Od lat wybierałem się jak sójka za morze na festiwal Pieśń Naszych Korzeni w Jarosławiu. Wreszcie, w tym roku, zostałem tam ściągnięty „służbowo” przez Dominikański Ośrodek Liturgiczny, aby uczestniczyć we współorganizowanym przezeń seminarium liturgicznym. Seminarium, a mówiąc ściślej – dyskusja panelowa była zatytułowana „Zakorzenić nowy ryt?” i miałem podczas niej przyjemność rozmawiać z o. Bernardem Sawickim OSB z Tyńca i p. Marcinem Bornus-Szczycińskim, całość moderował szef DOLu, o. Tomasz Grabowski OP.
Najpierw kilka słów o samym kontekście naszego spotkania, który z pewnością jest tu istotny. Festiwal poświęcony jest muzyce tradycyjnej, a clue codziennego programu stanowi wieczorny koncert (zainteresowanych bardziej szczegółową relacją odsyłam do blogu Tomka Dekerta). Jednak jarosławskie „święto” nie gromadzi jedynie melomanów – zarówno jego organizatorzy jak i uczestnicy określają się jako „praktycy”. „Jarosławian” interesuje uprawianie muzyki, uczestnictwo w niej. Dlatego tyle czasu poświęca się tu codziennie na warsztaty śpiewu i, jeśli to możliwe, spotkania z artystami. Co więcej – każdy ma możliwość uczestnictwa w liturgii (laudesy, nieszpory, uroczysta wigilia i Msze św.). Oficjum sprawowane jest wg ksiąg dominikańskich, Msze zaś w obu formach rytu rzymskiego (wieść niosła, że jedną z Mszy w starszej formie miał odprawić abp. Józef Michalik, który ostatecznie nie mógł przyjechać – godnie zastępował go o. Wojciech Gołaski OP). Niektórzy zwierzają się, że czekają cały rok właśnie ten jeden sierpniowy tydzień, podczas którego mogą modlić się gregoriańskim oficjum, ponieważ nigdzie w Polsce (są i tacy, którzy przyjeżdżają specjalnie z zagranicy) nie ma na to szans. W dużej mierze są to ludzie, którzy przynajmniej otarli się o duszpasterstwa dominikańskie, a więc tacy, których naturalnym środowiskiem formacyjnym była liturgia zreformowana. Są też i tacy, którzy swoje korzenie religijne na nowo odkryli podczas Festiwalu.
Jarosław, przynajmniej pod względem wrażliwości liturgicznej, jest więc ciekawym tyglem: szlachetny odruch natury skłania ku tradycyjnym formom muzycznym, które spontanicznie są odbierane jako „prawdziwsze”, bardziej „realistyczne”, niż to, z czym spotykamy się na co dzień, natomiast formacja i okoliczności życia powodują przywiązanie do nowej formy liturgicznej. Albo inaczej: forma uczestnictwa liturgicznego (przede wszystkim: śpiew) na dalszy plan odkłada kwestię formy samego rytu, co wydaje się odruchem naturalnym i zrozumiałym, ponieważ w przeżyciu uczestnictwa te dwa aspekty trudno oddzielić (śpiew staje się bezpośrednią formą uczestnictwa). Z tego doświadczenia, jak sądzę, zrodził się również pomysł dyskusji i jej główny problem – czy i jak zakorzeniać nowy ryt? – który odzwierciedla festiwalową praktykę.
Jarosławska dyskusja była dla mnie doświadczeniem zupełnie nowym: współczesny dyskurs okołoliturgiczny zdominowany jest bowiem przez różne formy abstrakcyjnego surnaturalizmu albo antropocentryzmu. Zresztą oba zjawiska to bliźniaki syjamskie (zakładające hybrydalną antropologię „ghost in the shell”…): z tym, że pierwsze traktuje człowieka jak anioła, istotę bezcielesną komunikującą się jedynie jaźnią, drugie zaś – opierając się na pewnym typie idealnym tzw. „człowieka współczesnego” (który był może jeszcze aktualny w niektórych kręgach lat 60-tych/70-tych ubiegłego stulecia) – sprowadza go de facto do automatu programowanego na wykonywanie pewnych czynności, co ma równie niewiele wspólnego z prawdą natury ludzkiej (tu: antropologią rozumiejącego uczestnictwa). Dlatego bombastyczne i „humanistyczne” opowieści teologów i różnej maści komisji idą praktycznie w parze z kiczem powszechnej praktyki liturgicznej.
