jako jedyny pełnoprawny; który deprecjonował co chciał, kiedy chciał i jak chciał; który swobodnie przeczył faktom (jego zdaniem na świecie mamy do czynienia z dominującymi i postępującymi w tempie szybkim procesami sekularyzacyjnymi, choć socjolog religii podważy ten pogląd, a nawet zauważy wzrost siły głównie wspólnot charyzmatycznych); który argumentował tezę, że należy porzucić religię dla filozofii nie wiedząc jakby, że ci fizycy, którzy tak jak on myślą o religii, postulują również porzucenie filozofii (wprost o tym Steven Weinberg). Niedbały o maniery, o zasady, o czas wystąpienia, o kulturę dyskusji zdawał się pęcznieć z każdym wypowiadanym słowem. Nie zajmowała go przy tym sama racja, ale to, kto ją ma. Walczył „o” coś, ale walczył też „przeciw” komuś (a nawet bardziej „przeciw”, niż „o”), nie krępowały go więzy subtelności. Wiara, wiara, wiara niosła tego człowieka! Ślepe przekonanie o wartości własnej, ale i wartości tego, co myśli i co w związku z tym mówi, a więc ostatecznie o wartości swej sprawy. To między innymi ta jego apodyktyczna i nieznosząca sprzeciwu gorliwość, dbała o pozór poprawności wnioskowania, sprawiła, moim zdaniem, że teiści tę debatę właściwie przegrali. Oczywiście, nie sposób przegrać całkiem przy tak sformułowanej tezie. A więc było więcej głosów przeciw tezie, niż za nią. Jednak mierzone są one dwukrotnie: przed debatą i po niej. Przed debatą więcej osób głosowało przeciw tezie, niż na zakończenie sporu. Oznacza to, żeśmy iluś tam umysłów do swych racji nie przekonali, a nawet żeśmy ileś zniechęcili. Nic w tym dziwnego. Ostatecznie nic ważnego nie odważyliśmy się powiedzieć o Bogu niźli to, iż nie jest niemożliwe, że istnieje oraz, że nasi oponenci nie będą nigdy w stanie wskazać warunku niemożliwości Boga.

 

Był co prawda moment, kiedy próbowałam przeciwstawić się temu, co Hartman wyczynia z tradycją judeochrześcijańską, z doktryną wiary. Posłużyłam się w tym celu anegdotką z procesu Oscara Wilde’a, kiedy to prokurator zadał mu pytanie: „co by analfabeta powiedział o pańskich powieściach?” (proces toczył się o nieobyczajność). Wilde miał odpowiedzieć: „poglądy analfabetów na literaturę nie są miarodajne”. Tak też określiłam poglądy Hartmana na religię wówczas, gdy zrównuje on Zeusa i Jahwe, a więc politeizm grecki i monoteizm żydowski, czy kiedy mówi o Trójcy Świętej, że to jedność w kawałkach. W odpowiedzi usłyszałam jedynie pogardliwe „czy naprawdę sądzi pani, że wie o trójcy więcej ode mnie?”... I jeszcze raz jeden powiedziałam do nas, teistów argumentujących przeciw tezie, że unikamy mówienia o Bogu żywym, działającym, objawiającym się oraz o doświadczeniu religijnym jako jednej z form poznania. Głosik ten jednak był cichutki, nietertulianowy, zatem przepadł. I temu się jeszcze nie umiałam przeciwstawić, gdy mówiono o religii i wierze te wszystkie komunały, że ona wynika z jakowejś ludzkiej potrzeby (co mnie się niezmiennie kojarzy z chodzeniem do kościoła za potrzebą), że wiara jest łatwa, a wiedza jest trudna i że jak ktoś nauk nie ogarnia, to mu zawsze zostaje religijny obraz rzeczywistości etc., etc., etc. I po raz kolejny wysłuchiwać trzeba było tego, że religia jest nawet znośna (no bo ta potrzeba religijna...), ale Kościół katolicki jest zły. Że naukowców żywcem palił, że palił księgi, że postęp wszelki hamował, żeby lud w ciemności trzymać i pod swe jarzmo bez oporu poddawać. Cywilizacji christianitas bowiem nie było, jak wiadomo. Była, jakbyśmy to dziś powiedzieli, antycywilizacja. Cywilizacja prawdziwa zaczęła się wraz z narodzinami nauk pozytywnych i liberalizmu. Że jednak pozbawiona religijnego trzpienia zmierza ku ogołoceniu się ze wszystkiego (wiary, religii, filozofii, że po mistyfikacji nieba nastać musi demistyfikacja człowieka, jak pisze Weinberg), że ubożuchna stoi w klatce bardzo ciasnych perspektyw naturalistycznych (nota bene naturalizm sam się obala przy własnych swych założeniach), że - w końcu - nie należy się spodziewać większej wyrozumiałości dla nauki ze strony islamu, niźli ją miał Kościół w wiekach średnich i nieco później (zwłaszcza ewolucjoniści będą się musieli mieć na baczności) tego się nie widzi i tych wątków na debacie nie było.

