Bitewny kurz nie tylko nie opadł, ale wręcz wzmaga się w Katalonii, dlatego czasem trudno o wyraźny obraz zdarzeń.
Może więc na początek mały obrazek rodzajowy z życia pewnej katalońskiej parafii w Castelló d'Empúries. Rok temu uczestniczyłam we Mszy w tamtejszej Bazylice. Moc „wrażeń” wbijała w ławkę z każdą minutą nabożeństwa. Wiernych jak na lekarstwo, za to telebim nad ołtarzem był, zdaje się, importowany z imprez masowych. Jak się okazało, służył do wyświetlania sielskich obrazków w czasie całej Eucharystii. Gołąbki w chmurach, łąka z owieczkami, góry, lasy, tudzież kwiatki, biedronki, serduszka ułożone z dziecinnych rączek. Coś z pogranicza dobranocki, ale też i w niemym kinie, bo czasem pojawiały się jednak jakieś cytaty po katalońsku, niewykluczone, że biblijne. Ot, widocznie taka przemyślana strategia, żeby obecni na Mszy nie nudzili się, zwłaszcza ci młodsi z pokolenia obrazkowego. Podpierając się kulami, ale dość energicznie wszedł celebrans i zajął fotel tuż przy ołtarzu. Nie powstał z niego aż do wyjścia, celebrując na siedząco każdy kolejny akt. Nikt nie klęczał przy konsekracji, więc generalnie wyszło na to, że czy się siedzi, czy się stoi Komunia święta się należy. Nikt się jej nie oparł. Frekwencja zapierająca dech w piersiach. Widocznie parafianie bezgrzeszni, wyspowiadani, żyjący w regularnych związkach i na najwyższym poziomie życia duchowego, choć konfesjonału na horyzoncie ani widu. Ale to wszystko jeszcze nic, bo w stosownej chwili do kielichów z komunikantami rzuciły się panie z pierwszych ławek. W stroju dowolnym, sportowych leginsach, wydekoltowanych sukienkach, z wachlarzem pod pachą – rozdawały hojnie każdemu, kto nadstawił rękę. Ksiądz siedział i uśmiechał się, gołąbki na telebimie nosiły w pyszczkach gałązki, ludzie pożywiali się Komunią z ręki i tylko my z mężem, jak przystało na wiecznie narzekających Polaków, kiwaliśmy głowami z dezaprobatą, zastanawiając się, czy to jeszcze Kościół, czy już jakieś – excuse le mot – wariatkowo! Mając w najlepszej pamięci wiele innych Mszy na Półwyspie, podzieliłam się wrażeniami ze znajomym Hiszpanem. „Nic mi nie mów, wiem aż za dobrze. To ziemia już jałowa, nic z tego ziarna nie urośnie. Biskupi zaprzęgnięci do ideologicznej propagandy separatystów zniszczyli Kościół w Katalonii. I obym nie miał racji, ale może się okazać, że będą pierwszymi jego męczennikami”.