W Jarosławiu – przeciwnie – punktem wyjścia jest pragnienie doświadczania piękna, które już niewyraźnie zakłada prawdę natury (zagadnienie prawdy na pograniczu doświadczenia religijnego i estetycznego może być kłopotliwe – przyjmuję tutaj klasyczne rozumienie: prawdziwe tzn. „adekwatne”). To zupełnie inna jakość, generująca inne trudności. O ile podejście teoretyków polega na tak dalekiej absolutyzacji (oraz instrumentalizacji) opowieści o „czynnym uczestnictwie”, że samo realne uczestnictwo nie jest już brane pod uwagę (np. statystyczny fakt powszechnego pustoszenia kościołów oraz obniżonej świadomości religijnej), o tyle tu pokusę stanowi absolutyzowanie samej formy przeżycia niezależnie od jego treści. Stąd, jak sądzę, wielki zachwyt w środowisku jarosławskim praktykami śpiewaczymi - i w ogóle liturgicznymi - chrześcijańskiego (i nie tylko!) wschodu, który łączy się ze specyficznym antyrzymskim resentymentem (podczas rozmów często słyszałem wyznanie: „na wschodzie znajdujemy to piękno, tę misteryjność i sakralność, które zlikwidowano w naszym Kościele!”). Stąd też pewna tymczasowość „mód” wykonawczych, które niekiedy zmieniają się w tempie kolejnych podróży i odkryć kantorów. Takie było, w zarysie, tło jarosławskiej dyskusji, które spowodowało, że miała ona zupełnie inny smak niż analogiczne sytuacje w środowisku „teoretyków”. Zawsze łatwiej porozumieć się z tym, kto jest bliżej rzeczywistości. Konfrontacje zaś z „ekspertami” od liturgii, albo apologetami reformy, sprowadzają się zazwyczaj w praktyce do zderzenia z jakąś formą zideologizowanego dyskursu, co uniemożliwia prawdziwy i owocny dialog. Z kolei konfrontacja z praktykami może rozbić się o brak odpowiednich narzędzi opisu – właściwie rozumianych słów (za czym może, choć nie musi stać również brak wspólnego logosu-rozumienia). Z jednej strony zadufanie intelektualisty, z drugiej – niewiedza „egzystencjalisty”…
Mimo zapowiedzi dyskusja nie dotknęła praktycznie tematu „zakorzeniania nowego rytu”, ponieważ Tomasz Grabowski zdecydował się ją pokierować na inne tory. Poniekąd wynikało to pewnie z jego „wrodzonej” dominikańskiej przekory, lecz w dużej mierze, jak mniemam, ze znużenia bezowocną logomachią liturgistów. Dało to ciekawy efekt: świadome pozbycie się protezy oklepanych narracji odkryło zarazem ich nieskuteczność: gdy punktem wyjścia uczynimy doświadczenie liturgii – tak zrozumiałem intencję Tomasza – szybko okazuje się, że nie potrafimy o nim adekwatnie mówić, ponieważ słowa będące w aktualnym obiegu establishmentu liturgistów… nie nadają się do tego. Jak zmierzyć owocność liturgii? Co jest miarą doświadczenia? Jaka jest relacja między estetyką a etyką? Gdzie natura, a gdzie łaska? Cóż to „źródło i szczyt”? A co znaczy, że „liturgia jest dziełem Chrystusa”? Itd. Tak więc reforma, która miała doprowadzić do głębszego uczestnictwa doprowadziła nas do sytuacji, w której samo uczestnictwo przestało być powszechnie zrozumiałe. Oto więc pierwszy i podstawowy wniosek z dyskusji – aby w ogóle podejść do kwestii liturgicznej w duchu mądrego rozumienia, to znaczy w duchu prawdziwej i zdrowej teologii, musimy zacząć od jakichś prolegomenów, musimy dopiero odtworzyć organon katolickiego myślenia! Z pewnością lekarstwem nie jest tu ani ucieczka w indywidualizm własnych przeżyć, ani w sztuczny kolektywizm kolejnej narracyjnej protezy. Rozwiązanie podsuwa analiza – na którą już zabrakło czasu w Jarosławiu – tytułowego problemu spotkania. Cdn...
Piotr Kaznowski
(1981), historyk filozofii, w latach 2009-2012 redaktor naczelny "Christianitas", mieszka w Warszawie.
Komentarze