 

Jest pokora warunkiem poznania. To prawda. Jest jednak czymś haniebnym pomylić ją z lękiem, jako że fałszywa pokora uniemożliwia poznanie. Przed czym ten lęk? W gruncie rzeczy chyba nie przed cudzą butą. Jest to raczej jakiś podstawowy lęk przed narażeniem własnej czci, przed poddaniem się pod osąd, przed ośmieszeniem. A przecież niewielkie byłoby to męczeństwo. Jeśli się go nie ma śmiałości ponieść, to dlatego może, że to chluśnięcie pychy i szyderstwa w twarz każe zapytać siebie, w co i jak się wierzy? Tak naprawdę? Skoro nie potrafię gorliwie i bez liczenia strat bronić religii katolickiej, to może dlatego, że wcale nie wierzę tak, jak na co dzień myślę, że wierzę? Czy coś podobnego czuł Piotr, gdy patrzył na pojmanego Jezusa i musiał sobie odpowiedzieć raz jeszcze na pytanie, za kogo go uważa? Jedno jest pewne: nie ja miałam gorliwość Tertuliana czy odwagę Pawła przemawiającego na Areopagu (skądinąd jakby wprost w tej debacie). Miał ją znany antyteista.

 

 

Justyna Melonowska

 

 

 

 

 


Justyna Melonowska

Justyna Melonowska (1976), doktor filozofii. Absolwentka Prywatnego Żeńskiego Liceum Ogólnokształcącego Sióstr Urszulanek we Wrocławiu (1991-1995), wychowanka siostry Iwony Dudzińskiej. Adiunkt w Instytucie Filozofii i Socjologii Akademii Pedagogiki Specjalnej im. Marii Grzegorzewskiej w Warszawie. Autorka książek i artykułów naukowych, m.in. „Osob(n)a: kobieta a personalizm Karola Wojtyły - Jana Pawła II. Doktryna i rewizja” (Difin 2016), „Ordo amoris, amor ordinis. Emancypacja w konserwatyzmie” (APS 2018), „Pisma machabejskie. Religia i walka” (Fundacja im. Augusta hr. Cieszkowskiego, 2020), „Pisma jakubowe. Religia i walka” (Fundacja im. Augusta hr. Cieszkowskiego, 2023). Jej zainteresowania badawcze dotyczą hermeneutyki filozoficznej, rozumienia tradycji i ortodoksji religijnej oraz piękna i estetyki liturgii. Uczestniczka licznych debat publicznych. Od 2020 roku felietonistka czasopisma „Filozofuj!”, w którym prowadzi własną rubrykę „Potęga niesmaku”. Od 2017 roku autorka w „Christianitas. Pismo na rzecz ortodoksji”, od 2023 roku członkini redakcji tegoż. W latach 2021-2023 prowadząca autorską audycję literacko - filozoficzną „Do dzieła!” w TVP Kultura. Audycja była nominowana do nagrody III Festiwalu Kultury Narodowej „Pamięć i Tożsamość” w kategoriach „Publicystyka kulturalno - historyczna” i „Romantyzm”. W 2020 komentatorka w programie kulturalnym „Tego się nie wytnie” w TVP Kultura, mającym na celu upowszechnianie kultury i sztuki współczesnej. Od 2023 roku jurorka Nagrody Identitas, autorka warsztatu z zaawansowanych metod hermeneutyki biblijnej przeprowadzonego dla nominowanych na arktycznej wyspie Uløya, redaktorka i współautorka tomiku poetyckiego „Bo to minęła już zima. Głosy z wyspy Uløya” (Pewne Wydawnictwo, 2024). Żona, matka dwójki dzieci.