Kościół hiszpański jest rozbity, choć nie jest to żadne novum w jego długiej historii. To zaś, co szokuje najbardziej to fakt, że niczego się nie nauczył z ponurych i krwawych kart historii. Trzeba nam pamiętać, że wojna domowa w Hiszpanii (1936-1939) to nienotowane od czasów Nerona igrzyska śmierci dla katolików. W bestialski sposób wymordowano 7000 duchownych (w tym 13 biskupów) i 3000 świeckich katolików tylko z powodu wiary, z czego połowę w rekordowo krótkim czasie pierwszych kilku miesięcy. Męczennicy wojny domowej stanowili najliczniejszą grupę wynoszonych na ołtarze w XX wieku. Ci, którzy mieli nieść „demokrację” (w wersji żywotnej do dziś) to oczywiście postępowi republikanie z Frontu Ludowego, w skład którego najliczniej wchodzili komuniści, anarchiści, socjaliści, liberałowie. To z nimi zwarły się oddziały „nacjonalistów” pod wodzą gen. Franco, który przewodził równie niejednolitej zbitce monarchistów, karlistów, falangistów. To, co przeraża dziś Hiszpanów to powtórka z atmosfery roku 1934, gdy wzbierały anarchistyczne i komunistyczne ruchy w bogatej i przemysłowej Barcelonie. Próba ogłoszenia niepodległej Republiki Katalońskiej przez prezydenta katalońskiego Generalitat zbiegła się w czasie z krwawą, antyklerykalną Rewolucją Asturyjską, której przewodzili anarchiści spod znaku komunistycznej CRT. Dziś tak samo pierwsze skrzypce wśród katalońskich partii separatystycznych grają dwie silnie anarchizujące, lewicowe partie Junts Pel Si i CUP. Jeszcze parę miesięcy temu głośno było o propozycji tej ostatniej, aby siłą wywłaszczyć jedną z najpiękniejszych katedr hiszpańskich – barcelońską katedrę Św. Eulalii. Kandydatura Jedności Ludowej (CUP) upiera się, aby przekształcić zabytkowy, gotycki kościół w galerię handlową lub salę koncertową. Nie podobna więc zrozumieć katalońskiego kleru, który oddał swój Kościół na usługi frakcji niepodległościowej. Ta, jeśli osiągnie swoje cele, jako pierwsza rozprawi się z resztką katolicyzmu w Katalonii i to wcale nie w białych rękawiczkach. Nie jest już niczym szokującym napotkać na hiszpańskich kościołach napisy graffiti: „spłoniecie jak 1936 r.”. Burmistrz Barcelony, Ada Colau (z partii Podemos) w sposób otwarty prezentuje wrogość wobec katolicyzmu, demonstrując jednocześnie pełną sympatię dla tzw. Nous Catalans, czyli muzułmanów osiedlających się masowo w Katalonii na zaproszenie rządu Puigdemonta.
Wszystko to zdaje się nie mieć znaczenia dla silnie zrewoltowanego kleru katalońskiego. I choć niedawno mianowany arcybiskup Barcelony, kardynał Juan José Omella, podzielał jeszcze w lipcu wnioski Konferencji Episkopatu o „jedności (niepodzielności) Hiszpanii jako walorze moralnym, którego należy bronić”, to jednak unikał jakiegokolwiek oskarżenia wprost, czy też potępienia ruchu niepodległościowego. Ambiwalencja jest w nim bardzo widoczna, ponieważ jeszcze w maju zgromadzenie biskupów katalońskich pod jego przewodnictwem wydało komunikat o tym, że „aspiracje narodu katalońskiego powinny być wysłuchane a wyjątkowość narodu katalońskiego powinna być wreszcie doceniona i dowartościowana („estimada y valorada”), zwłaszcza jego kultura i język”. Znacznie bardziej zapalonym separatystą był jego poprzednik, abp Lluís Maria Martínez i Sistach, nagrodzony nawet złotym medalem zasługi przez skorumpowanego Artura Masa, poprzedniego Prezydenta Generalitat. Służalczość Sistacha była tak przysłowiowa, że nowy abp Omella został już ponoć ofuknięty i wezwany do złożenia wyjaśnień za to, że śmiał celebrować Mszę św. za ofiary zamachu na Rambli w znienawidzonym języku hiszpańskim oraz traktował króla Filipa VI i premiera Rajoya z większą estymą niż władze Autonomii. Oficjalnie zaprzeczono tym plotkom, ale zorientowani w materii są przekonani, że „trwają prace” nad odpowiednim sformatowaniem hierarchy, aby symbioza trwała jak za dawnych lat.
Dla oddanych, wiernych katolików hiszpańskich kościół kataloński jest od wielu lat w pewnym sensie synonimem zdrady. Katalonia jest najbardziej zislamizowanym, zlaicyzowanym regionem Półwyspu, gdzie zamiera pobożność i praktyki religijne. Kolejni biskupi katalońscy uprawiali politykę w miejsce ewangelizacji i duszpasterstwa. Jak przekonuje mnie znajomy Hiszpan, doktor historii i wierny rzymski katolik, od dekad oficjalną religią Katalonii była niepodległość. To dlatego w niektórych konwentach katalońskich już wcześniej modlono się o „tak” w referendum, a na wielu dzwonnicach zawisła „Estelada”, czyli flaga Katalonii. Od lat nie istnieje apostolat wiernych, nie ma dzieł misyjnych, wspólnot charyzmatycznych, zamarło życie w parafiach, ale z całą pewnością rozwijają się jakieś formuły współpracy wiernych z ruchem separatystycznym i wykwitają cudaczne nowotwory typu „Nacjonalistów Chrześcijańskich za Prawem do Decydowania”. W gorących dniach przed niedzielnym głosowaniem biskup pomocniczy Barcelony, Taltavull, obwieszcza, że biskupi zgromadzeni na Konferencji Biskupów Katalońskich w pełni popierają (nielegalne) referendum, ponieważ doktryna Kościoła uznaje prawo narodów do samostanowienia. Kilka dni później aż trzystu księży parafialnych (w porozumieniu z biskupami) wydaje podobne oświadczenie o konieczności wsparcia i uznania niepodległej Katalonii. I podczas gdy następnego dnia po referendum najbardziej prześladowany za konserwatywne poglądy abp. Walencji i wicedyrektor Konferencji Episkopatu Hiszpanii, Antonio Cañizares, mówi o nielegalnym referendum jako bolesnym, przeszywającym serce akcie zdrady, buntu i zamachu stanu, media społecznościowe obiegają zdjęcia biskupa Solsony, Xaviera Novella, robiącego sobie zdjęcia z urną i zachęcającego do głosowania. Warto dodać, że parę dni wcześniej rozprowadzano w jego parafii ulotki manipulujące cytatem z pism św. Jana Pawła II przekonującym o konieczności przystąpienia do walki o niepodległość. Biskupi katalońscy wydają kolejne przedziwne oświadczenia, w których potępiają użycie sił bezpieczeństwa przeciwko „Państwu Prawa – Katalonii”. Na „fejsbukach” pojawiają się zdjęcia urn przy ołtarzu i ludzi wrzucających kartki do głosowania jakoby w czasie Mszy świętej. Biskup Gerony Francesc Pardo idzie nawet dalej i z mediów społecznościowych rozchodzi się jego napomnienie: „Należy potępić przemoc, jakiej doświadcza naród kataloński”. W podobnym duchu wypowiada się przeor Montserrat (czyli katalońskiej Częstochowy), José María Soler.
Jak podpowiada mi mój zatroskany znajomy Katalończyk, „konieczność dialogu” staje się najczęstszą formułą, odmienianą do znudzenia przez wszystkie przypadki i przez wszystkich duchownych z obu stron. Nikt nie nazywa rzeczy po imieniu, że „milcząca większość” Katalończyków NIE CHCE niepodległości i jej konsekwencji: nieprzewidzianych w skutkach wstrząsów społecznych, kryzysów ekonomicznych, zapaści gospodarczej i wielu innych groźnych następstw, jakie czekałyby niechybnie na obie zwaśnione strony. Niepodległość regionu, który cieszy się największą autonomią, bogactwem i rekordowymi wpływami z turystyki jest po prostu anarchistyczną chimerą, przez którą już przelewa się krew w bratobójczych walkach. Symbolem „sponiewierania” Kościoła katalońskiego i jego zepsutych owoców są jak na razie dwie mniszki: słynna nacjonalistka i heretyczka kwestionująca dziewictwo Maryi, Lucia Caram (nagrodzona Katalońską Nagrodą Roku), oraz benedyktyńska mniszka, Teresa Forcades inicjatorka niepodległościowego ruchu „Procés Constituent a Catalunya”.
Jedyne, co osiągnęli do tej pory zwolennicy niepodległości to potworny zamęt w kraju, rozbicie społeczeństwa i zwyczajna, bezsilna rozpacz Hiszpanów, którzy boją się, że na własne oczy obejrzą to, o czym czytali w podręcznikach historii: kolejną wojnę domową wszczętą przez anarchistyczną Barcelonę i z błogosławieństwem tamtejszego Kościoła.
Małgorzata Wołczyk
(1975), z wykształcenia polonistka, z zawodu projektant i kaligraf, mężatka, mama dwóch synów, publikowała w „Do rzeczy”, „Rzeczpospolitej” (dodatek „Plus Minus”), w „Więzi”, „Frondzie”.